Jakiś czas temu opublikowałam TUTAJ bezspojlerową recenzję Avengers: Endgame. Ten film wywarł na mnie ogromne wrażenie i pozostanie w serduszku na zawsze, gdyż jest to honorowe zwieńczenie 11 lat całego Kinowego Uniwersum Marvela. Nie chciałam jednak psuć wam przyjemności z oglądania filmu, dlatego postanowiłam podzielić wpis na dwie części. Ten tekst będzie wypełniony spojlerami po brzegi, dlatego czytacie na własną odpowiedzialność. Zapraszam do lektury!
- W Avengers: Endgame w końcu powrócił Clint Burton a.k.a Hawkeye/Ronin. Trochę brakowało mi go w Infinity War, dlatego cieszę się, że mogłam go ujrzeć w tej odsłonie. Moment, w którym stracił całą swoją rodzinę był przewidywalny, ale wcale nie odebrało to dramaturgii sytuacji. Mężczyzna stracił wszystko, co kochał, czyli żonę i dzieci. Przeszedł na bardzo mroczną ścieżkę i stał się Roninem. Scena w Japonii, choć krótka, bardzo mi się spodobała pod względem choreograficznym. Poza tym miło zobaczyć gościnny występ Hiroyuki Sanady. Był gotów poświęcić swoje życie i to w kilku momentach, ale niestety Natasha wolała go wyręczyć, bo wiedziała, że jak się uda zwyciężyć, to na nowo będzie mógł cieszyć się rodziną. Tak bardzo odczuwałam ból Clinta, że stracił Natashę <3. Postać Ronina została świetnie rozpisana i czekam na więcej epickich chwil z jego udziałem czy to w przyszłej produkcji, czy w jego solowym serialu.
- Skoro już jestem przy temacie Natashy... Jej śmierć okazała się dla mnie totalnym zaskoczeniem! Tzn. wiedziałam, że z obojga z nich ona najprędzej zakończy żywot, ale tak się w głębi duszy modliłam, żeby ocalała. Bardzo lubiłam jej postać i mimo, że nigdy nie otrzymała solowego filmu do tej pory, tak naprawdę jej story arc został niesamowicie rozwinięty. Widzieć jej płaczącą to był ogromny cios w plecy, mając gdzieś z tyłu głowy świadomość, jak kiedyś potrafiła kryć głęboko swoje emocje. Poza tym, muzyka Alana Silvestriego w momencie jej śmierci była taka sama kiedy Thanos poświęcał życie Gamory. Tym bardziej zabolało to moje biedne fanowskie serduszko! Co więcej, ciekawi mnie jak zostanie odebrany jej solowy film, który pojawi się pewnie za jakieś dwa lata, może mniej. W każdym razie żal mi, że osobiście nie uczestniczyła w wielkiej finałowej walce i nie mogła cieszyć się z sukcesu. Tym bardziej, że ona najbardziej wierzyła w sens całej misji. Kochana, będę tęsknić za Tobą!
- Nie wiem jak to określić, ale dziwnie się czułam oglądając Profesora Hulka. Efekty specjalnie fajnie nawet wyszły, ale po prostu nie mogło do mnie dotrzeć, że to co widzę jest prawdą. Dużo scen z Bannerem było całkiem zabawnych, chociaż moment w knajpie troszeczkę przeciągany. Jego dialog ze Starożytną, czyli sentymentalny powrót Tildy Swinton, to po prostu złoto. Wystąpiło dużo właśnie scen w Koniec Gry, które nawet nie wiedziałam, że potrzebuję :P. Mam nadzieję, że jego ramię się jakoś wyleczy i cieszę się, że to Bruce przywrócił wymazaną połowę do życia. Przykro mi jednak, że stracił ukochaną...
- Tak jak pisałam w pierwszej recenzji, cieszył mnie wątek Ant-Mana w Endgame. Gdyby nie on, Mściciele nie mieliby większych szans odwrócić biegu wydarzeń (aż dziw, że szczur potrafi ratować sytuację, if you know what I mean...). Jego zjednoczenie się z Cassie było mega wzruszające, a wiele scen z jego udziałem przywoływało uśmiech na mojej twarzy. Kiedy walnął z pięści Leviathana, to po prostu mojemu szczęściu nie było końca!
