wtorek, 18 lutego 2020

X-Men: Mroczna Phoenix - recenzja

X-Men: Mroczna Feniks ma przerąbane. W związku z tym, że Marvel wykupił już wszystkie aktywa od 20th Century Fox, wszelkie produkcje o mutantach mają pod górkę. Gambit już tyle razy był przekładany, że nie starcza palców u rąk. New Mutants to samo, ale w przeciwieństwie do poprzednika zawita chociaż do kin. Jedynie Deadpool trzyma się jakoś dobrze, bo przecież wszyscy uwielbiają Najemnika z Niewyparzoną Gębą. Są nawet plotki, że być może w przyszłości spotka się z Pajączkiem. W każdym razie X-Meni cieszą się teraz nikłym zainteresowaniem, co nawet potwierdzają wyniki box-office'u. Vombelka jednak, jako wierna fanka produkcji superbohaterskich, postanowiła osobiście przekonać się czemu tak Phoenix został zrównany z ziemią. Czy faktycznie jest tak źle jak się powszechnie mówi?


Reżyseria: Simon Kinberg
Scenariusz: Simon Kinberg
Premiera: 07.06.2019 (Polska)
Produkcja: USA
W rolach głównych: Sophie Turner, James McAvoy, Michael Fassbender, Jennifer Lawrence, Nicholas Hoult, Tye Sheridan, Alexandra Shipp
W pozostałych rolach: Evan Peters, Kodi Smit-McPhee, Jessica Chastain


Jean Grey (Sophie Turner), jedna z pierwszych członkiń X-Men, nigdy w pełni nie rozumiała głębi i złożoności swojej mocy. Podobnie jak jej mentor i przyjaciel Charles Xavier (James McAvoy), Jean potrafi dokonywać niezwykłych rzeczy siłą swego umysłu. Jest ona jednak znacznie potężniejsza niż Charles – i  każdy inny mutant na naszej planecie. Po tym, jak misja powstrzymania kosmicznej katastrofy prawie ją zabija, Jean powraca przemieniona, a doświadczenie, którego doznała, uwalnia prawdziwy potencjał jej nieprawdopodobnej mocy. Jean wymyka się spod kontroli i powoli przemienia się w swoje alter ego, nadprzyrodzoną siłę, znaną jako Mroczny Phoenix i zaczyna zagrażać więzom, które łączą drużynę X-Men. Kiedy X-Men przygotowują się, by odeprzeć kosmiczną inwazję, która może zniszczyć życie na Ziemi, muszą także stawić czoło zagrożeniu, jakie sprowadza na nich jeden z członków ich rodziny.

Cóż, wydaje się, że twórcy powielili historię z X-Men: The Last Stand. W końcu tam też pojawił się Phoenix, tam też działy się z Jean niestworzone rzeczy i tam też był problem z pokonaniem siły, która tkwiła we wnętrzu Jean Grey. Niemniej Simon Kinberg postanowił pozmieniać pewne rzeczy, przerzucić je troszkę, przemielić i tak powstał Dark Phoenix. Nie chciałabym, żeby to brzmiało, jakbym obmywała błotem nowy film, ale kolejna odsłona X-Menów to właśnie taki reboot. Osobiście uważam, że był odrobinę lepszy, ale nie brakuje w nim wad. 

Nie zdążyłam za bardzo poznać jeszcze Sophie Turner jako aktorki. Obejrzałam dopiero dwa sezony Gry o Tron i jak na razie jej kreacja nie zaimponowała mi za bardzo. Wręcz przeciwnie, uważam, że aktorsko nie zdążyła wywrzeć na mnie większego wrażenia. Niemniej podoba mi się, że w Mrocznej Phoenix ukazano jej wewnętrzną walkę z tym bytem, który z jednej strony niszczy wszystko co napotka na drodze, a z drugiej strony sama Jean stara się ujarzmić moc, która w niej utkwiła. Pani Sophie świetnie się spisała w swojej roli i lśniła najjaśniej w całym filmie, a miała konkurencję w postaciach Profesora X, Magneto (Michael Fassbender) czy Mistique (Jennifer Lawrence), których już motywy zostały wałkowanie i rozciągane w poprzednich produkcjach. W końcu ktoś inny mógł odegrać pierwsze skrzypce. Dziękuję^^!


