czwartek, 25 października 2018

Daredevil - recenzja III. sezonu

W końcu nadszedł Diabeł z Hell's Kitchen! Daredevil to generalnie jeden z najlepiej ocenianych serialów duetu Marvel/Netflix. Choć większość fanów ma różne opinie względem innych produkcji, tj. Jessica Jones, The Punisher czy anulowane już Iron Fist i Luke Cage, tak Diabełek mimo wszystko wciąż stoi na piedestale i uważany jest za jedną z najlepiej dopracowanych produkcji w uniwersum Netflixa. Nie dziwię się, prawdę mówiąc. Pierwszy sezon był wspaniały (recenzja znajduje się TUTAJ), drugi również był świetny, chociaż druga połowa sezonu jak dla mnie została zdewastowana przez irytującą mnie na wskroś Elektrę (recenzja znajduje się TUTAJ). Teraz z przyjemnością wzięłam się za seans trzeciej już odsłony przygód The Man Without Fear. Czy trzeci sezon dorównuje jedynce? Jak się ma w porównaniu do obu części? Czy warto zapoznać się z kolejną partią trzynastu odcinków? Czas się przekonać!


Twórca: Drew Goddard
Premiera: 19.10.2018 (Polska)
Produkcja: USA
Dystrybucja: Netflix
W rolach głównych: Charlie Cox, Vincent D'Onofrio, Elden Henson, Deborah Ann Woll, Jay Ali, Wilson Bethel
W pozostałych rolach: Geoffrey Cantor, Stephen Rider, Joanne Whalley, Ajjelet Zurer


Akcja trzeciego sezonu Daredevila toczy się tuż po wydarzeniach z The Defenders. Okazuje się, że Matt Murdock (Charlie Cox) przeżył po tym jak budynek Midland Circle zawalił mu się dosłownie na głowę. Pokiereszowany i zdewastowany, zarówno fizycznie, jak i psychicznie, trafia do kościoła, w którym wychowywał się jako chłopiec. Opiekuje się nim siostra zakonna Maggie (Joanne Whalley), którą łączy z Mattem szczególna więź. Wkrótce jednak Matt zmaga się z konfliktem wewnętrznym, a potężny Kingpin (Vincent D'Onofrio) wychodzi z więzienia. Murdock musi pokonać wroga, a do gry wkracza pewien tajemniczy najemnik, który podszywa się pod Daredevila. Czy Mattowi uda się zwyciężyć w tej potwornej rozgrywce i przezwyciężyć własne słabości? Kim jest enigmatyczny nowy Daredevil i jakie ma plany? Czy Murdock będzie mógł liczyć na jakąkolwiek pomoc?

Powiem to raz, głośno i wyraźnie (a właściwie napiszę Caps lockiem, bo inaczej się nie da). Trzeci sezon Daredevila, w kolaboracji Marvela z Netflixem, to NAJLEPSZA DOTYCHCZAS CZĘŚĆ Z SERII oraz NAJLEPSZY SERIAL SUPERHERO OD NETFLIXA. Na tym sformułowaniu mogłabym właściwie zakończyć moją recenzję, ale że nie potrafię wyjść z podziwu i zachwytu, to przeleję go tutaj na blogu. Także szykujcie się na długą epopeję.


