piątek, 25 października 2019

Filmowy mixture #6

1.) Beauty and the Beast/Piękna i Bestia (2017)


Myślę, że każdy zna opowieść o Pięknej i Bestii. Piękna Bella (Emma Watson) wyróżnia się na tle innych mieszkańców pewnej francuskiej wioski. Nie tylko dominuje swoją urodą, lecz także ponadprzeciętną inteligencją. Jej adoratorem zostaje zarozumiały Gaston (Luke Evans), który pragnie ożenić się z młodziutką Bellą. Tymczasem ojciec Belli, Maurycy (Kevin Klein) wyrusza w niebezpieczną podróż i w wyniku niefortunnych zdarzeń staje się więźniem czyhającej w zamku okropnej Bestii (Dan Stevens). Bella odważnie stawia się za ojcem i sama staje się więźniem. Poznaje służbę zaklętą w szlachetne przedmioty, czyli Płomyka (Ewan McGregor), Trybika (Ian McKellen) czy Panią Imbryk (Emma Thompson). Z czasem również początkowa nienawiść i odraza między Bellą a Bestią przeradza się w miłość. Na drodze jednak staje Gaston, który za wszelką cenę chce zdobyć Bellę.

Mam wyjątkową słabość do bajek Disney'a. Ostatnio powstaje coraz więcej fabularnych adaptacji klasyków, więc postanowiłam sprawdzić czy aktorska wersja Beauty and the Beast dorównuje oryginałowi. Wizualnie film prezentuje się prześlicznie. Kostiumy, scenografia, efekty specjalne, choreografia taneczna. Całość zdecydowanie oddaje klimat animacji. Ponadto obsada aktorska jest rewelacyjna i sprawuje się wyśmienicie. Muzyka filmowa również jest prześliczna. Cieszę się, że w film wpleciono piosenki z oryginału, acz przyznam szczerze, że nie jestem fanką musicali i czekałam tylko, aż skończą się tego typu sceny. 

Generalnie produkcja całkiem mi się podoba i po prostu cieszy oko. Czuję jednak większy sentyment do bajki z 1991 roku i mimo, iż film z 2017 roku to naprawdę smaczne danie, tak oryginał jak dla mnie jest niezastąpiony i jest wręcz przepyszny.

2.) Pokemon Detective Pikachu/ Pokemon: Detektyw Pikachu (2019)


Cała historia rozpoczyna się, gdy niezrównany detektyw Harry Goodman znika w niewyjaśnionych okolicznościach, a jego 21-letni syn Tim (Justice Smith), próbuje ustalić co się wydarzyło. W śledztwie pomaga mu były partner Harry'ego - detektyw Pikachu (Ryan Reynolds), przezabawny, dowcipny i uroczy Pokemon, który potrafi wprawić w osłupienie nawet samego siebie. Kiedy Tim i Pikachu odkrywają, że są w stanie się ze sobą porozumiewać, łączą siły, aby rozwikłać tajemniczą zagadkę. Przeżywają jednocześnie, trzymającą w napięciu, wielką przygodę. Wspólnie poszukują poszlak, przemierzając rozświetlone neonami ulice Ryme City - nowoczesnej metropolii, w której ludzie i Pokemony żyją tuż obok siebie w hiperrealistycznym świece. Spotykają na swojej drodze różne Pokemony i odkrywają wstrząsający spisek, który może położyć kres tej harmonijnej koegzystencji i zagrozić całemu światu Pokemonów. 

Poszłam na ten film z dwóch powodów. No może trzech. Po pierwsze, miałam dosyć nauki na kolokwia, bo głowa mi pękała i chociaż chciałam się uczyć dalej, to mózg odmawiał posłuszeństwa. Potrzebowałam więc chwili odpoczynku. Po drugie, Pikachu jest słodziutki i chciałam zobaczyć tę puchatą kulkę w akcji. Po trzecie, Pikachu gra jedyny i niepowtarzalny Deadpool, więc tym bardziej miałam kolejny powód, by zagościć w kinie. Totalnie nie żałuję!