Oczywiście wszystkie trzy wymienione wyżej postacie miały swoje role do odegrania, swoje do powiedzenia i przekazania. Wychodzi na to, że Charles Xavier, mając dobre intencje, pogorszył sytuację i niejako stał się częściowo odpowiedzialny za przejście Jean na ciemną stronę mocy. Magneto z kolei w tym filmie wydaje mi się najbardziej ludzki i zrozumiały w swoim postępowaniu. Mistique... No cóż, miała bardzo małą, acz znaczącą rolę. Wcale mi to nie przeszkadza. Cieszę się, że Storm (Aleksandra Shipp), Nightcrawler (Kodi Smit-McPhee) czy Beast (Nicholas Hoult) mogli pokazać w końcu na co ich stać. Może nie mieli zbyt dużego czasu ekranowego, ale mimo wszystko miło mi było zobaczyć tę trójkę w akcji, tym bardziej, że dość znacznie rozwinęli swoje zdolności i wszelkie sceny walki, gdzie popisywali się nowymi sztuczkami, bardzo mi się spodobały. 

Najbardziej mnie jednak zdenerwował zmarnowany potencjał Quicksilvera (Evan Peters)! Nie ukrywam, że jestem wkurzona tym faktem, ponieważ Pietro jest jednym z moich ulubionych X-Menów i kolejny raz odczuwam niedosyt. Dlaczego? Ponieważ jedyne co zrobił Quicksilver, to przebiegł się w jednej scenie, a potem już się nie pojawił. Noś kurczę, poważnie?! Liczyłam, że chociaż pokażą kolejną ciekawie nakręconą scenę z popisem szybkości Pietra, ale nie... Nawet tego nie ma, a uważam, że scena w rakiecie nie ma nawet porównania do jego poprzednich wyczynów. Już pomijam, że technicznie scena ta była bardzo źle nakręcona...


Kolejnym zarzutem, choć może nie aż tak bolesnym, jest totalny brak chemii między Jean a Scottem (Tye Sheridan). Nie mam nic do zarzucenia młodym aktorom, bo jako tako starali się w ciągu kilku minut przekazać jak niby dwoje mutantów bardzo się kocha, ale po prostu nie czułam żadnej stawki, takiej autentyczności i po prostu siły miłości (jak bardzo tandetnie to brzmi, ale taka prawda).

Głównym złoczyńcą w Dark Phoenix jest nie tylko sam Phoenix, lecz także tajemnicza postać o imieniu Vuk (Jessica Chastain), należąca do kosmicznej rasy D'bari. Przypominają trochę Skrulli, gdyż są zmiennokształtni, ale mają nieco inne cele w porównaniu do sympatycznych kosmitów z Captain Marvel. Postanawiają bowiem przejąć siłę Phoenixa i zniszczyć Ziemię (oczywiście!). Przyznam, że pani Jessica potrafi fenomenalnie grać antagonistki, dlatego jej kreacja bardzo przykuła moją uwagę. Praktycznie cały czas trzymała pokerową twarz, emanowała chłodem i pogardą, bez mrugnięcia okiem zabijała i nawet nie przejmowała się jak Magneto bombardował ją milionami pocisków. Szanuję za to Jessicę Chastain, chociaż nie takiego końca jej postaci się spodziewałam. Osobiście liczyłam na lepszy finał, ale i tak generalnie jestem zadowolona.


Mam jednak parę takich zastrzeżeń, które troszkę odbierają mi radość z oglądania filmu. W finałowej sekwencji w pociągu pojawiają się kosmici D'bari i walczą z mutantami. Jedni kosmici umierają momentalnie, drudzy nawet nie przejmują się jak na ich klaty ląduje masa pocisków. To ja już nie wiem. Albo wszyscy są niezniszczalni, albo nie. Coś mi tutaj zgrzyta. Mało tego, nie wiedziałam, że moc Phoenixa może sobie tak skakać od osoby do osoby. Na początku filmu powiedziane było, że Phoenix wybrał właśnie Jean. Później Vuk odbiera trochę część siły i konkuruje z Jean nad całkowitym przejęciem. Byłam święcie przekonana, że Phoenix to jeden konkretny byt, a nie, że się tak rozparcelowuje na dwie osoby. Fascynujące... Nie wspomnę już o tym, że w X-Men: Apocalypse Jean była już w posiadaniu tej kosmicznej siły, a w obecnym filmie dopiero dostała (!).

