piątek, 11 maja 2018

"Avengers; Infinity War", czyli ciąg dalszy przemyśleń Vombelki (spojlerowo!)

Witajcie, kochani:).

Jakiś czas temu trafiła tutaj na blogu bezspojlerowa recenzja Avengers; Infinity War. Stwierdziłam, że podzielę moje wywody odnośnie najnowszej produkcji od Marvel Studios na dwie części, gdyż po pierwsze, nie chciałam przesadzić z długością pierwszego tekstu, a po drugie i ważniejsze, nie chciałam psuć nikomu przyjemności z oglądania filmu, jeżeli ktoś jeszcze nie zapoznał się z dziełem braci Russo. Jeśli chcecie więc wrócić i poczytać część pierwszą zapraszam TUTAJ. Tymczasem w dzisiejszej porcji tekstu podzielę się z Wami przemyśleniami, które są całkowicie przesiąknięte spojlerami i moimi spostrzeżeniami, także strzeżcie się. To co? Jedziemy z tym koksem!


- Pierwsza scena w filmie, czyli śmierć Heimdalla oraz Lokiego. Już od początku widzowie doznają szoku. Włącznie ze mną. Jeszcze jakoś przebrnęłam przez szybką śmierć Heimdalla. Jakoś szczególnie nie pałałam względem niego większym uwielbieniem, acz przykro mi było widzieć, że odchodzi. Gorzej sprawa miała się z Lokim. Z jednej strony zginął w tak żałosny i prosty sposób (uduszenie), ale z drugiej strony... nie wiem w jaki inny sposób bóg psot i oszustw mógłby umrzeć godniej. Kiedy tylko widziałam jak uchodzi z niego całe życie, a Thanos mówi, że tym razem nie będzie żadnego zmartwychwstania... to bardzo zabolało. Tym bardziej, że Loki ratował Thora! Początkowo z rozkoszą obserwował cierpienia braciszka, ale od razu się opamiętał. Dlaczego? Bo Loki wciąż kochał brata. Thor tak naprawdę był ostatnim elementem, który łączył Lokiego z Asgardem. Dodatkowo pojednanie Lokiego z Odynem i Thorem w Thor; Ragnarok ugruntowało mnie w przekonaniu, że Loki wiedział, że czas na to, by on sam zrobił w końcu coś dla kogoś innego niż dla siebie samego.


- Hulk w końcu się czegoś boi. Po tym jak dostał solidne manto od Thanosa nie bardzo chce się ujawnić. Z kolei gdy Hulk nie chce współpracować, to zmusza Bannera do samodzielności i samoobrony. Z jednej strony dziwi mnie ciekawa relacja między Bruce'em a Zielonym Stworem. W końcu doszli do pewnego rodzaju porozumienia, ale tak czy siak Banner jest teraz zdany na siebie. Nie ma Hulka, nie ma wsparcia, musi sam zawalczyć o swoje bezpieczeństwo. Cieszę się, że w końcu Bruce daje sobie sam radę i potrafi ochronić własną skórę. Szkoda jednak, że Zielony się schował, a z Bannera zrobiono takiego śmieszka. Pocieszam się jednak faktem, że w Avengers 4 Hulk w końcu zachce walczyć.


