piątek, 25 maja 2018

Kiedy ułomność staje się zaletą, czyli ''Legion''

Witajcie, kochani!:)

Na chwilę odrywam się od seriali luźniej lub bardziej powiązanych z Marvel Cinematic Universe. Stwierdziłam, że powrócę na chwilę do świata mutantów. Tak więc na pierwszy rzut ognia poszedł Legion, serial zbierający przeróżne opinie. Chciałam osobiście się przekonać, czy produkcja jest warta zachodu. Tym bardziej, że w główną rolę wciela się Dan Stevens, czyli mega przystojny i utalentowany aktor, znany m.in. z Piękna i Bestia, Gość czy Downton Abbey. Co o serialu sądzi Vombelka i czy warto się zapoznać z tymże dziełem?


Twórca; Noah Hawley
Premiera; 09.02.2017
Produkcja; USA
Dystrybucja; 20th Century Fox Television
W rolach głównych; Dan Stevens, Rachel Keller, Jean Smart, Aubrey Plaza, Bill Irwin, Amber Midthunder, Jeremie Harris, 
W pozostałych rolach; Katie Aselton, Jemaine Clement, Mackenzie Gray, Hamish Linklater


David Haller (Dan Stevens) od kilku lat przebywa w szpitalu psychiatrycznym. Zdiagnozowano u niego schizofrenię. Otoczony świrami sam zaczyna zatracać się w sobie. Jego jedyną towarzyszką niedoli jest równie szurnięta pacjentka, czyli Lenny (Aubrey Plaza). Każdy dzień jest kolejnym wyzwaniem. Pewnego dnia młody mężczyzna poznaje piękną Sydney Barrett (Rachel Keller), w której ze wzajemnością się zakochuje. Dzięki niej David uświadamia sobie, że nie jest szaleńcem, a wszystkie głosy, które słyszy czy rzeczy, które widzi, nie są objawem choroby, lecz darem, o którym nie miał pojęcia. Z czasem okazuje się, że David Haller jest jednym z najpotężniejszych mutantów na świecie.

Ten serial jest naprawdę dziwny. Lepsze słowo ciężko mi teraz znaleźć. Jest tak nietypowy, unikatowy, specyficzny, że aż dziwaczny i ciężko to ogarnąć słowami. Spróbuję rozłożyć Legion na czynniki pierwsze to może będę w stanie jakoś to sobie wszystko ułożyć w głowie...


Na największą pochwałę zasługuje kreacja stworzona przez pana Stevensa. David to człowiek zniszczony przez narkotyki, nieudane związki, jak i przede wszystkim swoje zdolności, o których nie wiedział, że posiada. Każde spojrzenie Davida, każdy gest czy też mina są ucieleśnieniem i świadectwem człowieka, którego całe życie było kłamstwem i jednym wielkim cierpieniem. Można dostrzec jego niepewność samego siebie, obłęd w oczach. Sposób jego zachowania, mówienia... to wszystko zostało tak pięknie pokazane. Główny bohater przyciąga uwagę widza jak magnez. Wzbudza w tobie litość, współczucie, kibicujesz Davidowi z całego serca, bo wiesz, że zasługuje na szczęście. 

Skoro już wspomniałam o Davidzie, to równie ważną rolę w produkcji odgrywa jego miłość, czyli Syd. Jak się okazuje ona również jest mutantką, która poprzez dotyk zamienia się ciałami z osobą dotkniętą. Z tego też powodu młoda para musi unikać kontaktu fizycznego, co dla obojga jest sporym utrapieniem. To dzięki Sydney, David odkrywa swoje zdolności, pragnie nad nimi zapanować i można powiedzieć, że wraca do żywych. Chce umieć się kontrolować dla niej. Oboje stają się niemalże jak papużki nierozłączki i są po prostu tacy słodcy. Widzieć jak ich relacja ewoluuje i stają się dla siebie wzajemnym wsparciem to czysta przyjemność. Sama Syd nie daje sobie w kasze dmuchać. Jest uparta i niejednokrotnie udowadnia, że byłaby w stanie poświęcić swoje własne życie dla Davida. W ciekawy sposób serial rozwiązał również kwestię zbliżeń pomiędzy młodą parą, ale o tym najlepiej przekonać się osobiście. 


W serialu występuje również grono innych interesujących postaci. Dr. Melanie Bird (Jean Smart) jest jak serialowy Profesor X. Prowadzi szkołę i próbuje nauczyć Davida kontroli nad mocami. Cary (Bill Irwin) i Kerry (Amber Midthunder) to dwoje mutantów, którzy dzielą jedno ciało. Cary to ten od myślenia, Kerry to ta od działania. Ptonomy (Jeremie Harris) z kolei potrafi wchodzić do umysłu i odczytywać wspomnienia. Cała ekipa składa się z wybitnych i szczególnie utalentowanych jednostek, które również mają swoje historie do opowiedzenia. Dla mnie najbardziej intrygującą okazuje się być ta o Carym i Kerry. Oboje w jednym ciele. Nie mogą bez siebie żyć, a kiedy jedno cierpi, cierpi też i drugie. 