- Dla mnie największym rozczarowaniem filmu była kreacja Thora! Ja się grzecznie pytam, co to do jasnej cholery miało być!? Ja rozumiem, że miał depresję i nie mógł się pozbierać po swojej sromotnej klęsce, ale aż tak? Roztyły, zapuszczony pijak, któremu trzeba ciągle uświadamiać, że nie jest sam w swojej niedoli? Którego teksty mnie bardziej drażniły, niż bawiły? Który niejednokrotnie wzbudzał we mnie politowanie a nie śmiech? Czułam się trochę zniesmaczona tym niespodziewanym obrotem spraw. Po tym jak go polubiłam znacznie w Thor: Ragnarok czy w Infinity War, tak znowu nie wiem co o nim myśleć. Cieszę się, że trafił do drużyny Strażników, bo czuję, że świetnie się odnajdzie w ich gronie i chwała Bogu, że nie został królem Nowego Asgardu, bo przecież to byłaby porażka!
Bardzo mnie zdziwił powrót, chwilowy, ale jednak, Korga i Mieka. To mnie pozytywnie zaskoczyło i miałam wielkiego banana na twarzy, gdy tylko ich ujrzałam. Tak samo zdziwiła mnie scena rozmowy Thora z przeszłą wersją jego matki, Friggi. Tym bardziej troszkę mi jej brak, bo lubiłam jej bohaterkę we wcześniejszych filmach. Jego relacja z Rocketem jest przekomiczna, ale ubolewam trochę, że nie było boss battle między nim a Carol Danvers :D. Taki wewnętrzny geek się domagał takiej sceny, ale bez niej też się obeszło smakiem... Mam nadzieję, że Thorowi się w przyszłości bardziej powiedzie, jeśli chodzi o jego przyszłą wersję. Może James Gunn to naprawi w trzeciej odsłonie Strażników Galaktyki, kto wie?
- Wątek Kapitana Ameryki, moim zdaniem, zakończył się tak pięknie jak tego można by chcieć. W końcowej bitwie bałam się o niego śmiertelnie, bo oberwał mocno od Thanosa, a jego tarcza przecież pękła. No i ta cudowna scena z jego kultową formułką "Avengers, Assemble"! Masa gęsich skórek przeszła mnie za jednym razem! Liczyłam na jego słynną komiksową kwestię wypowiedzianą w stronę Thanosa, nie dostałam jej, ale otrzymałam coś więcej - "On your left!". Wtedy wiedziałam, że padnę z zachwytu! No i wtedy wszyscy przywróceni do życia z różnych miejsc w kosmosie stawili się na miejsce bitwy... O mamuniu, co się wtedy ze mną działo!
Mało tego, jego wcześniejsza walka z przeszłą wersją siebie była bezcenna, nawiązanie do Hail Hydry w połączeniu ze sceną w windzie przypominającą tą z Zimowego Żołnierza to było cudeńko. Jednak zakończenie jego wątku w Marvelu wstrząsnęło mną niemiłosiernie. Staruszek Steve, który za namową Tony'ego, przeżył cudowne życie u boku Peggy. W końcu zaznał szczęścia, jakiego pragnął odkąd tylko obudził się z siedemdziesięcioletniego snu. To była wzruszająca i pełna ciepła scena. W dodatku moment, gdy przekazał tarczę Samowi, był bardzo piękny. Troszkę żałuję, że Bucky nie odziedziczył tego przywileju, ale z drugiej strony rozumiem takie posunięcie. Myślę, że tożsamość Kapitana wymagałaby czystej kartoteki i konieczności prezentowania swojego nieskazitelnego wizerunku. Bucky, mimo, że już zdrowy i wyleczony, nie wpasowałby się najlepiej w te kryteria, więc może objęcie roli Kapitana przez Sama okazało się lepszym posunięciem. Będę tęsknić za Stevem i nie mogę uwierzyć, że to już koniec jego historii :(.
- Ehh... Większy jednak ból to chyba ostateczne pożegnanie się z Tony'm Starkiem, czyli jedynym i niezastąpionym Iron Manem. Człowiek, który koło Thora czy Kapitana Ameryki miał największy story arc w historii Marvela, który był najbardziej prominentną postacią i niejednokrotnie gotów był do poświęcenia swojego życia. Z egocentrycznego i narcystycznego samoluba stał się najukochańszą postacią, którą fani pokochali i trwali z nią do końca. To dzięki niemu nieraz Mściciele wybrnęli z najgorszych sytuacji, no i oczywiście w Endgame przyczynił się do zwycięstwa herosów. Niestety kosztem swojego życia. Scena ze Spider-Manem, która ewidentnie odzwierciedla moment z Infinity War, po prostu złamała moje serce. Jego pogrzeb, na którym obecni byli WSZYSCY herosi, zmiażdżyła mi serce, a w kinie dosłownie ryczałam jak bawół. Myślę jednak, że była to śmierć majestatyczna i piękna, bo otoczony był on rodziną i najbliższymi. Śmierć godna prawdziwego bohatera i koniec wspaniałej wieloletniej historii Tony'ego Starka.