Charlie Cox w roli Matta Murdocka/Daredevila to jest strzał w dziesiątkę. Pomijam już fakt, że praca ta wymaga od niego mnóstwo wysiłku fizycznego i opanowania pięknego amerykańskiego akcentu (mój wewnętrzny filolog jest dumny!). Gość po prostu zmiażdżył tę rolę. W poprzednich odsłonach przygód The Man Without Fear Matt nigdy nie zabijał nikogo, bo uważał, że jest to niezgodne z jego kodeksem etycznym oraz wiarą katolicką, której był gorliwym wyznawcą. Żył w przekonaniu, że mógłby być kimś, kto oczyści Hell's Kitchen z wszelkiego zła, korupcji, moralnego zepsucia etc. W trzeciej części Matt jednak się zmienił. Fizycznie facet wygląda jak siedem nieszczęść. Mentalnie przestaje wierzyć w dobre intencje Boga, w sprawiedliwość, w przebaczenie czy wybawienie. Wszystko, w co to tej pory wierzył, pęka jak bańka mydlana. Matt już ma dość życia w ułudzie, że mógłby ocalić Nowy York, że prawo jest święte i kara zawsze dosięgnie winnych. Nie chce już żyć jako Matt Murdock. Na zawsze pozostanie Daredevilem, który tym razem nie zawaha się zabić Kingpina dla dobra ogółu. Pokazanie w serialu jego konfliktu wewnętrznego, jego przemiany, jego upadków, ale przede wszystkim wzlotów, jest po prostu genialne. Widz dosłownie czuje to co czuje Matt. Ten wewnętrzny gniew, który nie bierze się z niczego, bo facet naprawdę w życiu oberwał, co również pogłębiają liczne retrospekcje, nawiązania do poprzednich sezonów czy kłótnie z samym sobą. Widz już na tyle poznał Matta Murdocka, że jest w stanie się z nim mocno utożsamić. Aktualne wydarzenia również mocno wpływają na głównego bohatera, który musi ponownie zmierzyć się ze swoimi demonami przeszłości. Jego gniew, żal i smutek w końcu odnajdują swoje ujście właśnie w tym sezonie. Charlie Cox i jego interpretacja Daredevila to jest po prostu miazga i skromnie uważam, że zasługuje na porządną nagrodę, bo praca jaką włożył w tą trójwymiarowość i przede wszystkim wiarygodność bohatera jest niesamowita. Chylę czoła!

W serialu powróciły również dobrze znane i, mniej lub bardziej, lubiane postacie. Mój kochany Foggy Nelson (Elden Henson) to po prostu jasna gwiazda na mrocznym niebie. Ma cudne mieszkanie, piękną kobietę, super pracę, ale wciąż żyje w żałobie po stracie najlepszego przyjaciela. Kiedy jednak okazuje się, że ten przyjaciel powraca, robi wszystko co w swojej mocy, by go wesprzeć. W jakikolwiek sposób to jest możliwe. Wierzy w siłę sprawiedliwości, prawa i sądownictwa, daje z siebie wszystko, żeby odciążyć podłamanego psychicznie Murdocka. Ba, żeby odwrócić uwagę publiki od Daredevila czy samego Kingpina, decyduje się startować w wyborach! Foggy jest najpiękniejszym przykładem przyjaźni bez granic. Mimo, że sam Matt go odrzuca i to kilkukrotnie, Foggy nigdy się nie poddaje i niejednokrotnie poświęca się dla jedynego przyjaciela, który wręcz wymaga pomocy. Jakiejkolwiek... Ten człowiek po prostu jest wspaniały i takich ludzi trzeba więcej!


Powraca również Karen Page (Deborah Ann Woll). W tymże sezonie zdecydowanie więcej czasu poświęcono właśnie jej. Ba, jeden epizod opowiada tylko i wyłącznie jej historię, która również nie należy do najszczęśliwszych. Dowiadujemy się, m.in. o jej tragicznej przeszłości, o tym jak straciła matkę, ćpała, piła na umór, a w konsekwencji doprowadziła do śmierci swojego brata. Fakt, że zabiła najwierniejszego pracownika Kingpina, sprawia, że życie momentalnie staje jej przed oczami. Owszem, Karen w życiu popełniła (i popełnia) wiele błędów, czasem wręcz niewybaczalnych. Może dlatego jest taka wiarygodna i widz rozumie, dlaczego postępuje tak, a nie inaczej. Nie jest to może moja ulubiona bohaterka serii, ale cieszę się, że pozwolono jej zabłysnąć nieco jaśniej, przynajmniej w porównaniu do poprzednich części.

Poświęcę teraz chwilkę na analizę dwóch nowo przedstawionych postaci, mianowicie wyżej wspomnianej siostrze Maggie oraz agencie FBI Ray'owi Nadeemie (Jay Ali). Ta pierwsza bohaterka ma bardzo dużo wspólnego z Mattem, bo okazuje się, że jest jego... Matką! W młodości zakochała się w bokserze jeszcze zanim przystąpiła do ślubów zakonnych i owocem tej niespodziewanej miłości jest właśnie Matt. Myślę, że w dobrym momencie Maggie odnalazła się w życiu Murdocka. Fakt, że teraz ciężko u Matta z przebaczaniem i wyjściem na prostą, bo wiadomo. Całe życie żył w kłamstwie. Uważam jednak, że jej obecność w serialu jest świetnym zabiegiem i każda rozmowa między nią a Mattem to złoto.