- Cieszę się, że James Gunn sprawował pieczę nad motywem Strażników Galaktyki. Wciąż czuć tę lekkość i zabawność i wciąż można poczuć tę absurdalną atmosferę Guardiansów. Dialogi są przekomiczne, a gdziekolwiek znajdują się Rocket, Groot czy Drax można się nieźle uśmiać. Dodatkowo więź między Quillem a Gamorą została ciekawie ukazana.W końcu oboje doszli do wniosku, że się kochają. Szkoda, że rychło w czas, kiedy to Gamora poświęciła swoje życie, by ocalić Nebulę... doprowadzając też Star-Lorda do amoku, kiedy ten zniszczył plan Avengersów, którzy byli tak blisko zwycięstwa, już prawie udało im się zdjąć Thanosowi rękawicę! Wkurzyło mnie to, bo wygrana była tuż tuż, a on musiał się tak durnie zachować... chociaż z drugiej strony go rozumiem, bo pewnie też bym tak zareagowała, gdyby ktoś kogo kocham, zginął. Dotarło też do mnie, że Peter zachował się tak jak Stark w Civil War. Tony nie mógł znieść myśli, że Barnes zabił jego rodziców tak samo jak Quill nie mógł przeboleć straty Gamory.
   Co więcej, to w scenie kiedy grupa Mścicieli i Strażników walczy z Szalonym Tytanem okazuje się jak bardzo ważna jest... Mantis! Tylko wydaje się, że a na co ona komu. Nie umie walczyć, jest niewinna i potrafi tylko odczytywać emocje. No to tak nie do końca. Głównie dzięki niej unieruchomiono Thanosa na dość długo. Tylko gdyby nie Star-Lord...


- Bardzo spodobało mi się, jak połączono w filmie różne teamy. To nie tak, że wszyscy herosi naparzają się na ekranie w jednym i tym samym miejscu, w tym samym czasie. Część ekipy znajduje się w Wakandzie, część na Tytanie, część na drugim krańcu kosmosu. Duet Thor i Rocket jest niesamowity. Myślę, że Rocket trochę powściągnął się z kąśliwymi uwagami i znacznym sarkazmem, bo kiedy poznał dzieje Thora to stwierdził, że już wystarczy mu tych przykrości. Rocket jednak wciąż jest Rocketem i jego bezcenne komentarze po prostu robią dzień. Nawiasem mówiąc, to właśnie w IW Thor jest prawdziwym bogiem. W końcu nieczęsto zdarza się, że jak człowiek trzyma w ręce młot to wzbudza trwogę wśród wrogów i szacunek kompanów. No i udało się w końcu połączyć nowego, śmieszkowatego Thora z powagą jaką kiedyś prezentował we wcześniejszych filmach. W końcu mogę zaliczać Gromowładnego boga do moich ulubieńców! Groot też pomaga gromowładnemu w zdobyciu młota i poświęca swoją rękę i mimo, że wiemy, że odrośnie mu ta kończyna, to i tak jest to bardzo heroiczny gest ze strona Badylka ;P.
  Do tego niesamowite trio Spider-Man, Iron Man i Doktor Strange. Zwłaszcza o tych dwóch ostatnich panach warto wspomnieć. Ich słowne potyczki są genialne. Dwóch największych marvelowych egocentryków, dwóch geniuszy w swoim fachu, reprezentacja technologii vs. magii. God, każda scena interakcji między nimi to było po prostu miodzio. Moment, kiedy Strange oddaje Kamień Czasu, aby ocalić ledwie dyszącego Starka, był bezcenny. Nawet nie tylko chodzi mi o to, że Strange widział te wszystkie 14 mln. wersji bitew z Thanosem i w tej jednej drużyna wygrywa, dając widzom do zrozumienia, że Strange miał jakiś plan, oddając Kamyczek, ale z drugiej strony ocalił Tony'iemu życie, kiedy wcześniej wyraźnie dał Starkowi do zrozumienia, że najważniejsza jest ochrona Wszechświata i Kamieni. To było takie mocne...


 - Powiem szczerze, że nie wiem co myśleć o romansie Scarlet Witch i Visiona. Owszem, są słodcy i pasują do siebie, ale tak od razu są parą na śmierć i życie? Gdyby w Civil War pokazano, że już są ze sobą bardzo blisko, to może bym uwierzyła w autentyczność ich związku. Tak to nie mam zbytnio odniesienia. Widać, że Wanda podszkoliła się w zakresie swoich mocy, jak i stylu walki. Nieźle przywaliła Proximie Midnight i za to chwała jej. Cała w ogóle sekwencja w Szkocji to było miodzio. Pojawienie się Corvusa oraz teamu Secret Avengers (Captain America, Black Widow, Falcon), który tak przyfasolił Black Orderowi, gdy motyw przewodni Mścicieli grał w tle... dostałam gęsiej skórki. 
   Co do Visiona... odnoszę wrażenie, że w tym filmie zrobili z niego słabeusza. Android, zrobiony z vibranium, który potrafi zmieniać swoją gęstość i posiada w czole Kamień Umysłu, ciągle leży na ziemi i umiera. Sam w sobie jest jedną z najsilniejszych postaci MCU, a w filmie nieustannie trzeba go chronić. Rozumiem, że niejednokrotnie oberwał, i to dość poważnie, ale mimo to, spodziewałam się, że popisze się jeszcze.