Generalnie jednak jestem zadowolona z filmu, mimo, że byłam przygotowana na najgorsze. Sceny akcji są naprawdę świetnie ukazane, poza tym nieszczęsnym momentem na rakiecie kosmicznej. Ponadto w końcu wszyscy mutanci razem współpracują i nie walczą ze sobą jako TeamMagneto czy TeamProfessorX jak do tej pory. Tzn. owszem, panuje pewne napięcie, ale z czasem zanika, gdy ważny jest wspólny cel. Co więcej, muzyka Hansa Zimmera wręcz zachwyca! Pewnie wiecie jak bardzo uwielbiam tego kompozytora i z rozrzewnieniem wspominam jego koncert w Krakowie. Cieszę się, że powrócił i zgodził się stworzyć muzykę do ostatniej części przygód o X-Menach. Nad jego kunsztem mogę się zachwycać nieustannie, a akurat jego podejście do Dark Phoenix bardzo mi się spodobało i muzyka jest jednym z większych atutów tego filmu. Serdecznie polecam odsłuchać, bo jak dla mnie to jest majstersztyk. Żałuję tylko troszkę tego, że nie zachowano motywu przewodniego chociażby z X-Men: Pierwsza klasa, ale jestem w stanie to przełknąć, bo otrzymałam coś o wiele lepszego^^. Summa summarum, Dark Phoenix nie jest taki zły, jak go ludzie malują. Dla mnie film dostaje takie 7/10.


piątek, 7 lutego 2020

I'm the Magic Man, czyli odstrzałowy sezon III. "Legionu" - recenzja

Poprzednie dwa sezony uważam za naprawdę porządne. Działo się sporo, zwrotów akcji było zatrzęsienie, świetnych efektów specjalnych czy psychodelicznych zjazdów również, także chciałam się przekonać czy trzeci sezon dorówna poprzednikom i godnie zakończy burzliwe perypetie głównego bohatera. Gotowi na jazdę bez trzymanki i na rollercoaster emocji (TUTAJ dla przypomnienia recenzja pierwszego sezonu, a TUTAJ drugiego)? 


Twórca: Noah Hawley
Premiera: 24.06.2019 
Produkcja: USA
Dystrybucja: 20th Century Fox Television
W rolach głównych: Dan Stevens, Aubrey Plaza, Rachel Keller, Navid Negahban, Lauren Tsai
W pozostałych rolach: Amber Midthunder, Jeremie Harris, Bill Irwin, Hamish Linklater, Jean Smart, Jemaine Clement, Harry Lloyd, Stephanie Corneliussen


Trzeci i ostatni sezon Legion zamyka historię Davida Hallera (Dan Stevens) w bardzo nietypowy sposób. I, prawdę powiedziawszy, nie wiem co mam o tym myśleć... Serial niejednokrotnie mnie zaskakiwał i pozostawiał z mindfuckiem chociaż raz na epizod, ale takiego zakończenia to ja się nie spodziewałam!

Akcja kolejnej odsłony Legion ma miejsce tuż po tym jak pod koniec ostatniego epizodu drugiej części David ucieka z siedziby Division 3, zabiera z sobą Lenny (Aubrey Plaza) i pozostawia Syd (Rachel Keller) wraz z resztą drużyny w ciężkim szoku. Okazuje się, że David ma już plan. Zakłada tajemniczy kult, a jego głównym celem jest zabicie Farouka (Navid Negahban), Shadow Kinga, który zatruwał mu całe życie. Tymczasem sam Farouk z resztą ekipy próbuje odnaleźć Davida i powstrzymać go przed zniszczeniem świata. Tym bardziej, że stawka w grze jest wysoka, kiedy pojawia się Switch (Lauren Tsai), potrafiąca podróżować w czasie. Kto tak naprawdę zwycięży w ostatecznym starciu dwóch najpotężniejszych telepatów? Po której ze stron opowie się Switch? Jakie konsekwencje dla bohaterów mogą mieć zabawy z czasem?


Trzecia odsłona Legion jest najkrótsza, gdyż posiada zaledwie osiem epizodów. Przez większość serialu odnosi się wrażenie, że David stał się tym złym. Przeszedł na ciemną stronę mocy i wcale nie ma zamiaru z niej zbaczać. Wręcz przeciwnie, gotów jest nawet poświęcić Lenny czy Switch, aby osiągnąć swój cel. W międzyczasie zdążył też opanować swoje moce tak, że bez problemów potrafi zabić, nie plamiąc się krwią. Podoba mu się, że ma swoich wyznawców, którzy mogliby go wspierać. O tyle się zmienił, że ma czelność skrzywdzić swoich dawnych przyjaciół! Przyznam szczerze, że Dan w takim mrocznym wcieleniu postaci, której przez dwa sezony kibicowałam i mocno trzymałam kciuki, teraz mnie wręcz przerażał i do końca nie byłam pewna jak to się dla głównego bohatera skończy. Z jednej strony rozumiałam Davida i jego motywacje. W końcu ma już środki i zasoby, aby pokonać swojego nemesis, ale z drugiej jego czyny mnie mierziły i przyprawiały o gęsią skórkę.