Przede wszystkim zachwyciły mnie efekty specjalne i cała atmosfera tego niesamowitego świata, przepełnionego przeróżnymi Pokemonami. Było kolorowo, zjawiskowo, słodko oraz zabawnie. Bawiłam się naprawdę przednio, uśmiałam się sporo, a nie brakowało też ciekawego wątku detektywistyczno-kryminalnego. W pewnym momencie zaskoczył mnie plot twiścik, którego się nie spodziewałam, a cenię sobie w filmach zaskakujące zwroty akcji. Oczywiście jest to film typowo rozrywkowy, mało ambitny, ale tego właśnie potrzebowałam. Odrobiny prostoty, komedii, przygody i słodkiego, puchatego Pikachu, mówiącego głosem Deadpoola. Polecam się wybrać na seans, myślę, że będziecie się co najmniej dobrze bawić!

3.) Reel Steel/Giganci ze stali (2011)


 Charlie Kenton (Hugh Jackman) jest weteranem walk wręcz. Jego kariera zakończyła się z chwilą, gdy panowanie na ringu przejęły roboty. Teraz zajmuje się organizacją nielegalnych walk i renowacją robotów. Jest na dnie, gdy w jego życiu pojawia się Max (Dakota Goyo), który twierdzi, że jest jego synem. Chłopak motywuje go do wytrenowania robota, który mógłby stanąć do walki o mistrzostwo. Stawki w tym brutalnym sporcie są wysokie, a Charlie i Max mają tylko jedną szansę, by wrócić na szczyt.

Mam ogromny sentyment do tego filmu. W końcu rzadko spotyka się małego Thora, Wolverine'a, Osę czy nawet matkę Tony'ego Starka w jednym filmie :P. Śmieszki śmieszkami, Reel Steel to naprawdę świetne kino familijne okraszone walkami robotów. Na głównym planie ukazana jest relacja na linii Charlie-Max, która jest niezwykle dynamiczna. Ścierają się dwie silne osobowości, dwa uparte osobniki płci męskiej, które nie chcą i nie potrafią się dogadać. Łączy ich jednak wspólna pasja, czyli roboty. Dzięki nim rodzi się między nimi ojcowsko-synowskie uczucie, które rośnie z każdą kolejną minutą. Oboje odkrywają, że wbrew pozorom są sobie potrzebni i główną osią przewodnią jest właśnie rozwój więzi między obydwojgiem. No i zostało to pięknie pokazane!

No ale nie ukrywajmy, jako fanka filmów sci-fi czy przygodowych, uwielbiam nawalanki robotów. Film oczywiście zapewnił mi tonę rozrywki i emocji. Czułam się jak na najprawdziwszym starciu metalowych gigantów i same efekty specjalne zostały świetnie przedstawione. Generalnie polecam zapoznać się z tym filmem, bo nie ukrywajmy. Dla Hugh Jackmana warto ;). 

4.) Aladdin/Aladyn (2019)



Chyba wszyscy znają tę historię. Bezdomny złodziejaszek Aladyn (Mena Massoud) poznaje piękną  i bogatą księżniczkę Dżasminę (Naomi Scott). Oboje zakochują się w sobie, ale główną przeszkodą do ich szczęścia, jest status społeczny. W międzyczasie główny antagonista, Dżafar (Marwan Kenzari), pragnie zdobyć magiczną lampę, która umożliwiłaby mu zostanie sułtanem. Do akcji wkracza Dżin (Will Smith), zaprzyjaźnia się z Aladynem i wspólnie przeżywają różne przygody.  