Z kolei Ray Nadeem to równie rewelacyjnie skonstruowana postać, która zdążyła w ciągu tych trzynastu odcinków niesamowicie ewoluować. Z początku skorumpowany agent, którzy pragnie dla dobra rodziny szybko awansować, decyduje się na współpracę z Kingpinem. Wkrótce dociera do niego fakt, że całe FBI zostało zmanipulowane, a on sam znalazł się w potrzasku. Wtedy Nadeem zyskuje sporo w oczach widza. Sądzę, że kreacja Jay'a Aliego jest również wspaniała i godna pochwały. Z bólem przyszło mi się z nim pożegnać...

Dobrze, a więc czas teraz przejść do złoczyńców, których w tym serialu nie brakuje. Ale jacy złoczyńcy to są! Powraca oczywiście Wilson Fisk a.k.a. Kingpin. W pierwszym sezonie mnie dosłownie przerażał, ale w tej części dokładniej ukazano jaki z niego prawdziwy manipulator, genialny strateg, swego rodzaju jasnowidz, bym powiedziała. Zawsze jest na wszystko przygotowany, obserwuje każdy ruch każdego, ma jasno wytyczony plan, który musi się powieść. Wszelkie przeszkody eliminuje tak czy inaczej. Jest wielką siłą, z którą naprawdę ciężko się mierzyć. Mnie to przeraziło, że człowiek może mieć taką siłę, moc, która wykracza poza prawo. Nie mówię tutaj o fizycznej sile, chociaż Fiskowi jej również nie brakuje. Mam na myśli fakt, że nikt nie jest w stanie mu się przeciwstawić (ekhem, no prawie wszyscy... ). Kreacja pana Vincenta D'Onofrio również zachwyca. To jest tak złożona postać, że mogłabym o nim pisać godzinami, ale chcę poświęcić dłuższą chwilę innemu słynnemu komiksowemu nemesis, a mianowicie Bullseye'owi.


Agent Ben Pointdexter, znany jako Dex (Wilson Bethel), pracuje w FBI. Jest naprawdę świetnie wyszkolonym agentem, który ma rewelacyjnego cela. Może rzucić każdym możliwym przedmiotem i zamienić go w zabójczą broń. Nigdy nie chybia. Żyje w doskonałej harmonii, ładzie i porządku. Problem w tym, że jego umysł znajduje się daleko od harmonii, ładu i porządku. Facet ma poważne zaburzenia psychiczne. Od dzieciaka przyjemność sprawia mu zabijanie. Aby poradzić sobie z emocjami, Dex potrzebuje kogoś, kto mógłby mu wskazać drogę i go uspokoić. Kiedyś już stracił taki życiowy kompas, a teraz czuje się związany z Julie. Tylko, że ona o tym nie wie i nie bardzo kwapi się, by mu pomóc. W końcu Dex sięga dna i decyduje się zostać pomocnikiem Fiska. Tak, to on wkłada kostium Daredevila i on wrabia oryginalnego Daredevila w serię zabójstw. No i nie ukrywa, że zabijanie to coś co wprost uwielbia. Co prawda w serialu nie pojawia się słowo Bullseye ani razu, ale komiksomaniacy wiedzą, że Dex to Bullseye. A już zwłaszcza ostatnia scena ugruntowuje w przekonaniu, że to na 100% jest Bullseye. Wilson Bethel w roli Bullseye'a to majstersztyk. Ma w oczach to takie szaleństwo, nieobliczalność, drapieżność. Głos, ruchy, gesty... To wszystko składa się na idealną kreację. Nie znałam zbytnio tego aktora, ale chyba czas, żeby się z nim bliżej zapoznać. Oj, dzięki niemu jeszcze bardziej nakręcam się na 4. sezon (o ile powstanie, a modlę się, żeby powstał)!