No dobrze. Mamy postacie główne i drugoplanowe. Gdzie w tym wszystkim jest złoczyńca? Powiem tak. W serialu występuje organizacja o nazwie Division 3, która tropi i likwiduje mutanty. Za cel obrała sobie rzecz jasna Davida. Niemniej ten wątek wcale nie jest najważniejszy. Gdzieś D3 węszy i śledzi naszego protagonistę, ale to nie Divison 3 jest największych zagrożeniem. Ważniejsza jest za to postać Shadow Kinga - mutanta o fascynującej historii, który przebywa w umyśle Davida i chce przejąć nad nim władzę. To on od początku zatruwał życie herosa i chce odegrać się na młodym mutancie za klęskę, którą odniosło monstrum w walce z ojcem Davida (w komiksach ojcem Davida jest... sam profesor Xavier!). W umyśle Davida Shadow King przybiera postać Lenny i wraz z upływem akcji staje się coraz silniejszy. Myślę, że wykreowanie takiego bezcielesnego antagonisty jest dosyć intrygującym i na pewno przykuwającym uwagę zabiegiem. Nie łatwo jest przecież pozbyć się tak upartego pasożyta z głowy jakim jest potężny i zwodniczy Shadow King. 


Jeśli chodzi o efekty specjalne to nie jest źle. Większość scen, która ma miejsce w tzw. 'Astral Plane'' (czyli w umyśle Davida, prościej ujmując) to jest po prostu istna fantazja. Wymiary o niesamowitych kolorach, proporcjach, kształtach. Wszystko, co się dzieje w jego głowie jest po prostu niepojęte i momentami nawet przytłaczające, bo nie wiadomo co jest w końcu fikcją a rzeczywistością. Niemniej pewne efekty są takie sztuczne, że odbiera to nieco satysfakcję z oglądania. Zdaję sobie sprawę, że to jest serial i nie można wymagać bóg wie jakiego widowiska, ale jednak w pewnych momentach wizualnie to po prostu można się było wzdrygnąć. Za to muzyka Jeffa Russo genialne oddała klimat produkcji. Jest pełna napięcia, niepokoju. Bywa nieprzewidywanie. Kiedy myślisz, że już wszystko się ułożyło, nagle zostajesz ocucony kubłem zimnej wody. Muzyka idealnie oddaje tajemniczą atmosferę serialu. 

Generalnie to Legion jest połączeniem kilku gatunków filmowych. Nie czujesz, że to jest serial o superbohaterze. Jest to mieszanka sci-fi, fantasy, thrillera psychologicznego, horroru, a w pewnych momentach nawet komedii czy też bollywood. Niejednokrotnie łapałam się za głowę, bo traciłam wątek i nie mogłam pojąć co tak właściwie się dzieje. Pomieszanie rzeczywistości z wyobraźnią to było za dużo jak na mój umysł, który dosłownie eksplodował od tylu ''światów'', które przyszło mi ujrzeć przez perspektywę Davida. Z drugiej zaś strony to był totalny odlot, który ogląda się z wypiekami na twarzy. Nigdy nie wiesz, co wyskoczy zza ściany i kto cię zaskoczy. Czujesz ekscytację, bo akcja brnie do przodu i wcale nie da się przewiedzieć zakończenia.  Zamieszanie i czasem nawet frustracja przeplata się z ekscytacją i chęcią bliższego poznania świata przedstawionego. 


Podsumowując, ciężko mi ocenić Legion obiektywnie. Jest to tak nieprzewidywalny i po prostu dziwny serial, że nie da się jednoznacznie określić go w kategorii fajny czy niefajny. Na pewno produkcja od studia Fox wymaga skupienia. To nie jest jeden z tych seriali, co można bezwiednie oglądać dla czystej, beznamiętnej rozrywki. Tutaj, żeby zrozumieć Davida i to co się dzieje wokół niego, potrzeba koncentracji. Czasami nawet warto zatrzymać się na chwilę i cofnąć o parę minut, by ogarnąć na czym się stanęło w danej chwili. Nie jest to serial prosty. Część uzna to za nudę totalną, ale jeżeli Incepcja ci się spodobała, to być może i Legion przypadnie Ci do gustu. Całość oceniam na porządne 7/10. A teraz czas się wziąć za drugi sezon!


piątek, 11 maja 2018

"Avengers; Infinity War", czyli ciąg dalszy przemyśleń Vombelki (spojlerowo!)

Witajcie, kochani:).

Jakiś czas temu trafiła tutaj na blogu bezspojlerowa recenzja Avengers; Infinity War. Stwierdziłam, że podzielę moje wywody odnośnie najnowszej produkcji od Marvel Studios na dwie części, gdyż po pierwsze, nie chciałam przesadzić z długością pierwszego tekstu, a po drugie i ważniejsze, nie chciałam psuć nikomu przyjemności z oglądania filmu, jeżeli ktoś jeszcze nie zapoznał się z dziełem braci Russo. Jeśli chcecie więc wrócić i poczytać część pierwszą zapraszam TUTAJ. Tymczasem w dzisiejszej porcji tekstu podzielę się z Wami przemyśleniami, które są całkowicie przesiąknięte spojlerami i moimi spostrzeżeniami, także strzeżcie się. To co? Jedziemy z tym koksem!


- Pierwsza scena w filmie, czyli śmierć Heimdalla oraz Lokiego. Już od początku widzowie doznają szoku. Włącznie ze mną. Jeszcze jakoś przebrnęłam przez szybką śmierć Heimdalla. Jakoś szczególnie nie pałałam względem niego większym uwielbieniem, acz przykro mi było widzieć, że odchodzi. Gorzej sprawa miała się z Lokim. Z jednej strony zginął w tak żałosny i prosty sposób (uduszenie), ale z drugiej strony... nie wiem w jaki inny sposób bóg psot i oszustw mógłby umrzeć godniej. Kiedy tylko widziałam jak uchodzi z niego całe życie, a Thanos mówi, że tym razem nie będzie żadnego zmartwychwstania... to bardzo zabolało. Tym bardziej, że Loki ratował Thora! Początkowo z rozkoszą obserwował cierpienia braciszka, ale od razu się opamiętał. Dlaczego? Bo Loki wciąż kochał brata. Thor tak naprawdę był ostatnim elementem, który łączył Lokiego z Asgardem. Dodatkowo pojednanie Lokiego z Odynem i Thorem w Thor; Ragnarok ugruntowało mnie w przekonaniu, że Loki wiedział, że czas na to, by on sam zrobił w końcu coś dla kogoś innego niż dla siebie samego.


- Hulk w końcu się czegoś boi. Po tym jak dostał solidne manto od Thanosa nie bardzo chce się ujawnić. Z kolei gdy Hulk nie chce współpracować, to zmusza Bannera do samodzielności i samoobrony. Z jednej strony dziwi mnie ciekawa relacja między Bruce'em a Zielonym Stworem. W końcu doszli do pewnego rodzaju porozumienia, ale tak czy siak Banner jest teraz zdany na siebie. Nie ma Hulka, nie ma wsparcia, musi sam zawalczyć o swoje bezpieczeństwo. Cieszę się, że w końcu Bruce daje sobie sam radę i potrafi ochronić własną skórę. Szkoda jednak, że Zielony się schował, a z Bannera zrobiono takiego śmieszka. Pocieszam się jednak faktem, że w Avengers 4 Hulk w końcu zachce walczyć.


- Cieszę się, że James Gunn sprawował pieczę nad motywem Strażników Galaktyki. Wciąż czuć tę lekkość i zabawność i wciąż można poczuć tę absurdalną atmosferę Guardiansów. Dialogi są przekomiczne, a gdziekolwiek znajdują się Rocket, Groot czy Drax można się nieźle uśmiać. Dodatkowo więź między Quillem a Gamorą została ciekawie ukazana.W końcu oboje doszli do wniosku, że się kochają. Szkoda, że rychło w czas, kiedy to Gamora poświęciła swoje życie, by ocalić Nebulę... doprowadzając też Star-Lorda do amoku, kiedy ten zniszczył plan Avengersów, którzy byli tak blisko zwycięstwa, już prawie udało im się zdjąć Thanosowi rękawicę! Wkurzyło mnie to, bo wygrana była tuż tuż, a on musiał się tak durnie zachować... chociaż z drugiej strony go rozumiem, bo pewnie też bym tak zareagowała, gdyby ktoś kogo kocham, zginął. Dotarło też do mnie, że Peter zachował się tak jak Stark w Civil War. Tony nie mógł znieść myśli, że Barnes zabił jego rodziców tak samo jak Quill nie mógł przeboleć straty Gamory.
   Co więcej, to w scenie kiedy grupa Mścicieli i Strażników walczy z Szalonym Tytanem okazuje się jak bardzo ważna jest... Mantis! Tylko wydaje się, że a na co ona komu. Nie umie walczyć, jest niewinna i potrafi tylko odczytywać emocje. No to tak nie do końca. Głównie dzięki niej unieruchomiono Thanosa na dość długo. Tylko gdyby nie Star-Lord...