Film bardzo mi się spodobał z kilku powodów. Przede wszystkim te piękne, jaskrawe kolory, pięknie zsynchronizowana choreografia taneczna, niesamowite kostiumy czy generalnie efekty specjalne. Owszem, Dżin mógłby być lepiej dopracowany, bo faktycznie momentami wyglądało jakby ktoś Willa Smitha obmalował niebieską farbą, ale wizualnie Aladdin prezentuje się naprawdę elegancko. Muzycznie również jest znakomicie, mimo, że nie przepadam zbyt szczególnie za musicalami. Udało mi się jednak zdzierżyć tę część. Po prostu nie moje klimaty i tyle, don't judge me :P.

Jeśli chodzi o fabułę to w 90% pokrywa się z oryginałem i z ciekawością oglądało mi się co twórcy nowego wprowadzili do filmu. Podoba mi się, że Dżasmina nie jest tylko i wyłącznie damą w opałach, która ma tylko świecić swoją buźką. Twórcy dodali jej więcej głębi i cieszę się, że niejednokrotnie udowodniła swoją wartość. Ponadto Mena Massoud w roli Aladyna to totalny strzał w dziesiątkę. Charyzmatyczny, pełen wdzięku, humoru, sprytu, a dodatkowo jego uśmiech powala na kolana. Co więcej, sam Will Smith jako Dżin to całkiem trafny wybór. Oczywiście nikt nie może równać się z ikoniczną kreacją Robina Williamsa, ale Will wprowadził coś od siebie i podoba mi się to. Generalnie to bardzo przyjemna i zabawna baja, która pozytywnie mnie zaskoczyła i być może kiedyś do niej powrócę <3.   

5.) The Great Gatsby/Wielki Gatsby (2013)



Film na podstawie słynnej książki Francisa Scotta Fitzgeralda. Lata 20. XX w. Nick Carraway (Tobey Maguire) zamieszkuje tuż obok bardzo zamożnego, tajemniczego i dość specyficznego Gatsby'ego (Leonardo Di Caprio). Wkrótce dowiaduje się o jego wręcz maniakalnej miłości względem Daisy (Carey Mulligan), która obecnie jest żoną Toma (Joel Edgerton). Ta historia nie może się skończyć dobrze... A może?

Akurat książkę Fitzgeralda przeczytałam w całości i niezwykle mi się spodobała. Uwielbiam narrację pierwszoosobową i dzięki temu lektura miała u mnie dodatkowego plusa. W produkcji Baza Luhrmanna najbardziej mnie urzekł klimat produkcji, scenografia, kostiumy i cała ta atmosfera blichtru i pustej rozrywki. Muzyka, według mnie, kompletnie nie pasowała do całości. Jay Z, Fergie czy Beyonce nijak mają się stylem muzycznym do lat 20. Tak samo kadrowanie uważam za dosyć sztuczne i jakieś takie po prostu niekorzystne.

Jeśli chodzi o fabułę, to w większości pokrywa się z treścią książki. Owszem, pominięto pewne elementy, ale uważam, że może to lepiej dla filmu, który i tak był przesycony przepychem. Gra aktorska momentami mnie trochę żenowała, a najlepiej wypada przy tym Joel Edgerton jako podły gnojek ;). Ciężko mi określić czy film mi się podoba, czy nie. Mam niezwykle mieszane uczucia, bo niby klimat i ogólnie fabuła trzymają poziom, ale The Great Gatsby mnie nie wciągnął i jakoś ten film nie pozostanie u mnie w pamięci na długo. Ups :P.

piątek, 18 października 2019

Jessica Jones - recenzja III. sezonu

Nachodzi już koniec Netflixowej ery superbohaterów. Akurat w momencie, kiedy zaczęło się robić naprawdę ciekawie, czego najlepszym przykładem jest trzeci sezon Daredevila, który moim skromnym zdaniem jest fenomenalny. Z rozrzewnieniem będę wspominać Matta Murdocka, Danny'ego Randa, Luke'a Cage'a, Franka Castle'a czy chociażby błyskotliwą panią detektyw Jessicę Jones, o której dzisiaj mowa. Czy trzeci sezon ładnie zamyka historię nałogowej alkoholiczki/buntowniczki? Co się stało z Trish Walker oraz kim jest tajemniczy morderca-psychopata?


Twórca: Melissa Rosenberg
Premiera: 14.06.2019
Produkcja: USA
Dystrybucja: Netflix
W rolach głównych: Krysten Ritter, Rachael Taylor, Eka Darville, Benjamin Walker, Jeremy Bobb, Carrie-Anne Moss
W pozostałych rolach: Sarita Choudhury, Tiffany Mack, Rebecca De Mornay


Akcja trzeciego sezonu Jessici Jones rozgrywa się tuż po wydarzeniach z poprzedniego sezonu. Jessica (Krysten Ritter) po tym jak jej przyrodnia siostra, Trish (Rachael Taylor), zabiła jej matkę, postanawia oddać się w wir pracy jako prywatny detektyw. Nie stroni oczywiście od alkoholu i w ten sposób próbuje też pogodzić się ze stratą. Tymczasem Trish stara się nawiązać kontakt z Jessicą, a przy okazji odkrywa swoje nowe zdolności, aby jako heroina móc bronić Nowy York przed różnymi opryszkami. Niemniej powoli zatraca się w swojej misji... Jeri Hogarth (Carrie-Anne Moss) zmaga się z chorobą i w obliczu nadciągającej śmierci odnawia dawny kontakt ze szkolną miłością. Przy okazji podejmuje wiele ryzykownych decyzji, które mogą stać się tragiczne nie tylko dla niej samej. Malcolm (Eka Darville), dołączając do ekipy Jeri, staje się śledczym, co kosztuje go wieloma wyrzutami sumienia.

Wkrótce jednak wszystkie te problemy okażą się niczym, gdy na scenę wkroczy tajemniczy, nieobliczalny i niezwykle inteligentny psychopata-morderca Gregory Salinger (Jeremy Bobb), którego celem jest zdemaskowanie Jessici i... W sumie zabijanie ludzi, których uważa za oszustów i naciągaczy. Ponadto w mieście znajduje się jeszcze jeden superczłowiek, Erik Gelden (Benjamin Walker), potrafiący wyczuwać złe intencje. Im większy złol, tym dotkliwszy ból głowy i płacz krwią. Jakie intencje ma Erik? Kogo jeszcze zamorduje Salinger, aby dostać się do Jessici? Czy Trish i Jessica pojednają się i powstrzymają psychopatę przed finałowym zabójstwem?


Hmm... Wciąż jestem w szoku po tym, co obejrzałam. Trzeci sezon Jessici Jones, według mnie, jest lepszy od drugiego, ale nie umiem stwierdzić, czy lepszy od pierwszego. Na pewno jest to solidny kawał kryminału i filmu detektywistycznego. Co prawda akcja rozkręca się jakoś w trzecim czy czwartym odcinku, tak później robi się naprawdę intensywnie i emocjonalnie. Krwi i brutalnych scen jest na pęczki, acz szkoda, że mało scen walk posiada Jessica. Spróbuję jednak uporządkować moje myśli.

Chyba nie muszę powtarzać, że Krysten Ritter w roli Jessici Jones to strzał w dziesiątkę. Kolejny raz udowodniła, że nikt inny nie mógłby lepiej niż ona zagrać pokrzywdzoną, sarkastyczną i mającą na wszystko wyj*bane lekko podchmieloną panią detektyw. No dobrze, bardzo podchmieloną, która trzeźwa nie jest sobą :D. W każdym razie jestem zachwycona Netflixową wersją Jessici Jones. Kiedy w pierwszym sezonie mierzyła się z manipulatorem, w drugim z własną matką, tak w trzecim nie tyle z cwanym psychopatą, lecz także własną przeszłością, która nieustannie ją nawiedza. Myślę, że ta ostatnia walka najbardziej ją wykończyła, bo praktycznie została sama sobie, bez wsparcia tych, których uważała za rodzinę. Podoba mi się jej spryt, inteligencja, umiejętność zwracania uwagi na szczegóły oraz czytania ludzi, a w profesji detektywa to ważna cecha.


Niestety jej czas ekranowy musiał zostać skrócony na poczet Trish, którą zdążyłam skutecznie znienawidzić odkąd zaczęła się wydurniać w drugim sezonie. Z Trish mam ten problem, że rozumiem jej motywy postępowania i jestem w stanie po części się z nią utożsamić, ale tak bardzo mnie drażni! Sama przeżyła w życiu wiele cierpienia i wiem skąd biorą się jej poglądy czy wiara w swoje dobre intencje, ale to w jaki sposób się zachowuje wyprowadza mnie z równowagi. Kompletnie nie dociera do niej to co się do niej mówi i nie jest w stanie pojąć, że postępuje źle. Można powiedzieć, że podobnie jak Punisher każe tylko tych, którzy na to zasługują, tyle że w przeciwieństwie do Franka, zabijanie staje się niczym choroba i Trish nie widzi nic złego w tym, że staje się tym, czego najbardziej nienawidzi. Niejednokrotnie klepałam się po czole, gdyż nie mogłam zdzierżyć jej zachowania. Muszę jednak przyznać, że sceny choreografii są świetnie nakręcone i Trish poruszała się naprawdę świetnie.

Wątek Malcolma, prawdę mówiąc, najmniej mnie zainteresował. Może też dlatego, że już wcześniej nie przykuł mojej uwagi. Podoba mi się jednak jak z narkomana stał się uporządkowanym śledczym. Mimo, że niejednokrotnie wykonuje coś, co wykracza poza jego kodeks moralny, jest w stanie otrzeźwieć i się ogarnąć (w przeciwieństwie do wyżej wymienionej Trish). Jeri z kolei ma intrygujący wątek. Wiedząc, że umrze stara się zadośćuczynić za swoje życiowe błędy. Problem w tym, że robi to niejednokrotnie dość niehumanitarnie i po prostu nie fair. Jest kobietą zimną i wyrachowaną i akurat w obliczu śmierci widać w niej trochę więcej z człowieka. Szkoda jednak, że jej historia pozostała niedomknięta.


Jeśli chodzi o nowe postacie to na pewno wyróżnia się tytułowy złoczyńca, czyli Gregory Salinger. Ten facet naprawdę mnie przeraża. Bardziej nawet niż Kilgrave! Niby zwykły, wykształcony, nieco pucułowaty człowieczek, który potrafi dokonać rzezi na masową skalę. Jego prezencja, mimika, głos sprawiają, że momentalnie przechodzą mnie ciarki, a jestem już po seansie całego sezonu. Osobiście uważam, że Jeremy Bobb spisał się świetnie w roli psychopaty. Z kolei Erik, grany przez Benjamina Walkera, to również ciekawie przedstawiona postać. Miała dosyć znaczny wpływ na fabułę i kilka świetnych one-linerów, ale czuję, że jego prawdziwy potencjał mógłby być lepiej rozwinięty w kolejnych sezonach, gdyby era bohaterów na Netflixie się nie skończyła...

Co mi się najbardziej spodobało w serialu? Przede wszystkim wątki poszczególnych bohaterów,  umiejętne rozwijanie relacji między nimi, świetnie rozpisane dialogi, mnóstwo zwrotów akcji i momentów, gdzie niejednokrotnie dech zapiera. Owszem, pewne rzeczy łatwo przewidzieć, ale w większości przypadków niejednokrotnie kopara może opaść. Mimo, że pierwsze odcinki to takie wprowadzenie, tak z czasem akcja coraz bardziej się rozkręca i tworzy się naprawdę napięta atmosfera. Co więcej, pojawia się cameo Luke'a Cage'a, a nawet Kilgrave'a, co mnie pozytywnie zaskoczyło! Nie zapomniano o istnieniu całego uniwersum. Muzyka również jest świetna, a motyw przewodni Trish jest bardzo wpadający w ucho i brzmi intrygująco.


Najbardziej nie podoba mi się to, że jest więcej Trish, co kosztuje Jessicę mniej czasu ekranowego. Ponadto mam poczucie, że nie domknięto należycie pewnych wątków. Tzn. domyślam się jak się potoczyły pewne wydarzenia, ale wiedząc, że jest to ostatni serial od Netflixa, liczyłam na pełniejsze zakończenie. Ogólnie jednak nie mam się do czego przyczepić. Zdaję sobie sprawę, że mało kogo interesuje ten serial, zważywszy na koniec pewnej epoki, ale myślę, że warto obejrzeć. Uważam, że stanowi godne pożegnanie nie tylko samej Jessici Jones, lecz także całego uniwersum Marvelowo-Netflixowych bohaterów. Daję serialowi porządne 9/10!


PS. TUTAJ macie recenzję I. sezonu, a TUTAJ II. sezonu :). 

piątek, 4 października 2019

The Gifted: Naznaczeni - recenzja II. sezonu

Witajcie, kochani!

W końcu miałam ten zaszczyt i przyjemność obejrzeć drugi sezon serialu The Gifted: Naznaczeni. Pierwsza część bardzo mi się spodobała. W głównej mierze sukces tejże produkcji zawdzięczać można aktorom, ich interpretacjom postaci, scenom walk oraz zgrabnemu sposobowi poruszania poszczególnych wątków. Nie jest to może serial idealny, ma również pewne wady, ale jeśli chcecie się dowiedzieć więcej, to zapraszam TUTAJ dla odświeżenia pamięci:). Tymczasem czas przejść do drugiej odsłony. Czy drugi sezon jest lepszy od jedynki? A może gorszy? Jak potoczyły się losy poszczególnych postaci od tamtej pory? Zapraszam do lektury!


Twórca: Matt Nix
Premiera: 25.09.2018 (USA)
Produkcja: USA
Dystrybucja: 20th Century Fox
W rolach głównych: Stephen Moyer, Amy Acker, Percy Hynes-White, Natalie Alyn Lind, Sean Teale, Emma Dumont, Blair Redford, Jamie Chung, Skyler Samuels, Grace Byers
W pozostałych rolach: Coby Bell, Michael Luwoye, Frances Turner


Akcja drugiego sezonu The Gifted rozpoczyna się niedługo po wydarzeniach ukazanych pod koniec ostatniego odcinka pierwszej części. Lorna (Emma Dummont) oraz Andy (Percy Hynes-White) przyłączyli się do Inner Circle, nad którym władzę sprawuje potężna Reeva Payge (Grace Byers) oraz jej trzy pupile, czyli siostry Frost (Skyler Samuels). Głównym założeniem tejże organizacji jest dojście do władzy mutantów. Ludzie i mutanci nie mogą razem istnieć na Ziemi, a jedyną rasą, która w pełni zasługuje na miano panów, są właśnie homo superior. Mutanci zbyt dużo nacierpieli się ze strony ludzi. Są torturowani, zamykani w więzieniach czy w specjalnych zakładach, gdzie przeżywają męki. Tylko ci uzdolnieni mogą panować nad światem i sprawić, że mutanci nie będą już nigdy cierpieć w katuszach.

Z kolei John (Blair Redford), Marcos (Sean Teale), Reed (Stephen Moyer), Caitlin (Amy Acker), Lauren (Natalie Alyn Lind) oraz Clarice (Jamie Chung) pozostali w Mutant Underground i pragną koegzystować z ludźmi. Chcą w spokoju żyć w zgodzie ze zwykłymi, nieobdarzonymi ludźmi. Problem pojawia się, gdy do akcji wkraczają Purifiers na czele z Jacem Turnerem (Coby Bell), chcący wyplenić wszystkie mutanty, oraz Morlocks, dowodzeni przez Erga (Michael Luwoye), którzy obierają sobie za cel pozostać neutralni w tym pogmatwanym konflikcie. Niestety, przyjdzie im za to zapłacić bardzo słono... Kto zwycięsko wyjdzie z tego sporu? Jak bohaterowie poradzą sobie w czasie wojny, której nikt nie może zapobiec? Kto wygra, triumfując u władzy, a kto poniesie sromotną klęskę?


Ten serial jest dobry. Bardzo mi się spodobał. Akcja jest wartka i wciąga jak ruchome piaski, a interakcje między bohaterami to jedna z silniejszych stron tejże produkcji. Niemniej pewne aspekty sprawiają, że nie mogę się zachwycać The Gifted na tyle, na ile bym chciała. Po prostu występują elementy, które w pewnym stopniu odbierają przyjemność z oglądania. Najpierw może przejdę do tych bardziej przyjemnych rzeczy.

Zacznę może od wcześniej wymienionych interakcji między bohaterami. Cieszę się, że Lorna i Andy stali się przyjaciółmi i mogą na sobie wzajemnie polegać. Na dobre i na złe mogą na siebie liczyć i myślę, że nie tylko Andy'emu wyszło to na dobre, lecz także Lornie. Oboje stracili swoją rodzinę na cześć tego, w co wierzą. Wzajemne rozmowy łagodzą ich pustkę w sercu i spodobało mi się to, że wspierają się w każdych okolicznościach. Ukazano także uroczą relację miedzy Clarice a Johnem, która postawiana na próby, ewoluuje i sprawia, że oboje zmieniają pewne światopoglądy. Tak samo w przypadku Reeda czy Caitlin, którzy jak dla mnie są wzorowym przykładem małżeństwa. Owszem, każde z nich ma jakieś sekreciki, którymi niechętnie chcą się dzielić, ale ostatecznie zawsze sobie powiedzą. Dialogi między bohaterami są bardzo autentycznie, niewymuszone i świetnie wygłoszone przez aktorów, którzy świetnie się spisali, choć aktorka grająca Lauren, moim zdaniem, musi jeszcze troszkę popracować.


Najbardziej w serialu ujął mnie wątek Reeda i Marcosa. Reed w końcu odkrywa, że jest w nim spora cząstka mutanta. Ewidentnie nie jest gotowy zmierzyć się z własnym stanem, próbuje zapobiec kolejnym atakom, które z czasem się nasilają i chowa się z bólem, aby nie krzywdzić rodziny. Od początku wiedziałam jak się skończy jego wątek, niemniej uważam, że z drugiej strony lepiej nie mógł się on zakończyć. Marcos z kolei nie odegrał w serialu znaczącej roli. Ubolewam trochę nad tym, że tak jak twórcy starają się poświęcać każdemu bohaterowi wystarczającą ilość czasu ekranowego, tak Marcos na tym najwięcej stracił. A wielka szkoda, bo bardzo go lubię i uważam, że jest jednym z mniej irytujących bohaterów (o tym jeszcze wspomnę). Podoba mi się jednak fakt, że ukazano jego rosnącą determinację nie tyle do walki, lecz także do ujrzenia własnej córeczki. Scena, kiedy pierwszy raz widzi swojego bobaska sprawiła, że jeszcze bardziej polubiłam Marcosa (nigdy tego nie robiłam, ale TA scena jest wyjątkowa). Jego ojcowski instynkt bardzo mnie urzekł. Podziwiam go także, bo mimo, że Lorna wciąż go rani, a córeczki może już nigdy nie zobaczyć, wciąż potrafi zachować swoje specyficzne poczucie humoru.