- Jak już wcześniej wspomniałam w recenzji, bardzo czekałam na pojawienie się Black Order. Cała czwórka wyglądała prze-epicko. Największe wrażenie wywarła na mnie Proxima. Zabójcza kobieta. Jej mąż, Corvus, też okazał się okrutnym i bezwzględnym oponentem, choć miał malutki udział w filmie. Ebony Maw wydaje się być najgroźniejszym z nich wszystkich jako prawdziwy manipulator (w każdym tego słowa znaczeniu). Cull Obsidian z kolei to taki typowy, małomówny mięśniak. Żałuję tylko, że cała grupa zginęła w filmie tak szybko. Myślałam, że przeżyją i będą stanowili wielkie zagrożenie, poza oczywiście samym Thanosem. Ale nie, musieli ich uśmiercić tak jakby to wcale nie były najniebezpieczniejsze istoty w kosmosie...


- Teraz może trochę o śmierciach przedstawionych w filmie. O Lokim już mówiłam, ale równie mocno, a może nawet bardziej, zabolała mnie śmierć Gamory. Kobiety, która była torturowana, wychowana na morderczynię przez Thanosa, która musiała uciekać i walczyć o swoje dobre imię. Wtedy, kiedy udało jej się zdobyć rodzinę, odnaleźć schronienie, odkryć miłość swojego życia i pojednać się z Nebulą, która też przeżyła piekło. Musiała odejść, no ja nie mogę... Przykre jest też to, że ona była święcie przekonana, że Thanos jej nie uśmierci, bo jej nie kocha. W końcu Kamień Duszy tego wymagał, aby dać duszę w zamian za duszę. Ona nawet śmiała się niewinnie, że Wszechświat się zbuntował i nie da Thanosowi to czego on pragnie. Potem on zaczął płakać i już wiedziałam, że to nie skończy się dobrze :(. Ach, to była bardzo emocjonalna scena, drżałam wtedy jak osika. 
   O bliskiej śmierci Starka też już wspominałam (co też bardzo zakuło moje serce), ale też końcowa scena. Kiedy Thanos osiągnął swój cel, pstryknął palcem, i randomowo zaczęli znikać ludzie. Mój Bucky zdążył tylko powiedzieć ''Steve'' i puf. Został z niego tylko proch, a Cap bezradnie tylko dotknął ziemi, na której znajdował się pył jego najlepszego przyjaciela. Zniknął Falcon, zniknęli wszyscy Strażnicy (poza Rocketem), Doktor Strange (chociaż jak mówiłam, on musi mieć plan w zanadrzu, więc o niego najmniej się martwię), Scarlet Witch, Black Panther jak w biegu zniknął, a biedna Okoye musiała oglądać jak rozpuszcza się jej król. Wszyscy po kolei zaczęli znikać, jednak najboleśniejszą sceną, była ta ze Spider-Manem. Młody dzieciak, który tak bardzo chciał zaimponować swojemu idolowi, który był gotowy do walki i stanowił jakby jedyną rzecz w życiu Starka, dla której starał się być przykładnym mentorem. Ten dzieciak tak po ludzku mówił, że nie chce odchodzić, a Tony nie mógł nic zrobić. Kiedy Peter się do niego tulił i zaczynał znikać, a Tony musiał patrzeć jak umiera... nie dość, że w ten sposób zawiódł tego dzieciaka, to jeszcze sam przeżył i został sam, trzymając prochy Parkera w rękach. Ryczałam jak nienormalna! Tym bardziej, że Tom Holland improwizował tę scenę. 
   Przynajmniej ostał się stary skład Avengers. To już jest coś...