Podoba mi się jednak, że duży wpływ ma na niego... Jego własny ojciec, Profesor X (Harry Lloyd) oraz matka (Stephanie Corneliussen), których spotyka, podróżując kilkukrotnie w czasie. Uchwycił mnie sposób ukazania przeszłości rodziców Davida (która również była tragiczna, bo ukazuje czasy obozów koncentracyjnych i wojny), ich relacji, życia sprzed spotkania z Shadow Kingiem, czyli całej tej otoczki z przeszłości Davida, poznania okoliczności jego oddania, etc.


Dodatkowo wprowadzenie nowej postaci, czyli Switch, dodatkowo wzbogaca serial o nowe i zwariowane elementy. Nie chcę za bardzo spojlerować, ale pojawiają się np. tajemnicze bestyjki, które równie dobrze można byłoby wpleść w porządny horror. Jak dla mnie jednak Switch pełniła funkcję takiej marionetki, która pod koniec dopiero postawia wziąć sprawy w swoje ręce i naprawić pewne błędy.

Sam Amahl Farouk z kolei przedstawiany jest jako ten dobry, co już kompletnie zbiło mnie z pantałyku. Raz udawało mi się rozgryźć go jako złego, ale potem jego czyny stanowiły o tym, że jednak działa w dobrej wierze. Takie przypuszczenia wędrowały jak sinusoida. Koniec końców, nie wiem czy tego się spodziewałam! W każdym razie pan Navid genialnie sportretował tak złożoną i nietuzinkową postać, która wzbudza jednocześnie strach i respekt. Piękne aktorskie wcielenie.


Niestety uważam, że czas poświęcony pewnym wątkom/kwestiom został źle rozłożony. Z jednej strony akcja pędzi do przodu, żeby w kolejnym epizodzie drastycznie zwolnić. Kiedy dzieje się naprawdę dużo i widz czuje, że musi wiedzieć jaki będzie finał, tak twórcy serwują fillery, które wydają się po prostu zbędne i naciągane, jak np. epizod w wymiarze astralnym, gdzie gościnnie wystąpili Melanie (Jean Smart) czy Oliver (Jemaine Clement). Cieszę się, że powrócili, ale potem np. już się nie pojawili, co nie miało wpływu na dalszy ciąg fabularny. Po co więc wciskać widzowi na siłę poboczną i mało istotną historię?

Poza tym ubodło mnie jak słabo napisani zostali inni bohaterowie. Ptonomy (Jeremie Harris) oberwał najbardziej, bo praktycznie w ogóle go nie ma. To samo można powiedzieć o Lenny czy Clarku (Hamish Linklater), których wątek został ciekawie zapoczątkowany w drugim sezonie, a tutaj praktycznie zanika. Najlepiej się utrzymał duet Loudermilk, gdzie bohaterowie muszą czasami nietypowo postępować z własnymi mocami, co niejednokrotnie kosztuje ich zdrowie. Śmieszy mnie jednak stwierdzenie, że historia opowiadana jest z perspektywy Syd. No dobrze, jest jej dużo w serialu i stanowi najsilniejszą nić porozumienia z Davidem, ale nie odczuwam, żeby opowiadanie było ukazane na tyle, żeby stwierdzić, że to jej historia.


Wiem, że trochę zjechałam Legion w powyższych akapitach, ale serial jest naprawdę dobry. Nieustannie trzyma w napięciu, zaskakuje i wzbudza masę emocji. Nadal panuje atmosfera psychodelii, surrealizmu, absurdu i groteski, które dodatkowo wzmacniane są niesamowitymi efektami specjalnymi, kostiumami, plenerami i muzyką, potęgującą wrażenie manii i szaleństwa. Przykład? Wielka świnia wielkości mojego pokoju, bitwa rapowa w wymiarze astralnym, tańce i śpiewanie w najbardziej kulminacyjnych momentach.

Summa summarum, trzeci sezon Legion uważam za naprawdę udany. Mimo, że nie występuje tak epicka walka jak chociażby w ostatnim odcinku drugiego sezonu czy zdarzają się również inne mniejsze czy większe potknięcia, tak mój ogólny odbiór jest pozytywny. Zakończenie wprawiło mnie w istny szok i do tej pory próbuję poukładać w głowie czego tak naprawdę doświadczyłam. Bo tak naprawdę tego serialu nie musicie rozumieć czy poddawać analizie. Ten serial się doświadcza i od razu wchodzi w akcję. Ciekawie zresztą, że tutaj koncept podróży w czasie stoi w totalnej opozycji do tego, co sugeruje Avengers: Endgame... Produkcję oceniam na solidne 8/10. Będzie mi brakowało tego zwariowanego świata!