- Bardzo spodobało mi się, jak połączono w filmie różne teamy. To nie tak, że wszyscy herosi naparzają się na ekranie w jednym i tym samym miejscu, w tym samym czasie. Część ekipy znajduje się w Wakandzie, część na Tytanie, część na drugim krańcu kosmosu. Duet Thor i Rocket jest niesamowity. Myślę, że Rocket trochę powściągnął się z kąśliwymi uwagami i znacznym sarkazmem, bo kiedy poznał dzieje Thora to stwierdził, że już wystarczy mu tych przykrości. Rocket jednak wciąż jest Rocketem i jego bezcenne komentarze po prostu robią dzień. Nawiasem mówiąc, to właśnie w IW Thor jest prawdziwym bogiem. W końcu nieczęsto zdarza się, że jak człowiek trzyma w ręce młot to wzbudza trwogę wśród wrogów i szacunek kompanów. No i udało się w końcu połączyć nowego, śmieszkowatego Thora z powagą jaką kiedyś prezentował we wcześniejszych filmach. W końcu mogę zaliczać Gromowładnego boga do moich ulubieńców! Groot też pomaga gromowładnemu w zdobyciu młota i poświęca swoją rękę i mimo, że wiemy, że odrośnie mu ta kończyna, to i tak jest to bardzo heroiczny gest ze strona Badylka ;P.
  Do tego niesamowite trio Spider-Man, Iron Man i Doktor Strange. Zwłaszcza o tych dwóch ostatnich panach warto wspomnieć. Ich słowne potyczki są genialne. Dwóch największych marvelowych egocentryków, dwóch geniuszy w swoim fachu, reprezentacja technologii vs. magii. God, każda scena interakcji między nimi to było po prostu miodzio. Moment, kiedy Strange oddaje Kamień Czasu, aby ocalić ledwie dyszącego Starka, był bezcenny. Nawet nie tylko chodzi mi o to, że Strange widział te wszystkie 14 mln. wersji bitew z Thanosem i w tej jednej drużyna wygrywa, dając widzom do zrozumienia, że Strange miał jakiś plan, oddając Kamyczek, ale z drugiej strony ocalił Tony'iemu życie, kiedy wcześniej wyraźnie dał Starkowi do zrozumienia, że najważniejsza jest ochrona Wszechświata i Kamieni. To było takie mocne...


 - Powiem szczerze, że nie wiem co myśleć o romansie Scarlet Witch i Visiona. Owszem, są słodcy i pasują do siebie, ale tak od razu są parą na śmierć i życie? Gdyby w Civil War pokazano, że już są ze sobą bardzo blisko, to może bym uwierzyła w autentyczność ich związku. Tak to nie mam zbytnio odniesienia. Widać, że Wanda podszkoliła się w zakresie swoich mocy, jak i stylu walki. Nieźle przywaliła Proximie Midnight i za to chwała jej. Cała w ogóle sekwencja w Szkocji to było miodzio. Pojawienie się Corvusa oraz teamu Secret Avengers (Captain America, Black Widow, Falcon), który tak przyfasolił Black Orderowi, gdy motyw przewodni Mścicieli grał w tle... dostałam gęsiej skórki. 
   Co do Visiona... odnoszę wrażenie, że w tym filmie zrobili z niego słabeusza. Android, zrobiony z vibranium, który potrafi zmieniać swoją gęstość i posiada w czole Kamień Umysłu, ciągle leży na ziemi i umiera. Sam w sobie jest jedną z najsilniejszych postaci MCU, a w filmie nieustannie trzeba go chronić. Rozumiem, że niejednokrotnie oberwał, i to dość poważnie, ale mimo to, spodziewałam się, że popisze się jeszcze.


- Jak już wcześniej wspomniałam w recenzji, bardzo czekałam na pojawienie się Black Order. Cała czwórka wyglądała prze-epicko. Największe wrażenie wywarła na mnie Proxima. Zabójcza kobieta. Jej mąż, Corvus, też okazał się okrutnym i bezwzględnym oponentem, choć miał malutki udział w filmie. Ebony Maw wydaje się być najgroźniejszym z nich wszystkich jako prawdziwy manipulator (w każdym tego słowa znaczeniu). Cull Obsidian z kolei to taki typowy, małomówny mięśniak. Żałuję tylko, że cała grupa zginęła w filmie tak szybko. Myślałam, że przeżyją i będą stanowili wielkie zagrożenie, poza oczywiście samym Thanosem. Ale nie, musieli ich uśmiercić tak jakby to wcale nie były najniebezpieczniejsze istoty w kosmosie...


- Teraz może trochę o śmierciach przedstawionych w filmie. O Lokim już mówiłam, ale równie mocno, a może nawet bardziej, zabolała mnie śmierć Gamory. Kobiety, która była torturowana, wychowana na morderczynię przez Thanosa, która musiała uciekać i walczyć o swoje dobre imię. Wtedy, kiedy udało jej się zdobyć rodzinę, odnaleźć schronienie, odkryć miłość swojego życia i pojednać się z Nebulą, która też przeżyła piekło. Musiała odejść, no ja nie mogę... Przykre jest też to, że ona była święcie przekonana, że Thanos jej nie uśmierci, bo jej nie kocha. W końcu Kamień Duszy tego wymagał, aby dać duszę w zamian za duszę. Ona nawet śmiała się niewinnie, że Wszechświat się zbuntował i nie da Thanosowi to czego on pragnie. Potem on zaczął płakać i już wiedziałam, że to nie skończy się dobrze :(. Ach, to była bardzo emocjonalna scena, drżałam wtedy jak osika. 
   O bliskiej śmierci Starka też już wspominałam (co też bardzo zakuło moje serce), ale też końcowa scena. Kiedy Thanos osiągnął swój cel, pstryknął palcem, i randomowo zaczęli znikać ludzie. Mój Bucky zdążył tylko powiedzieć ''Steve'' i puf. Został z niego tylko proch, a Cap bezradnie tylko dotknął ziemi, na której znajdował się pył jego najlepszego przyjaciela. Zniknął Falcon, zniknęli wszyscy Strażnicy (poza Rocketem), Doktor Strange (chociaż jak mówiłam, on musi mieć plan w zanadrzu, więc o niego najmniej się martwię), Scarlet Witch, Black Panther jak w biegu zniknął, a biedna Okoye musiała oglądać jak rozpuszcza się jej król. Wszyscy po kolei zaczęli znikać, jednak najboleśniejszą sceną, była ta ze Spider-Manem. Młody dzieciak, który tak bardzo chciał zaimponować swojemu idolowi, który był gotowy do walki i stanowił jakby jedyną rzecz w życiu Starka, dla której starał się być przykładnym mentorem. Ten dzieciak tak po ludzku mówił, że nie chce odchodzić, a Tony nie mógł nic zrobić. Kiedy Peter się do niego tulił i zaczynał znikać, a Tony musiał patrzeć jak umiera... nie dość, że w ten sposób zawiódł tego dzieciaka, to jeszcze sam przeżył i został sam, trzymając prochy Parkera w rękach. Ryczałam jak nienormalna! Tym bardziej, że Tom Holland improwizował tę scenę. 
   Przynajmniej ostał się stary skład Avengers. To już jest coś...


- Warto wspomnieć, że Marvel jest mistrzem trollingu. Te wszystkie zwiastuny co były w sieci to była jedna wielka ułuda. Zlepek scen, których nawet nie było w większości w filmie. Kto się spodziewał, że Kamień Duszy będzie na jakimś zadupiu (a nie u Heimdalla), a Red Skull stał się Dementorem, strzegącym tegoż właśnie klejnotu? W ogóle co tam robił Red Skull?! Do tego Peter Dinklage miał dość dużą rolę, w dosłownym i przenośnym tego słowa znaczeniu. W filmie nawet nie było ani Ant-Mana, ani Hawkeye'a! Niejednokrotnie Marvel potrafi zaskakiwać, ale tego to ja się nie spodziewałam. O samym zakończeniu filmu nie mówiąc... a teraz czekaj rok na finał! I na Kapitan Marvel <3

M.in. tej sceny nie było w filmie...

- O Thanosie dość długo już pisałam w poprzedniej recenzji, ale teraz chciałabym przytoczyć kilka przykładów, które podkreślają geniusz ''złoczyństwa'' jakie wyczyniał Thanos. Po pierwsze, pokonał w walce samego Hulka, po drugie zabił własną córkę, aby zdobyć Kamyczek, mimo, że wcale nie chciał jej zabijać, po trzecie torturował Nebulę i, mając też dostęp do jej wspomnień, mógł wybadać prawdziwe położenie Soul Gem, po czwarte wydłubał Visionowi Kamień Umysłu, zmuszając jednocześnie Wandę, aby jeszcze raz oglądała śmierć swojego Ukochanego po tym, jak ona sama musiała go zabić. Dowodów jest więcej, ale właśnie ta mnogość przykładów składa się na skomplikowaną i niejednoznaczną osobowość Thanosa. Jest nie tyle brutalny, co działa w wyższej idei. Nie chce zabijać, bo jego cel jest zupełnie inny. On chce, dla dobra Wszechświata, zdobyć Kamienie Nieskończoności, a zabija wcale nie dla przyjemności czy chorej satysfakcji, tylko dlatego, że herosi stają mu na drodze do celu. On nawet szanuje tych bohaterów za ich poświęcenie. Thanos nigdy nie podnosi głosu i nie robi tego co robi dla tego, bo chce. On czuje, że tak trzeba. I to czyni z niego kontrowersyjną postać, bo mimo, że nie popierasz metod jego działania, tak masz poczucie, że po części Thanos ma rację. W końcu jakaś harmonia i balans muszą być...


- Jaka jest moja ulubiona scena w filmie? Hah, cały film jest moją ulubioną sceną, ale osobiście uwielbiam bitwę w Wakandzie i moment, kiedy Bucky podnosi Rocketa i obraca go tak, że oboje strzelają. No i oczywiście jest scena, kiedy Rocket domaga się metalowej ręki Barnesa. Coś, na co czekałam od tak dawna <3. No i epicka scena, gdy Thor pojawia się w Wakandzie. Cała sala oszalała jak Thor zaczął wymachiwać Stormbreakerem. Za najgorszą scenę mogę wybrać tę, kiedy pojawia się Thunderbolt Ross i prawi te swoje teksty Rhodey'owi. Uważam, że to nie tyle była najgorsza scena, co raczej zbędna. Nic wielkiego nie wniosła do filmu.


Cóż, to na razie koniec moich głębokich przemyśleń. Jest tego dużo, ale mam nadzieję, że Was nie zniechęciłam ;P. Jeżeli sobie co przypomnę (a na pewno) to umieszczę notkę na fan page'u. Teraz jedynie pocieszam się, że przynajmniej Deadpool 2 nie będzie takim smutnym filmem... A jakie wy macie refleksje odnośnie filmu? Jakie Wy macie spostrzeżenia? Co wam się spodobało najbardziej? Co wam się nie spodobało? 

piątek, 4 maja 2018

Mściciele kontra Thanos, czyli Infinity War!

Witajcie, drodzy Vombelkowicze:).

Na ten film czekałam z wypiekami na twarzy. Z jednej strony bałam się, że będę musiała pożegnać się z którymś z moich ulubionych herosów. Z drugiej jednak strony cieszyłam się, że mogę ujrzeć ich wszystkich ponownie, w różnych składach, poznających innych sojuszników i wspólnie walczących z potężnym wrogiem. Avengers; Infinity War to bowiem kulminacja wszystkich dziesięciu lat pracy Marvel Studios, punkt szczytowy wszystkich osiemnastu filmów jakie do tej pory mieliśmy przyjemność oglądać. Trzecia część przygód Mścicieli miała za zadanie połączyć wszystkich herosów, zarówno z solowych, jak i grupowych filmów, w celu pokonania największego złola we Wszechświecie - Thanosa, o którym trąbiono już od czasów Avengers, gdy piękny fioletowo-skóry Tytan pojawił się na ekranie. Czy film sprostał wymaganiom? Spełnij oczekiwania widzów? Co o najnowszej produkcji Domu Pomysłów sądzi Vombelka? 


Reżyseria; Anthony Russo, Joe Russo
Scenariusz; Christopher Markus, Stephen McFeely
Premiera; 26.04.2018 (Polska)
Produkcja; USA
W rolach głównych; Robert Downey Jr., Chris Evans, Benedict Cumberbatch, Scarlett Johansson, Chris Pratt, Chris Hemsworth, Mark Ruffalo, Josh Brolin, Elizabeth Olsen, Zoe Saldana, Sebastian Stan, Paul Bettany, Dave Bautista, Bradley Cooper, Vin Diesel, Tom Holland, Anthony Mackie, Tom Hiddleston, Chadwick Boseman, Don Cheadle
W pozostałych rolach; Karen Gillan, Idris Elba, Danai Gurira, Peter Dinklage, Benedict Wong, Pom Klementieff, Gwyneth Paltrow, Benicio del Toro, Sean Gunn, William Hurt, Letitia Wright, Winston Duke, Terry Notary, Tom Vaughan-Lawlor, Carrie Coon, Michael James Shaw


Bezprecedensowe wydarzenie kinowe w historii kina <Avengers; Infinity War>Avengersi ramię w ramię z innymi superbohaterami muszą być gotowi poświęcić wszystko, jeśli chcą pokonać potężnego Thanosa, zanim jego plan zniszczenia obróci wszechświat w ruiny. 

RECENZJA BEZSPOJLEROWA

Akcja filmu dzieje się tuż po Thor; Ragnarok. Statek Asgardczyków został zaatakowany przez Thanosa oraz jego sługusów, Black Order. Od pierwszej sceny kolejna odsłona Avengers obiera bardzo poważny ton i wzbudza uczucie nieustannego zagrożenia. Bracia Russo postanowili pobawić się ludzkim sercem i sprawdzić ile można wytrzymać w ciągłym bezdechu, totalnym bezruchu, kiedy krew płynie w żyłach jak oszalała, a fale przeszywającego gorąca mieszają się z gęsią skórką.

Nie będę rozwodzić się za dużo o fabule, gdyż wiadomo już o co chodzi. Szalony Tytan Thanos, ojciec Gamory (Zoe Saldana) i Nebuli (Karen Gillan), chce zniszczyć połowę Wszechświata, aby zapanował porządek i harmonia w świecie. Jest za dużo ludzi, a za mało jedzenia i zasobów. Thanos widzi się jako boga i jedynego zdolnego, który potrafiłby zaradzić przeludnieniu i niesprawiedliwości, losowo pozbywając się połowy ludzkości. Aby osiągnąć swój cel, dąży do zdobycia sześciu potężnych Kamieni Nieskończoności, które pośrednio miały swój udział w poprzednich filmach od Domu Pomysłów. Są to Kamień; Mocy, Przestrzeni, Rzeczywistości, Duszy, Czasu oraz Umysłu. Mając je wszystkie, Thanos może dokonać ludobójstwa na niewyobrażalną skalę. Avengersi więc sprzymierzają się ze Strażnikami Galaktyki oraz Doktorem Strange'em, aby zapobiec zagładzie całego uniwersum.


Największy nacisk położono na postać właśnie Thanosa. To jemu poświęcono największą ilość czasu ekranowego i Avengers; Infinity War to jest jego historia. Thanos (Josh Brolin) to prawdziwa bestia. Jest bezwzględny, okrutny, niesamowicie sprytny i potrafi bez trudu przewidzieć ruch przeciwnika. Nawet bez Kamieni stanowi ogromne wyzwanie. Nie jest to kolejny złoczyńca, który chce przejąć władzę nad światem. Thanos owszem, chce pozbyć się połowy ludzkości, ale nie dlatego, że tak chce i tak mu się spodobało. On czuje, że masowe ludobójstwo jest jego zadaniem, aby tej drugiej połowie Wszechświata, która przeżyła, żyło się lepiej. To jego utrapieniem jest wyzbycie się nadmiaru populacji, a żeby nikt nie cierpiał i śmierć była bezbolesna, chce do tego użyć Rękawicy Nieskończoności ze wszystkimi Gemami. Wystarczy tylko pstryknięcie palca, by pozbyć się problemu... Thanos czuje się odpowiedzialny za wykonanie swojego zadania i nie pozwoli, by ktokolwiek stanął na jego drodze do sukcesu. Kiedy więc napotka jakąkolwiek przeszkodę, czuje się zobligowany, by ją zlikwidować. Nieważne jak wiele on sam musi poświęcić.

Tak naprawdę to Thanos jest świetnie skonstruowaną postacią. Można go nienawidzić i po prostu gardzić nim i w żaden sposób nie popierać jego działań. W końcu jak można chcieć wyrżnąć ludzkość tylko dlatego, że matematycznie jest to poprawne rozwiązanie? Z drugiej strony możemy bliżej przyjrzeć się jego historii, poznać jego motywy, jego ambicje, plany, ale też tą słabszą, bardziej uczuciową część osobowości Szalonego Tytana. Potrafi kochać, potrafi czuć, potrafi płakać i żałować za swoje czyny. Cieszę się, że złoczyńca może też opowiedzieć swoją historię, która uczyniła z niego tym, kim jest teraz.


Poza Thanosem mamy też kilka innych postaci, które się wyróżniają i mają swoje kilka groszy do dodana. Zważywszy na czas trwania filmu (który i tak jest dość spory) oraz ilość postaci, która występuje w produkcji, nie można było zbytnio rozwodzić się nad każdą z nich. Niemniej każdy ma swoje pięć minut do pokazania, Nawet Falcon (Anthony Mackie) czy War Machine (Don Cheadle). Tak jednak patrząc z perspektywy czasu dużo miał do opowiedzenia Thor (Chris Hemsworth), poszukujący kolejnego młota do walki, towarzyszący mu Rocket (Bradley Cooper), który pierwszy raz w życiu wydaje mi się, że nie stosuje strategii sarkastycznego szopa (a przynajmniej nie tak często). W ogóle Strażnicy Galaktyki mają dość dużą rolę w filmie, wątek Petera (Chris Pratt) i Gamory został jeszcze bardziej poszerzony. Romans między Visionem (Paul Bettany) oraz Scarlet Witch (Elizabeth Olsen) również ciekawie ukazany. Walka słowna dwóch egocentryków, czyli Iron Mana (Tony Stark) oraz Doktora Strange'a (Benedict Cumberbatch) to po prostu miodzio. Pojawienie się Secret Avengers oraz świata Wakandy... te wszystkie elementy zostały pięknie ukazane w filmie, chociaż wiadomo. Czegoś jest mniej, czegoś więcej. Z jednej strony żałuję, że za mało było np. Kapitana Ameryki (Chris Evans) czy Black Panthera (Chadwick Boseman), ale z drugiej strony wiem, że ciężko byłoby rozwodzić się nad ich wątkami, bo przecież fabuła musi iść do przodu, a całość filmu trwałaby z 5-6 godzin (chociaż bym w sumie nie narzekała... ). Niemniej podziwiam braci Russo, że udało im się aż tylu herosów upakować na jednym ekranie.