- Warto wspomnieć, że Marvel jest mistrzem trollingu. Te wszystkie zwiastuny co były w sieci to była jedna wielka ułuda. Zlepek scen, których nawet nie było w większości w filmie. Kto się spodziewał, że Kamień Duszy będzie na jakimś zadupiu (a nie u Heimdalla), a Red Skull stał się Dementorem, strzegącym tegoż właśnie klejnotu? W ogóle co tam robił Red Skull?! Do tego Peter Dinklage miał dość dużą rolę, w dosłownym i przenośnym tego słowa znaczeniu. W filmie nawet nie było ani Ant-Mana, ani Hawkeye'a! Niejednokrotnie Marvel potrafi zaskakiwać, ale tego to ja się nie spodziewałam. O samym zakończeniu filmu nie mówiąc... a teraz czekaj rok na finał! I na Kapitan Marvel <3

M.in. tej sceny nie było w filmie...

- O Thanosie dość długo już pisałam w poprzedniej recenzji, ale teraz chciałabym przytoczyć kilka przykładów, które podkreślają geniusz ''złoczyństwa'' jakie wyczyniał Thanos. Po pierwsze, pokonał w walce samego Hulka, po drugie zabił własną córkę, aby zdobyć Kamyczek, mimo, że wcale nie chciał jej zabijać, po trzecie torturował Nebulę i, mając też dostęp do jej wspomnień, mógł wybadać prawdziwe położenie Soul Gem, po czwarte wydłubał Visionowi Kamień Umysłu, zmuszając jednocześnie Wandę, aby jeszcze raz oglądała śmierć swojego Ukochanego po tym, jak ona sama musiała go zabić. Dowodów jest więcej, ale właśnie ta mnogość przykładów składa się na skomplikowaną i niejednoznaczną osobowość Thanosa. Jest nie tyle brutalny, co działa w wyższej idei. Nie chce zabijać, bo jego cel jest zupełnie inny. On chce, dla dobra Wszechświata, zdobyć Kamienie Nieskończoności, a zabija wcale nie dla przyjemności czy chorej satysfakcji, tylko dlatego, że herosi stają mu na drodze do celu. On nawet szanuje tych bohaterów za ich poświęcenie. Thanos nigdy nie podnosi głosu i nie robi tego co robi dla tego, bo chce. On czuje, że tak trzeba. I to czyni z niego kontrowersyjną postać, bo mimo, że nie popierasz metod jego działania, tak masz poczucie, że po części Thanos ma rację. W końcu jakaś harmonia i balans muszą być...


- Jaka jest moja ulubiona scena w filmie? Hah, cały film jest moją ulubioną sceną, ale osobiście uwielbiam bitwę w Wakandzie i moment, kiedy Bucky podnosi Rocketa i obraca go tak, że oboje strzelają. No i oczywiście jest scena, kiedy Rocket domaga się metalowej ręki Barnesa. Coś, na co czekałam od tak dawna <3. No i epicka scena, gdy Thor pojawia się w Wakandzie. Cała sala oszalała jak Thor zaczął wymachiwać Stormbreakerem. Za najgorszą scenę mogę wybrać tę, kiedy pojawia się Thunderbolt Ross i prawi te swoje teksty Rhodey'owi. Uważam, że to nie tyle była najgorsza scena, co raczej zbędna. Nic wielkiego nie wniosła do filmu.


Cóż, to na razie koniec moich głębokich przemyśleń. Jest tego dużo, ale mam nadzieję, że Was nie zniechęciłam ;P. Jeżeli sobie co przypomnę (a na pewno) to umieszczę notkę na fan page'u. Teraz jedynie pocieszam się, że przynajmniej Deadpool 2 nie będzie takim smutnym filmem... A jakie wy macie refleksje odnośnie filmu? Jakie Wy macie spostrzeżenia? Co wam się spodobało najbardziej? Co wam się nie spodobało? 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz