czwartek, 28 stycznia 2016

Color The Sky...


I.
   Jezioro. Wokoło las iglasty, piękna, zielona trawa. Z daleka widać góry obsypane śniegiem. Świeci słońce, jest przyjemnie...
   Samo jezioro znajduje się w pobliżu jakiejś tamy...kadr jakby unosi się w górę i widzę, że to jezioro jest małe, ale gdy zanurzam się w głąb jest niezwykle czyste, niebieskie, wręcz niemalże przezroczyste! Promienie słońca przebłyskują przez taflę wody. Ja pływam. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że byłam syreną! Miałam długi ogon, rozpuszczone włosy i uśmiechałam się. To musiałam być ja, bo w pewnym momencie, oprócz bycia obserwatorem, ''weszłam'' niejako w postać obserwowaną;]. 
   Poczułam wreszcie tą przyjemność kąpania się, dotyku wody...

II.
   Miłość Esmeraldy i Phoebusa w moim śnie nabrała wręcz cielesnego wymiaru!!!

III.
   Wracam właśnie od pani psycholog. Mam się po drodze spotkać z mamą. Czuję jednak, że przed spotkaniem muszę coś kupić. Idę przez ścieżkę z każdej strony otoczoną małymi, zwykłymi kioskami. Gdzieś z tyłu są jakieś drzewa iglaste ( czyżby znowu jakiś las!? ).Ja kieruję się do tego ostatniego ( kiosku ). Przy ladzie siedzi sąsiad, pan.M. Ma białe, rozczapierzone włosy i niebieskie oczy. Dokoła wszędzie pełno jedzenia, w szczególności pieczywa i bułek. Na pewno kupuję jakąś bułkę i parę innych rzeczy, których w tym momencie nie pamiętam...
   Rozmawiamy. Pan M. jest bardzo miły, uśmiechnięty. Pyta się co u mnie słychać. Ja też jestem w dobrym nastroju. Dziwnym trafem wspominam o panu L., nauczycielu od Wiedzy od Kultury. Z rozmowy wynika, że również uczęszczał do tej samej szkoły co i ja. 
   Nie wiedząc jak, kiedy i gdzie znalazłam się przy mamie. Szłyśmy pewną drogą przez niby znaną mi osobiście ulicę. Teraz jednak jej nie kojarzę...

IV.
   Na początku znajduję się w jakimś pokoju. W pobliżu znajduje się bliska mi osoba. Nie wiem, może siostra...pokój mały, gdzieś prowizoryczna kuchnia, podłoga z paneli, jasno oświetlony pokoik, z widokiem na plażę i zachód słońca. 
   Wychodzę. Kolejny raz spotykam we śnie wujka M. Oboje znajdujemy się nad jeziorem albo morzem. Uczy mnie pływać. Gdzieś widzę w oddali drewniane pale wbite w dno, a na niebie kolorowe balony. Wydaję mi się, że jest dużo ludzi. Sama, okazuje się, jestem małym dzieckiem! Kto by pomyślał!
   Kadr przenosi się nagle. Rozmawiam z Cyclopsem. O dziwo, nie ma na sobie okularów. 


Jest miły, przyjazny i przyjemnie mi się z nim rozmawia. Spodobał mi się. Tylko...czy takie małe dziecko może się zakochać!?
   Kadr ponownie wraca do przytulnego, małego pokoju. Kobieta, która być może jest moją siostrą oznajmia mi, że ''jutro wyjeżdża''. Uciekam.

V.
   Przez chwilę znajduję się w szkole. Korytarz na ostatnim piętrze koło sali 35. Uczę się na niemiecki. W tle widzę nauczycielkę ( nic bardziej okropnego nie mogłoby mnie spotkać, nawet we śnie...-,- ). Nic nie umiem, czuję stres...sprawdzian jednak trzeba będzie napisać...

VI.
   Śni mi się Woody Harrelson ( ! ). Jest noc, widzę miasto z góry. Gwieździste niebo i rozgwieżdżone miasto światłami latarń. Nagle jakaś wiązka światła porywa dwoje ludzi. Woodiego i jakiegoś mężczyznę. Owija się wokół nich i unosi do góry. Z mojej perspektywy wygląda na to, że ja ich porwałam! ( Kadr niczym z ''Niesamowitego Spider-mana''. Patrz; Elektro ). 
   Z prawej strony wyraźnie widzę Woodiego. Widzę jego grymas twarzy, ból, próby wyrywania się z uścisku.  Z lewej zaś pana X. Akurat niebieska wiązka światła zakrywa go prawie w całości. Nagle tak zwyczajnie w świecie ich wypuszczam. A oni spadają. A wraz z nimi całe miasto. Miasto się przechyla, oni się turlają, a miasto razem z nimi...post-apokaliptyczna wizja tego, jak świat upada i turla się wraz z ludźmi...




Niektóre sny są sprzed paru dni:). Nie będę przecież dzień w dzień opisywać tego, co się dzieje w mojej głowie:). To tak na marginesie.

niedziela, 24 stycznia 2016

Bransoletki z muliny cz.IV

Witajcie, kochani!:)

Dzisiejszy post będzie taki luźniejszy...nie będę się rozpisywać, bo wiem, że niektórzy teraz sesję mają i nie chcę zabierać im dodatkowego, cennego czasu na naukę i powtarzanie materiału:).
Sama też mam tego czasu coraz mniej i...tak już pewnie zostanie do matury;], ale nie mniej będą pojawiać się posty związane z bransoletkami przyjaźni, które przy okazji nie wymagają dużego nakładu pisania;].

Może przy okazji, po tym koszmarze, który czeka mnie w maju, uda mi się kogoś zachęcić do zakupu takowej bransoletki i zrobienia sobie czy komuś takiego prezentu?:>

No cóż...na razie wrzucam zdjęcia ( jak zwykle wykonane przez siostrę ) i to powinno na razie wystarczyć:).




Wszystkie bransoletki wykonane techniką z napisami;
1.) To była pierwsza przeze mnie wykonana bransoletka tego typu. Ponieważ jestem fanką ''Epoki lodowcowej'', a w szczególności Sida ( co nie powinno w sumie dziwić! ), a ponadto bransoletka wydawała się trochę za krótka pod względem długości, więc przedłużyłam ją i przerobiłam na ''Sidusię''! Początki zawsze bywają trudne i czasami wymagają poświęceń;].
2.) Gitara. Pamiętam doskonale, jak plotłam tą bransoletkę w gimnazjum, bodajże w drugiej klasie...kojarzę sobie zajęcia z techniki;].
3.) Nike. Z resztek, które mi zostały zrobiłam później korkociąg.

Te wszystkie ręczne dzieła ( na razie nie dodaję przedrostka ''arcy''!^^ ) są stety, niestety krótkie. Raczej nie nadawałyby się na rękę przeciętnej Kowalskiej/przeciętnego Kowalskiego, prędzej na breloczek do kluczy czy coś w ten deseń. Do tej pory jednak sporo się nauczyłam i myślę, że teraz gdybym miała robić na zamówienie, udałoby mi się zrobić dłuższą wersję na rękę:).



Powodzenia studenciaki!:)

wtorek, 19 stycznia 2016

Dreammaker...



I.
   Znajduję się w jakiejś sali. Na początku wydaje się być mała. Jest ciemno, wygląda na to, że jest to sala koncertowa. Ludzie elegancko ubrani siedzą ściśnięci koło siebie na miękkich siedzeniach. Patrząc w dół widziałaś jasno oświetloną scenę. Scena ta znajdowała się tak daleko, że krzesła przeznaczone dla orkiestry wyglądały jak maleńkie punkciki i wydawało się, że ta scena, otoczona rzędami czarnych postaci i ciemnych kolumn, jest jakimś najjaśniejszym światełkiem w tunelu...( możecie sobie wyobrazić rożka, gdzie na samym dnie jest scena, a koło niej wije się widownia ). 
   Na początku ewidentnie widać, że szukam sobie jakiegoś miejsca. Mam czarną, skromną sukienkę do kolan i proste włosy niemrawo opadające na ramiona.
    Potem nagle kadr przenosi się na jakieś mosiężnie wyglądające drzwi. To z tych drzwi wychodzą potem tłumnie ludzie. Ci sami, elegancko ubrani.  Są strasznie poważni. Na ich twarzach nie dostrzegam żadnych emocji. Ni wzruszenia, ni radości, ni rozczarowania...kompletnie nic. Same kamienne twarze. Wychodząc spieszą się i nie wymieniają z sobą żadnego zdania. Nagle spośród tego tłumu wychodzi mój wujek A. ubrany po cywilnemu - dżinsowe spodnie, kurtka, plecak, czapka i rozbrajający uśmiech. Widocznie na niego czekałam ( chyba z kimś jeszcze, takie mam przeczucie... ), bo podchodzi do mnie i wita się ze mną serdecznie. Pod pachą trzyma jakieś metalowe pudło. Wygląda na głośnik. Co dziwne, wyszedł z sali koncertowej co świadczy o tym, że też uczestniczył w koncercie. A co jeszcze dziwniejsze to mówi mi, że to pudło dał mu sam kompozytor...! 
   Krótkie spojrzenie wokół siebie. Wygląda na to, że jesteśmy na dworcu...

II.
   Las. Gęsty las. Po nim przechadza się Pocahontas (!). Gdzieś po drzewach na lianach buja się Tarzan (!). Nagle jakby ktoś do niego strzelił. W pierś. On spada do jakiegoś błota. Pocahontas przykuca przy kałuży i patrzy na niego. Wygląda na to, że nie rozumie co się stało. Rozgląda się wokół siebie, wydaje się być zamyślona, ale jednocześnie skupiona. Jakby czegoś szukała. Z mojego punktu widzenia wygląda bardzo wyniośle. Jest pełna spokoju, widać, że czegoś szuka...
    A Tarzan leży w tej kałuży. Krwawi. Nie może nic powiedzieć, ale wzrokiem stara się przyciągnąć Pocahontas. Cierpi. Ale widać, że nie cierpi tylko fizycznie. Cierpi też duchowo. W jego spojrzeniu jest taki okropny ból...przeżywa to, że ona go nie widzi. A jeżeli widzi to nawet nie stara się mu pomóc. Chodzi tam i nazad zamiast pomóc mu w potrzebie...w końcu król dżungli tonie w bajorze...

III.
   Jest słoneczny, zimowy ranek. Zmierzam w kierunku jakiegoś domu. Jest duży, a drzwi wejściowe są koloru czarnego. Po drodze napotykam spojrzeniem na wujka M. Rozmawia przez telefon, a jego mina jest pomiędzy uśmiechem a wykrzywieniem, gdy słońce pada na jego twarz. Uśmiecham się do niego, a następnie pukam do drzwi. W małej szybce na drzwiach widzę twarz drugiego wujka M. Pyta mi się ''w jakiej sprawie''. Ja odpowiadam coś w stylu ''w odwiedziny''. Chwilkę czekam, wujek mamrocze coś przez moment. W końcu otwiera. Ubrany jest, jakby dopiero co wstał z łóżka ; papcie, luźne spodnie dresowe, szlafrok i tak stąpa o lasce. W dużym salonie, w którym znajduje się kominek, sofa, fotel i szklany stolik, znajduje się moja ciocia I. oraz kuzyn M. 
   Czuję się idiotycznie. Cisza jest nie do zniesienia, a dodatkowo moje uczucie wstydu wynika z tego, że czuję się po prostu...niechciana, ignorowana. Ciocia coś robi, a M. ogląda telewizję. Ja podchodzę, zaproszona przez starszego już wujaszka, bym usiadła koło kuzyna. Ubrana w czarną kurtkę, zimowe kozaki czuję się głupio. Jakbym się wpraszała...
   Kuzyn od niechcenia pyta się co u mnie. Siedzi przygarbiony w białej koszuli i zmusza swoje usta, żeby podniosły się coś na znak uśmiechu. Ja jestem totalnie zakłopotana. Czuję się nieproszona...
   Potem kadr się zmienia. Jestem w pokoju mojej innej cioci R. Siedzi na kolanach swojego syna. Też oglądają telewizję (!). Na szczęście tutaj zetknęłam się z milszym powitaniem, a raczej pożegnaniem. Przytuliłam się do nich i wysłuchałam życzeń jakie mi złożyli. Potem wychodzę już w nieco lepszym nastroju. Tam, gdzie w rzeczywistości są schody, tam skończył się mój sen...

IV.
   Znajduję się na korytarzu w szkole podstawowej, do której kiedyś uczęszczałam. Koło schodów teoretycznie znajduje się sklepik szkolny. W moim śnie mieści się jednak jakieś inne pomieszczonko, z którego wychyla się głowa profesora od Edukacji dla Bezpieczeństwa! Te wąsiska i oczyska wychylają się wraz z jego ręką i wręczają mojej mamie i babci jakieś papiery...
  

Nie każdy sen ma sens;].


O kurczę, to już ponad 10 000 wyświetleń!!!^^, dziękuję kochani, jesteście WSPANIALI!!!

sobota, 16 stycznia 2016

Podsumowanie matur próbnych

Witajcie, kochani!:)

Jak już wcześniej obiecałam najwyższy czas upublicznić wpis odnośnie próbnych matur, które miały miejsce w zeszłym roku pod koniec listopada.


Ogólnie rzecz mówiąc nie było tak źle. Z każdego przedmiotu, czy to rozszerzonego, czy podstawowego zdałam. Wyniki mam powyżej 60%, także można powiedzieć, że jestem w miarę zadowolona. Tym bardziej, że w ogóle się nie przygotowywałam!

Teraz omówię poszczególne przedmioty:)

J.polski
Pisząc maturę próbną z j.polskiego miałam mieszane uczucie. Arkusz składał się z dwóch tekstów czytania ze zrozumieniem oraz wypracowania. Jak wiadomo do wyboru albo rozprawka, albo interpretacja wiersza.
Dla mnie osobiście teksty były...no nie przypadły mi. Pierwszy raczej był skierowany pod humanistów. Był to wywiad i oczywiście parę poleceń. Drugi tekst był raczej tekstem popularnonaukowym o kometach...samych poleceń nie byłam w stanie zrozumieć, więc właściwie po otrzymaniu arkuszy i spojrzeniu na ocenę z tej części egzaminu, nie zdziwiłam się aż nadto. Oceniając jednak obiektywnie lepiej mi poszedł tekst dla ścisłowców;]. Z tej części uzyskałam ocenę +2.
Na szczęście nadrobiłam wypracowaniem. Wybrałam rozprawkę. Temat mi podszedł właściwie. ''Czy można uwolnić się od bolesnych wspomnień?''. Odnieść się do podanego tekstu ( w tym przypadku ''Drzazga'' Idy Fink ) i dwóch wybranych tekstów kultury. W momencie pisania nie wpadłam nawet na pomysł, by rozważyć jakiś przykład z lektury. Poza tym, jeżeli już o tym pomyślałam, to wolałam napisać o czymś, co znam na 100% i jest mi bliskie, niż pisać o czymś co ledwo pamiętam i mogłabym popełnić błąd kardynalny. Tak więc, wzięłam Clarka Kenta ( ''Superman'' ) oraz Bruce Wayne'a ( ''Batman'' ). Rozprawkę mam ocenioną na 4.
Ogólny wynik wynosi 67%. [Jak na dyslektyka co całkiem w porządku:)].

Matematyka
Pisząc maturę z matematyki czułam się w miarę dobrze. Oczywiście wiadomo. Jedne zadania były łatwiejsze, drugie trudniejsze. Część odpowiedzi strzelałam, w przypadku zadań otwartych nie dokończyłam bądź zatrzymałam się na samych danych;]. Niestety, nie podam wam większych szczegółów, bo nie widziałam samego arkusza, więc nie wiem co napisałam lepiej, co gorzej...
Ogólny wynik wynosi 68%. [Jak to możliwe, że wyżej niż z polskiego!?0,0]

J.angielski
Teoretycznie nie powinnam była mieć z angielskim żadnych problemów. I faktycznie, nie miałam, aczkolwiek część słuchana troszeczkę mi poszła nie tak jakbym tego chciała;]. Z czytania ze zrozumieniem i gramatyką nie miałam problemów. List, który dotyczył tematyki szkoły językowej,  oceniony na 9,5/10.
Ogólny wynik wynosi 87%. [ Dla pani z angielskiego zdecydowanie za mało...-,- ]

Jako, że każdy miał wybór, co chce próbnie pisać na rozszerzenie, ja wybrałam j.angielski. Mogłam również wziąć niemiecki, który też będę zdawać, ale nie byłam przygotowana pod względem pisania dłuższej wypowiedzi i właściwie...wciąż nie jestem;].

J.angielski poziom rozszerzony.
Tutaj się trochę zawiodłam na sobie:(. Ja, anglistka, która zdobędzie wnet certyfikat B2 i chce kontynuować kurs na poziomie C1, napisałam najgorzej jak tylko mogłaby napisać dziewczyna, która uczy się angielskiego od pieluchy...
Część słuchana oczywiście podchwytliwa, czytanie ze zrozumieniem nieźle, gramatyka już nieco gorzej, a rozprawka, którą wybrałam ( wcześniej chciałam pisać list, ale zapomniałam (!) pewnego istotnego słówka, więc przeszłam na rozprawkę ) odnosiła się do tego, czy młodzież powinna brać udział w programach odkrywających talenty. Trzeba było wziąć pod uwagę dwa aspekty ; rozwój osobowości i rozwój kariery zawodowej. Rozprawka została oceniona na 10/13.
Ogólny wynik wynosi 68%. [ Jestem załamana... ].


Żebym tylko na tej normalnej maturze nie zawaliła angielskiego, bo wiążę z tym językiem moją przyszłość...szkoda, że tak słabo mi poszło:(.
Co do reszty...niech się dzieje co chce!!!

środa, 13 stycznia 2016

A never ending dream...


I.
   Stoję na ulicy W. Niebo białe jak mleko. Jest ponuro. Chyba pada, no dobra...mży. Śpieszę się gdzieś. Co jakiś czas chodzę tam i z powrotem, ciągnąc za sobą ciężką walizkę na kółkach. Jestem zdenerwowana, zestresowana. Śpieszę się, choć sama nie wiem dokąd. Krążę, odwracam głowę, patrzę, próbuję sobie coś przypomnieć...gdzieś w tle słyszę głos mamy. Stara się mnie uspokoić, dodać otuchy. Jednak im bardziej stara się mi pomóc, tym bardziej jestem zdenerwowana...nie wiem, co z sobą zrobić...a walizka chwieje się na jednym kółku...

II.
   Jadę szybko samochodem przez pustą ulicę. Samo auto jest masywne, czarne i sądząc po lśniącym lakierze to nowy, sportowy. Siedzę za kierownicą. Przejeżdżam przez las. Po lewej stronie gąszcz drzew, po prawej widok na szerokie, piękne jezioro. Pogoda również jest ponura. Niebo zachmurzone, ale przynajmniej nie pada...
   Śpieszę się. Jadę tak szybko, że momentami wjeżdżam na drugą pasmówkę. Sama droga nie jest idealnie prosta, co rusz jakieś zakręty, zakola. Przez chwilkę myślę sobie, że robię nieudolnie i wręcz cudacznie prawo jazdy, ale...potem wątpliwości ulatują...
   Nagle znajduję się w czyimś domu. Konkretniej mojej przyjaciółki. Skąd to wiem? Po prostu wiem. Znajduję się  jej skromnym, ciasnym domku. Przez ciasny przedpokój wchodzę do malutkiej izdebki, która okazuje się być kuchnią. Jasno oświetlona, z różowawo-pomarańczową tapetą w jakieś wzorki. Jest kuchenka i lodówka, mały drewniany stolik, przy którym siedzimy i rozmawiamy. Od kuchni wychodzi inny korytarzyk do innego małego pomieszczenia. Samo miejsce wygląda trochę nędznie, ale jest przytulnie i ciepło. 
   Siedzimy tak sobie w tej kuchni i rozmawiamy. Moja rozmówczyni ma czarne, półdługie włosy i prawdopodobnie ubrana jest w jasnoniebieski golf. Wygląda na zmarzniętą i...biedną. Niestety, twarzy nie pamiętam...pijemy sobie gorącą herbatę z cytryną. Wygląda na to, że wpadłam do niej przejazdem. Jest bardzo uśmiechnięta, serdeczna i wręcz rozpromieniona. Nie tyle z powodu mojego przybycia, co z powodu...swojego synka! Chwali go bardzo, mówi jaki to on piękny, miły, wspaniały, że jest z niego dumna, jest śliczny i wygląda jak aniołek. Woła go, bo chce ''przedstawić ci pewną panią''. 
   Z tego korytarzyka, które prowadzi do innego małego pomieszczenia wychodzi chłopiec. Wydaje się, że ma 14, 15 lat. Ma krótko ścięte blond włosy, niesamowicie duże, niebieskie oczy i blady uśmiech. Wchodząc do kuchni miał t-shirt, shorty i skarpetki. Jak tylko do nas wszedł to otaczała go taka łuna światła. Jestem oszołomiona. 
   Przez chwilkę kadr kieruje się na moją postać. Tak jak i moja przyjaciółka jestem już dorosła. Cała ubrana na czarno - eleganckie spodnie, elegancki żakiet uwypuklający talię, brązowe, kręcone włosy opadające swobodnie na plecy. Wstaję i witam się z chłopcem. Prawdopodobnie podajemy sobie ręce. Potem chłopiec z nieziemsko niebieskimi oczętami siada koło nas przy stole i uśmiecha się. Wydaje się być wyluzowany i swobodny...potem wszystko znika...








...bo cholerny budzik wzywa do szkoły!!!

sobota, 9 stycznia 2016

''Z prochu powstałeś, w proch się obrócisz''

Witajcie, kochani!:)

Dzisiaj planowałam podsumować matury próbne, które w zeszłym roku pisały trzecie klasy w naszej szkole. Jednakże, pod wpływem emocji jakich dzisiaj doznałam i okoliczności, jakie miały dziś miejsce, wpis ten przełożę na następny raz.


Dzisiaj albowiem uczestniczyłam w pogrzebie. Normalnie nie jest to coś niezwykłego. Ludzie się rodzą, żyją i umierają. Naturalna kolej rzeczy. Przecież ludzie ciągle odchodzą na zawsze, a my, ci, co jeszcze żyją, musimy opłakiwać tych, którzy odeszli...
Dla mnie to było niesamowite przeżycie! Pod względem emocjonalnym i duchowym...

Ostatni raz byłam na pogrzebie mojego ojca. Miałam pięć lat i mam przed sobą tylko migawki tamtego dnia. Cmentarz. Kaplica. Ludzie siedzący w ławkach. Ja, siostra, mama i tato, śpiący cicho i nieruchomo w ładnym, odświętnym ubraniu. Ma bladą, anielską twarz. W pewnej chwili mama podchodzi i wyciera jego buzię chusteczką. Puf. Tylko tyle pamiętam.

Dzisiaj miałam okazję, po tylu latach, poczuć znowu jak to jest...
A jest mniej więcej tak samo. Rodzina, bliższa lub dalsza, z wieńcami, elegancko ubrani. Siedzą w ławkach wpatrzeni w ołtarz, na którym stoi urna z prochami i zdjęcie zmarłego. Odmawiamy różaniec. Potem, po słowach księdza, wybieramy się na cmentarz. Jako, że się spóźniłam nieco, ksiądz dalej odprawiał swoje obrzędy. Potem włożenie urny do trumny. Do tej pory ze mną było w porządku. Tzn. stabilnie, pogrążona w zadumie...dopiero po przemowie wujka i brzmiącej w tle melodii smętnej trąbki zadrżałam. Oczy nabiegły mi łzami. Sama nie wiem dlaczego...Tamtego człowieka widziałam ledwo kilka razy w życiu. Ostatni raz w sierpniu tamtego roku, kiedy był już słaby, wątły i stąpał o lasce. Wiem, że go lubiłam i że był ważny dla wszystkich w rodzinie. Szczególnie dla babci...
Dzisiaj, głos mi utknął w gardle. Zapłakałam rzewnie. Może zapłakałam, bo po prostu poczułam jak rodzina się kruszy. Coraz bardziej kurczy i kurczy. Może wreszcie poczułam smutek babci, bo był to jej przyjaciel. Kiedy widziałam ją z Nim ostatni raz, spacerujących i trzymających się siebie kurczowo, zrozumiałam na czym polegała ich prawdziwa przyjaźń . To był jeden z piękniejszych i bardziej wzruszających obrazów jaki pozostał mi w pamięci...kiedy dwoje starych, doświadczonych życiem i kochających się ludzi idzie koło siebie i wspomina dawne czasy...może po prostu dawno nie płakałam i było mi to potrzebne? Może widziałam dawno nie widzianą rodzinę i zobaczyłam dobitniej ich cierpienie, dotkliwsze i bardziej namacalne, bo oni mieli z Nim najwięcej wspólnego...nie wiem. Wiem tylko, że było mi smutno i przerażająco źle. Zaczęłam się do wszystkich przytulać. Było lepiej...

Na stypie, w bardzo przytulnej restauracji miałam okazję nieco bliżej poznać dalszą rodzinę. I doszłam do pewnego wniosku...
Trzeba naprawdę ogromnego nieszczęścia, by wreszcie rodzina po tylu latach mogła się razem zebrać, porozmawiać, pośmiać...wszyscy mieszkają w różnych częściach Polski, pracują w różnych miejscach, branżach, podróżują, uczą się, zarabiają na siebie i swoje dzieci. Większość twarzy tych ludzi była mi w ogóle nieznana. I tak naprawdę trzeba czyjejś śmierci, by znowu choć na moment zapomnieć o codziennych sprawach, obowiązkach...by móc siąść przy stole, zjeść rosół, fileta drobiowego z ziemniakiem, kaszą i surówką, rozkoszować się ciepłą szarlotką z bitą śmietaną polaną czekoladą i gorącą herbatą z cytryną...by wspominać dawne czasy, poznawać innych na nowo i po prostu odetchnąć, złapać, choć na te kilka godzin, oddech...
Wtedy właśnie przypomniała mi się pewna reklama. Staruszek zaprasza swoją rodzinę na wigilię. Niestety, wszyscy, po kolei mówią mu, że nie mają czasu, inne sprawy na głowie itd. I tak rok w rok. Wreszcie staruszek umiera. Cała rodzina jest zrozpaczona. Zjeżdżają się wszyscy do domu seniora. Widzą stół nakryty obrusem, choinkę. W drzwiach pojawia się starszy pan i mówi; ''No bo jak niby miałem was tu razem sprowadzić?''. I zaczyna się kolacja, śmiechy, rozmowy...prawdziwe święta...

Na tym zakończę ten wpis. Nie mam nic do dodania...

piątek, 8 stycznia 2016

Dreams Collide...


I. 
   Jestem w sklepie. Jest ciemno, wygląda na bardzo wczesny ranek. Ciężko powiedzieć, przecież w sklepie nie ma okien...nie wiem jak się tu dostałam...pierwszy raz widzę takie miejsce na oczy. Jest tu strasznie ciasno. Półki pełne różnych, kształtnych towarów, których nie jestem w stanie zidentyfikować. Ciężko przejść przez taką duchotę...Mam koszyk w ręce, robię drobne zakupy. Nawet nie wiem, co wzięłam. Wiem tylko, że się boję. Bardzo się boję. Patrzy się na mnie jakiś gruby facet. Ma okrągłą, tłustą twarz i bielmo w oczach. Drżę na jego widok, gęsia skórka mnie przelatuje. I złe przeczucie. Patrzy się na mnie z takim błyskiem w oku, z żądzą, niepohamowaną chęcią dokonania ze mną czegoś okrutnego...
   Podchodzę do kasjerki. Na maleńkiej taśmie podbija towary. Ma czarne, półdługie włosy, miły głos. Też się boi. Pomyliła się, ja pieniądze liczę od nowa ( chyba nawet upuściłam portfel...). A on się nade mną pastwi tym okropnym, strasznym wzrokiem...czuję ciarki na plecach i to natrętne spojrzenie...kasjerka czuje to co ja. Strach. Może przez tą pomyłkę chciała mi pomóc? Odwlec moje cierpienie? Zatrzymać czas...ale ona była bezpieczna za ladą. Ja nie...
   Chwyta mnie obrzydzenie. Pierwsza myśl ; ''Chce mnie zgwałcić''. Drżącymi z przerażenia rękoma chwytam to, co kupiłam i plątam się wśród wąskich korytarzyków. Chcę uciekać, boję się, a ja już wiem, że ten obrzydliwy grubas chce mnie zgwałcić, wykorzystać mnie i moje wątłe ciało. Ale to taki malutki sklepik ( o dziwo, tłuścioch się mieści! ) W rzeczywistości zrobiłam tylko parę kroków. Teraz było ich już dwóch. Dwoje identycznych grubasów, którzy chcą mnie skrzywdzić seksualnie. Jestem przerażona. Nie ma żadnej drogi ucieczki...

II.
   Jest piękna, słoneczna pogoda. Niebo jest niebieskie, poplamione co jakiś czas białymi obłoczkami chmur. Leżę na zielonej trawie. Podnoszę wzrok. Widzę parę domów i koło nich dróżkę żwirową, która okolona jest płotem owiniętym jakimś grubym zielskiem. Dróżka ta, niczym fragment koła, skręca w inną ścieżkę ostrym łukiem. Wstaję. Mam na sobie dżinsowe spodnie, ciemną, różową bluzę i długi koński ogon zwisający na plecach. Idę przez polanę i potem przez dróżkę. Pod cieniem, na końcu znajduje się pudło z jakąś fasolą...biorę siekierę i walę w tą fasolę...spodobało mi się to. Siekiera tak ładnie to wszystko sieka, kruszy, mieli...nie czuję zmęczenia...
   Widzę sąsiadkę. Starą, chuderlawą panią M. Lekko przygarbiona odchodzi w swój kąt. Wydaje się, że mnie widzi, ale nic nie mówi. Żadnego gestu, żadnej miny. Nie przejmuję się. Rąbię dalej...
   Nagle znajduję się w innym miejscu, ale równie pięknym. Leżę na trawie, koło mnie znajduje się średniej wielkości drzewo. Nie ma na nim liści. Słońce zachodzi. Przede mną stoi mężczyzna. Ma na sobie jasnozielony, ciepły golf i dżinsowe spodnie. Za nim znajduje się jakiś stary dom... 


   Uśmiecha się do mnie. Bawimy się. W pewnym momencie chowam głowę w kapturze. Jestem w wybornym humorze. Wygłupiamy się, przekomarzamy. Mam ochotę pocałować tego faceta. Dobrze go znam, kocham go. On stale się uśmiecha, a ja jakoś nie mogę się dostać do jego ust. Pamiętam, że leżąc próbuję rozpiąć pasek jego spodni...a on się śmieje. Potem wstaję. We śnie i na jawie...

wtorek, 5 stycznia 2016

Pierwszy noworoczny wpis!:)

Witajcie, kochani!:)

Oto mój pierwszy post w nowym roku 2016!!! Mam nadzieję, że ten rok będzie dla mnie łaskawszy pod względem zdrowotnym, szczęśliwszy pod względem prywatnym, owocniejszy pod względem zawodowym ( a raczej szkolnym ) i ogólnie lepszy, także tutaj na blogu:). Życzę wam tego samego, oby ten rok okazał się lepszy dla wszystkich pod każdym aspektem:).

Długo zastanawiałam się, czym by się tutaj podzielić, co by wam pokazać tudzież napisać, w tym nowym, dobrze zapowiadającym się roku. Postanowiłam zacząć tak na luzie, a mianowicie opowiedzieć wam o moich...dwóch snach ( a zarazem też utworzyć nową kategorię! )które w moim mniemaniu, że tak powiem, ''trzymają się kupy''. Już wyjaśniam.
Na pewno wielu z was śnią się różne rzeczy, które nie mają z sobą nic wspólnego, są zlepkiem obrazków i nawet nie da się czasami w słowa obrać treści tego, co wyśniliście w ciągu nocy. Tak się zdarza bardzo często, u mnie także. Natomiast bywają też takie sny, które da się opowiedzieć, zdarzenia biegną w miarę płynnie, jesteś w stanie opisać dane miejsce, osobę, sytuację. Czasami nawet z takich snów możesz wyłapać jakieś słowa, a po pewnym czasie masz efekt ''deja vu'', bo sny czasami są obrazem tego co się stanie i już się dzieje na jawie!
Mało tego! Ja często jak śnię to czuję to samo co osoba, którą jestem we śnie...( kurczę, to brzmi jak tekst z ''Incepcji''... ). Chcę się tutaj odnieść do dwóch kwestii. Pierwszej, że czasami we śnie jestem obserwatorem, świadkiem jakiegoś zdarzenia, reżyserem, który kręci dany film/kadr, a czasami też jestem po prostu w swoim ciele, czasami w ciele kogoś innego ( kiedyś nawet byłam chłopakiem! ) i perspektywa ciągle się zmienia. Jak w tym powiedzeniu...''Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia''. Drugą istotną dla mnie kwestią jest fakt, że dosłownie i w przenośni, czuję to kim jestem w danym momencie. Czuję jakiś zapach, czuję smak, słyszę...ponadto odczuwam gniew, radość, ekscytację, zniecierpliwienie...to się wszystko łączy i nakłada na siebie! Na pewno u większości z was kwestia numer 1 się sprawdza i potwierdza. Co do drugiej...nie wiem...chętnie się dowiem:).

W moim przypadku sny są właśnie zlepkiem obrazków i często nie jestem w stanie opowiedzieć, co widziałam w mojej głowie. Czasami też po prostu zapominam. To się zdarza. Ale nierzadko też mam sny, które oprócz konkretnej fabuły wnoszą jakieś przesłanie, które mogę próbować zdefiniować. A jeżeli nie mają jakiegoś konkretnego przesłania, to przynajmniej wydają mi się ważne i warte opowiedzenia.


Właśnie dzisiaj chcę wam opowiedzieć te moje dwa sny. Pierwszy jest bardziej konkretny, drugi...troszkę nie bardzo przeze mnie odczytany:).

I.
   Siedzę w autobusie. Wygląda na to, że jestem na wyciecze z PTTK, bo widzę czuprynę i słyszę głos pana W i tej pani, co wszystkiemu i wszystkim robi zdjęcia. Poznaję po aparacie i czerwonej kurtce. Ale to dopiero później. Na razie jedziemy autobusem. Siedzę przy oknie. Jedziemy przez wiadukt. Pogoda jest nieciekawa. Niebo jest białe, szarawe, chmury tak ciężkie i gęste, że niebo nie mogło znaleźć szparki, żeby pokazać, że istnieje. Jedziemy. 
   Nagle słyszę głosy uniesienia. Ludzie podbiegają do szyb wstrząśnięci. Z kominów fabrycznych wydobywają się trąby powietrzne (!). Długie, chude, ruchome, ale niewychodzące poza obszar swoich kominów. Niektóre z tych ''dymów'' są szare, białe, ale większość jest czarna jak smoła. Wychodząc z nieba i tych ciężkich, spuchniętych chmur wyglądały jak kolumny podtrzymujące napierający balast podniebny. Widok ponury, smętny. Inni się boją, podchodzą do kierowcy, by przyspieszył, ominął ten łuk tornad. Ja się nie boję. Wiem, że się nie boję. Widok jednak mnie przytłoczył, zasmucił. Z tych kominów wydobywa się w postaci czarnej masy truciciel, który może już na zawsze zatruć niebo. I nikt go już nie zobaczy. A my, ludzie, będziemy cierpieć. Nasze ciała, nasze organizmy, nasz cały świat, w którym żyjemy. A my co robimy...? Odjeżdżamy pędzikiem autobusem i skręcamy gwałtownie w inną stronę. Patrzę jeszcze raz na smętny widok czarnych, ruchomych trąb.
   Nagle, jakbyśmy przenieśli się w inny wymiar, autobus zatrzymał się na żwirowej drużce na polanie. Zielona, wysoka trawa, żółte mleczyki, błękitne, piękne, czyste niebo od czasu do czasu poplamione kłębuszkiem chmur. Dwa drzewa o masywnych pniach równolegle od siebie oddalone, tworzyły jakby wejście do jakiegoś bliżej mi nieznanego domu. Ja wchodzę. Ze mną moja babcia. Wygląda na to, że jest to jakaś skromna forma uzdrowiska. Jesteśmy w korytarzyku, dosyć wąskim, idziemy za trzema ( może czterema ? ) paniami do małej, skromnej kuchni. Wszystkie były blond włose. Z potulnym głosem, grzecznie i trochę jakby tonem pouczającym wyjaśniały mi, że powinnam zmienić dietę na bardziej restrykcyjną...pomoże mi to w walce z chorobą. Ciekawe...
   Potem przechodzę, już sama, bez babci, do jakiegoś małego, białego gabinetu lekarskiego, którego drzwi wejściowe wydawały się nieproporcjonalnie wielkie do szerokości wąskiego korytarzyka. Zajmowała się mną blondwłosa pielęgniarka. O dziwo, twarzy nie pamiętam. Włosy natomiast dokładnie. Były długie i ogromnie gęste. Figurę miała kształtną. Na pewno by się podobała niejednemu, ale ciężko stwierdzić, nie widząc twarzy...po jakimś czasie kładę się na kozetce. W tym momencie wchodzi kolejny pacjent (?). siada na krześle do pobierania krwi. Pielęgniarka uwija się przy nim chwilę, rozmawiają ze sobą, śmieją się, a mężczyzna w bladoniebieskiej koszuli w kratę, który siedział już z plastrem na przegubie, uśmiecha się do mnie. Błyszczą mu oczy, a ja niewyraźnie słyszę, że ''najwyższy czas, bym zagadał do panienki''. Zawstydzam się, ale czuję niezmierną ekscytację, gdyż ten pan spodobał mi się już na wejściu...


   Pielęgniarka po chwili wychodzi. On siedzi dalej na krześle. Ja półsiedzę, półleżę na kozetce. Czekam, aż ''najwyższy czas, bym zagadał do panienki''. Nie widzę swojej twarzy, ale wiem, że się migdalę, uśmiecham, robię wszystko co mogą zrobić usta, oczy i policzki, by zaprosić pana do siebie na pogawędkę w gabinecie pielęgniarki. On jakby z daleka się uśmiecha, raz a długo...potem ze wstydem patrzy na podłogę. 

II. 
   Jestem w swoim pokoju. A raczej stoję na jego progu. Na łóżku naprzeciwko ( w rzeczywistości łóżku siostry ) siedzą jej chłopak K.( rzeczywisty ) i jakaś blond włosa dziewczyna, której twarz kogoś mi przypomina...siostra, rozradowana i rozochocona, szuka czegoś i rozmawia z nimi. Wreszcie wchodzę do pokoju. Na moim łóżku wszędzie walają się ciuszki dla bobasków. Ja, zarażona rozochoceniem mojej siostry, siadam na swoim łóżku ubieram jakąś lalkę w pierwsze lepsze ciuszki. Cóż za frajda...
   Potem, dosyć szybko, K i jego dziewczyna ( nawiasem mówiąc, nieco od niego wyższa ), wychodzą. Dziwi mnie jednak ich postawa. Ich miny. Są jacyś sztywni, poważni, mało ekspresyjni...wychodzą, trzymając się kurczowo za ręce, jakby coś ich bolało. Jakby nie mogli bez siebie żyć, ale z drugiej strony jakby mieli siebie wzajemnie dosyć. Ja jedynie podbiegam do drzwi, wychylam rękę i krzyczę ''Rąsia'' albo ''Łapka'' . Oni się na chwilkę wracają, odmachują i znowu wychodzą. Siostra niezbyt zadowolona z mojej nazbyt dziecinnej reakcji.


Co jak co, ale wciąga mnie opowiadanie o takich perdółkach jak sny:). Stąd też mój pomysł na utworzenie nowej kategorii, w której mogłabym opisywać, co mi tam siedzi w głowie:). Co wy o tym sądzicie?:> 
PS. Wybaczcie niektóre nieścisłości i urywki, ale sny mają to do siebie, że czasami ni stąd, ni zowąd się urywają w najmniej spodziewanym momencie:).