Dlaczego mówię o irytujących bohaterach? Bo praktycznie KAŻDA postać mnie irytowała na swój pokrętny sposób, co widzę, że się nie zmieniło od pierwszego sezonu. Lorna przez pierwszą połowę sezonu doprowadzała mnie do szału swoją zawziętością i faktem, że nie pozwalała Marcosowi się zbliżać. Grała, za przeproszeniem, taką zimną s*kę, do której wszelkie argumenty nie trafiały. Andy przez cały czas chciał udowodnić, jaki to z niego kozak i potrafi zabić dla większej idei, ale się okazuje, że niezbyt mu to wychodzi. Już pomijam jego wątek miłosny z Rebeccą (Anjelica Bette Fellini), który jak dla mnie był niedorzeczny i nieco irytujący jak zresztą sama Rebecca. Lauren dostaje fioła na punkcie jakiejś pozytywki (!), która niby ma znaczenie historyczne. Caitlin to już w ogóle doprowadzała mnie do szaleństwa swoją manią na punkcie nawrócenia Andy'ego. Reed uparcie wolał sobie z problemem radzić sam, co obraca się w końcu przeciwko niemu. John nie umiał podjąć sensownej decyzji i w obliczu klęski nie był w stanie się ogarnąć. Clarice wiecznie marudziła i ciągle jej się coś nie podobało. Jedynie Marcos mnie nie drażnił, ale już chyba mam do niego słabość. Nie wspomnę o Jace Turnerze, który już chyba sam się pogubił i nie wiedział co robi. Praktycznie KAŻDY mnie jakoś irytował i czasami mnie to bardzo denerwowało, co nie zmienia faktu, że rozumiem ich postępowanie. Przynajmniej niektórych. Wiem, skąd się biorą pewne ich zachowania, podejścia czy tok myślenia, ale nie umniejszało to mojej nerwicy. Z jednej strony to dobrze, że ich postępowanie jest uwarunkowane wcześniejszymi doświadczeniami i da się to uzasadnić. Niemniej momentami ciężko było mi nie palnąć się czasem w czoło nad głupotą niektórych postaci...


Mam wrażenie, że tak jak pierwszy sezon skupiał się na rodzinie Struckerów, tak druga część stara się poświęcić czas po równo wszystkim tak, aby każdy mógł w jakimś stopniu przyczynić się do rozwoju fabuły i samych charakterów. Mogę zrozumieć postępowanie sióstr Frost, których dzieje są niezwykle smutne i po prostu przykre. Może jedynie główna antagonistka, czyli Reeva, nie została należycie ukazana. Owszem, pojawia się jeden flashback, lecz jak dla mnie to nie wystarcza. Aktorka dobrze się spisała, ukazując bezwzględność i chłodność Reevy, jej poza i głos wzbudzają zarówno respekt, jak i strach. Szkoda tylko, że nie wykorzystano więcej zasobów na rozwinięcie jej wątku na poczet bardziej zbędnych scen czy zapychaczy, które nie wydają mi się aż nadto potrzebne.

Co mnie też strasznie wkurzało to fakt, że czasami odcinki emitowane były z dwu, nawet trzytygodniową przerwą. W międzyczasie zdąży się trochę pozapominać o pewnych rzeczach, a sama właściwie nie wiem skąd te długie interwały. Rozumiem, że święta, ale cały serial przez to rozwlekł się na prawie pół roku... Za to efekty specjalne czy muzyka są świetne. Nawet w sekwencjach bitewnych, których szkoda, że nie było więcej. Wizualnie The Gifted przyciąga uwagę i całość prezentuje się ślicznie. Czuję jednak lekki niedosyt, bo jak na serial superbohaterski, to niewiele było scen walk.

Summa summarum, ciężko mi ocenić drugi sezon The Gifted. Z jednej strony ponaciągany, przegadany, część bohaterów irytuje, jest za dużo wątków, ale z drugiej strony produkcja jest pełna interesujących zwrotów akcji, porusza pewne kontrowersyjne tematy, jak np. rasizm czy dyskryminacja mniejszości, nie udzielając nam odpowiedzi podanej na tacy, zmuszając równocześnie widza do przemyśleń. Ponadto wciąga, dostarcza wielu skrajnych emocji i jest po prostu dobrze zrobiona. Daję The Gifted 7/10.