Bardzo też cieszyłam się, że w końcu mogłam przyjrzeć się bliżej Czarnemu Zakonowi, czyli czwórce dzieci Thanosa. Jakoś mam wrażenie, że ani zwiastuny, ani plakaty czy inne arty niewiele mówiły o tej potężnej grupie. Tym bardziej się ekscytowałam, że ta czwórka tak bardzo odzwierciedlała wyglądem swoje komiksowe odpowiedniki. No i faktycznie, bardzo mi zaimponowali, choć znowu - nie mieli zbyt dużo do pokazania. Szczególnie Ebony Maw (Tom Vaughan-Lawlor) oraz Proxima Midnight (Carrie Coon) okazali się świetnymi złolami, acz gdyby troszkę Corvusa Glaive'a (Michael James Shaw) oraz Cull Obsidiana (Terry Notary) było więcej to byłabym w siódmym niebie.


Avengers; Infinity War posiada rewelacyjne efekty specjalne. To co się działo na ekranie to jest istny majstersztyk. Akcja filmu dzieje się w przeróżnych miejscach. W Nowym Yorku, w Wakandzie, w Kosmosie, na Tytanie czy w innych przeróżnych lokacjach. Nieważne jednak gdzie akcja przeskoczy, tak klimat danego miejsca jest zachowany. Te żywe kolory, kształty, osobliwości. Mało tego sceny walk są tak perfekcyjnie nakręcone. Kamera biegnie w przeróżne strony. Są zbliżenia, ucięcia, tzw. ''shaky cam'', po prostu płynność ruchów kamer zniewala. Dzięki właśnie tym zwinnym i precyzyjnym ruchom widać wszystko dokładnie, z różnych perspektyw. Podałabym Wam kilka przykładów, ale to już w spojlerowej recenzji:). Muzyka Alana Silvestriego również świetnie wkomponowuje się w całość. Sam kompozytor w wywiadach stwierdził, że miał problemy z połączeniem tak różnych składowych z poprzednich filmów. Niemniej poradził sobie bardzo dobrze. Motyw przewodni Avengersów, gdy rozbrzmiewał za każdym razem, przyprawiał o gęsią skórkę. Nie zapomniano też o lekkim tonie Strażników Galaktyki oraz afrykańskim brzmieniu Wakandy.

Bardzo podoba mi się, że w filmie wyważono właśnie typowe marvelowskie żarciki i poczucie humoru z dramatyzmem i powagą, którą dana scena wymusza. Kiedy jest wesoło, jest wesoło. Kiedy jest smutno, jest smutno. Myślę, że w filmie udało im się pogodzić te dwa aspekty, bo Marvel bez dowcipów to nie byłby Marvel ;P.


Summa summarum, Avengers; Infinity War w pełni mnie usatysfakcjonował. Jest wszystko i nawet więcej. Pod względem wizualnym, jak i muzycznym czy pod kątem fabularnym nie mam naprawdę nic do zarzucenia. Wszystko jest spójne, estetyczne, ale co najważniejsze - produkcja wzbudza skrajne emocje. Od radości po smutek. Przyznam, że z kina wyszłam zalana łzami. Zakończenie filmu to był dla mnie cios w plecy i ten cliffhanger to było dla mnie za dużo... Avengersi to totalny emocjonalny rollercoaster i myślę, że wisienka na torcie całego dorobku MCU. Czy jest to najlepszy film od Marvel Studios? Ciężko mi ocenić, zwłaszcza, że emocje wciąż są na świeżo. Niemniej u mnie na pewno plasuje się w pierwszej piątce, a może nawet trójce. Nie jest to film bez skazy, ale i tak na chwilę obecną daję Avengers 10/10. A wkrótce... moje spojlerowe rozważania!



PS. Jest jedna scenka po napisach. Warto poczekać:)