Cudownie poczułam się w scenie, kiedy rozmawiał ze swoim ojcem, kiedy spędzał czas ze swoją córeczką i żoną, kiedy mógł przeżyć życie w szczęściu i w radości. Będzie mi brakowało jego kąśliwych uwag, specyficznego poczucia humoru, sarkastycznych żartów i jego charyzmy, która wielu ludzi kusiła do częstszych wizyt w kinach. Wspaniałe zwieńczenie wspaniałej historii.
- Podoba mi się, że Nebula ma mega ogromną rolę w Endgame, czy by tego chciała, czy nie. Mimochodem namieszała trochę w tych podróżach w czasie, co już samo w sobie czasami wzbudzało konsternację i zamęt, ale przecież nie wszystko przewidzisz. Uważam, że z całym tym skakaniem w czasie twórcy poradzili sobie świetnie, choć przyznam, że generalnie produkcje, w których pojawia się wątek zabawy z czasem, potrafią zrobić z mózgu papkę. Uwielbiam nową fryzurę Carol Danvers, która cudownie nawiązuje do jej obecnej komiksowej wersji. Poza tym obiektywnie wygląda o wiele lepiej w krótko przyciętych włoskach. Finałowa walka po prostu zwala z nóg pod względem skali, długości trwania, ukazania tylu bohaterów w akcji czasami w jednym kadrze. Mało tego, wspomniałam w pierwszym tekście o niesamowitej ilości fan service'u, który nam zaserwowano. Występuje mnóstwo nawiązań do poprzednich filmów, lecz także seriali. Kiedy zobaczyłam Jarvisa z serialu Agentka Carter, to po prostu mi serduszko podrosło <3. Taki krótki występ, a tak cieszy! Ponadto, jak już wcześniej mówiłam, Frigga, Korg, Miek, Peggy, Howard powrócili. Na chwilkę, ale jednak!
- Nie umiem zliczyć, ile scen mi się w filmie podobało, bo jest tego masa! Kapitan Ameryka podnoszący Mjolnir, Kapitan Marvel walcząca z Thanosem i rozmawiająca z Peterem Parkerem, epicki moment kobiecej siły na czele z wściekłą Wandą, powrót wszystkich spopielonych bohaterów, rozkoszny przytulas od Tony'ego dla Spider-Mana, pogrzeb Starka, wyparowujący Thanos... Ciężko więc znaleźć mi najgorszą scenę, ale tutaj pole do popisu ma Thor, którego przerobili na karykaturę, nad czym strasznie boleję po tak świetnej kreacji w Ragnaroku czy Infinity War.
- Oczywiście uważam, że część rzeczy została niedopowiedziana. Jeśli czegoś nie zrozumiałam, to możecie mnie poprawić. Skąd Asgardczycy znaleźli się na Ziemi? Gdzie byli wcześniej? Jak udało się Valkirii sprowadzić ich do domu? Skąd ona wytrzasnęła tego pegaza? Jak Kapitan Ameryka może tworzyć błyskawice i pioruny przy użyciu Mjolnira, skoro nie posiada mocy boga piorunów? Przecież Mjolnir miał utrzymywać moce Thora w ryzach, a sam nie wytwarzał siły jako takiej. Jak więc to było możliwe? Skąd Ancient One wiedziała o przeznaczeniu Strange'a i jego roli w Infinity War? Czyżby również w tym celu korzystała z Kamienia Czasu? Dokąd udał się Loki w jednej z wersji przeszłości? Czy odebranie Mjolnira z 2013 roku nie zmieni wydarzeń z Mrocznego Świata? Tak samo małżeństwo Steve'a z Peggy? Jak Gamora odnajdzie się w ekipie Strażników, nie pamiętając kompletnie nic z wcześniejszych jej ''domniemanych'' przygód, których nigdy nie przeżyła?
Na razie tyle moich przemyśleń. Na pewno wymyślę coś jeszcze i opublikuję na fan page'u. Co jak co, ale jednak ciężko przypomnieć sobie wszystkie szczegóły z trzygodzinnego filmu. A jakie wy macie spostrzeżenia, obiekcje, rozważania? Co Wam się spodobało w filmie, a co byście zmienili/dodali/usunęli?