Jeśli chodzi o efekty specjalne czy muzykę to poziom jest równie dobry, jak nie lepszy. Jak dla mnie w tym sezonie muzyka Johna Paesano jest o niebo lepsza i zdecydowanie bardziej się wybija w porównaniu do poprzednich dwóch części. Przyznam, że niejednokrotnie dostałam gęsiej skórki. Sceny walk... Nie no, tego się nie da opisać, to po prostu trzeba zobaczyć. Scena w więzieniu, w kościele, w redakcji. Muszę zwrócić uwagę na pracę kamery. Nie ma praktycznie żadnych cięć. Kamera dosłownie płynie i do tego te zbliżenia, zmiana perspektywy. Istny majstersztyk.


Podsumowując mój niesamowicie długi wywód (jeżeli dotrwaliście do końca mojej recenzjo-analizy to wiedzcie, że szanuję i doceniam!), trzeci sezon Daredevila to genialne kino detektywistyczne, akcji, sensacyjne, thriller psychologiczny. Jest to istna kombinacja gatunkowa. Nie pośmiejecie się zbytnio podczas seansu, bo serial porusza naprawdę dużo ciężkich i poważnych tematów. PTSD, demony przeszłości, ból istnienia, uzależnienia, zawody życiowe, zemsta, niemoc psychiczna, fizyczna, słabości. Niemniej produkcja jest prze-wspaniała, trzyma w napięciu niemalże od początku do końca, wywołuje całą gamę przeróżnych emocji. Mnie ciężko było usiedzieć w fotelu. Gra aktorska na najwyższym poziomie, efekty specjalne niesamowite, choreografia genialna, muzyka klimatyczna, nawet oświetlenie. Mogę się zachwycać nieustannie. Warto obejrzeć 3. sezon! Może jestem świeżo po seansie i nie zauważyłam pewnych niedociągnięć, niedopowiedzeń, nieścisłości. Chrzanię to. Oceniam serial na 10/10! Daję nawet milion na dziesięć.





czwartek, 11 października 2018

Knock, knock, let the Devil in...

Witajcie, kochani!

Przyszedł czas na kolejny film Marvela, czyli Venom. Dla pewnej ścisłości. Film o Venomie nie jest w żaden sposób związany z Kinowym Uniwersum Marvela ani nie posiada żadnych nawiązań do Spider-Mana Toma Hollanda. Jest to oddzielny projekt od Sony Pictures, który próbuje zbudować swoje własne uniwersum superbohaterskie. Zobaczymy zresztą z jakim skutkiem...

Tak czy siak, tenże film wywołał kontrowersje jeszcze zanim wylądował pierwszy zwiastun. Po pierwsze, Sony zamierza zbudować własne uniwersum z udziałem komiksowych bohaterów Marvela, na czele właśnie z Venomem, Morbiusem, Black Cat czy Silver Sable. Po drugie, w opowiadaniu o Venomie nie ma być Pajączka, który jest ściśle związany z personą tego czarno-białego symbionta. Vice versa zresztą. Także od początku sam projekt wzbudzał pewne sensacje i mało kto wierzył w sukces kolejnego świata, który chciał stworzyć Sony (patrz --> seria The Amazing Spider-Man). Ja stwierdziłam, że podejdę do tej kwestii neutralnie i po prostu obejrzę tę produkcję, traktując ją jako czystą rozrywkę, tak jak zresztą każdy inny film o herosach/anty-herosach. Choć przyznam, że bardzo się nakręciłam, gdy dowiedziałam się, że głównego protagonistę/antagonistę ma zagrać Tom Hardy! Czy Tom dobrze się spisał? Jak generalnie wypada Venom i czy warto wybrać się do kina na seans? 


Reżyseria: Ruben Fleischer
Scenariusz: Scott Rosenberg, Jeff Pinkner
Premiera: 05.10.2018 (Polska)
Produkcja: USA
W rolach głównych: Tom Hardy, Michelle Williams, Riz Ahmed
W pozostałych rolach: Scott Haze, Reid Scott, Jenny Slate, Woody Harrelson


Świat ma dość superbohaterów. Wspaniałych kolesi, którzy zajmują się ratowaniem świata. Dlatego teraz nadchodzi on. Venom. Jedna z najsłynniejszych, najbardziej tajemniczych postaci z Uniwersum Marvela.

Eddie Brock (Tom Hardy) to dziennikarz, który nie boi się trudnych tematów. Idąc za jednym z tropów, trafia na ślad przerażającego planu połączenia człowieka z symbiontem. Symbiont to żywy organizm, który musi znaleźć jakiegoś nosiciela. Twórcy eksperymentu nazywają takich ludzi nowym, lepszym gatunkiem, bo symbiont wzmacnia ich siły i cechy osobowości. Tak dobre, jak i złe...

Wkrótce Eddie na własnej skórze przekona się, jak wygląda taka ''współpraca'' z symbiontem. Bo to właśnie jego ciało symbiont Venom wybierze na gospodarza. Czy można zachować człowieczeństwo, gdy tak łatwo jest robić co się chce dzięki sile i niezwykłym umiejętnościom Venoma?

A jednak walka o zachowanie własnej osobowości to tylko początek drogi, a przed Eddiem znacznie trudniejszy pojedynek. 

Eddie Brock (Tom Hardy) to doskonały dziennikarz śledczy. Nie przebiera w środkach i przez to czasami popada w różne kłopoty. Tak się akurat składa, że ma okazję przeprowadzić wywiad z tajemniczym i nieobliczalnym naukowcem Carltonem Drake'm (Riz Ahmed). Dochodzi jednak do spięcia między oboma mężczyznami i cały wywiad kończy się tym, że Eddie traci pracę, swoją ukochaną dziewczynę Annie (Michelle Williams) oraz mieszkanie. Jego życie zostało zrujnowane i biedak próbuje jakoś łączyć koniec z końcem. Nagle zwraca się do niego doktor Dora Skirth (Jenny Slate), która prosi Brocka o pomoc. Wie, że Carlton wykorzystuje biednych ludzi, aby wzięli udział w eksperymentach, które polegają na połączeniu symbionta oraz żywiciela. Po namyśle Eddie decyduje się na współpracę. Jego śledztwo kończy się tym, że sam zostaje zainfekowany, a jego nowym ''kompanem'' zostaje Venom - czarny symbiont, który postanawia zostać na Ziemi i pokrzyżować plany Riota, innego symbionta, który z kolei znajduje się w ciele Carltona Drake'a. Dochodzi do konfliktu, który może na stałe zmienić oblicze świata.


Czytałam przed seansem, że film ten zbiera same negatywne opinie. 30% na Rotten Tomatoes to jest nie najlepszy wynik. Trochę mnie to zasmuciło, bo bardzo czekałam na tę produkcję. Ba, nie mogłam się doczekać! W końcu zobaczę Venoma na ekranie! Powiem szczerze, że bardziej wyczekiwałam Venoma w kinach niż Ant-Man and The Wasp! Także wiadomość, że najnowszy projekt od Sony Pictures nie wypalił bardzo mnie zatrwożyła. Postanowiłam jednak dać filmowi szansę i z optymizmem poszłam do kina. Przyznam Wam, że wcale nie żałuję. Film nie jest wcale taki zły. Bawiłam się przednio, zresztą moja mama też :D.

Na największą pochwałę zasługuje oczywiście Tom Hardy w roli Eddiego Brocka/Venoma. Facet jest mega zdolny i niesamowicie utalentowany. Znałam go już wcześniej z innych filmowych ról i uważam, że Tom Hardy jest jednym z tych aktorów, który całym sobą angażuje się w każdy projekt i dąży do perfekcji. W przypadku Venoma jest nie inaczej. Zarówno w roli upadłego dziennikarza, jak i nieco sarkastycznego symbionta Tom spisuje się na medal (te Tomy chyba tak mają). Każdej z tych person nadaje własną osobowość, a z kolei każda z tych osobowości świetnie się uzupełnia. Interakcje na linii Eddie/Venom to jest chyba najlepszy element w filmie. Każda scena dialogu między nimi jest genialna. Oboje zmieniają się, swoje poglądy czy podejścia do pewnych spraw. Wzajemnie sobie pomagają i uświadamiają pewne rzeczy, których wcześniej nie dostrzegali. Bardzo mi się podoba ta dwoistość obojga i w przyszłości, jak będzie kontynuacja (z Sony nigdy nic nie wiadomo...), to chciałabym zobaczyć jak ich nietypowa relacja się rozwinie. Zwłaszcza, że często ten duet zapewniał najlepsze komediowe sceny :P.


Innymi ważnymi postaciami są Annie czy Carlton Drake. Co do Annie... Doceniam, że do tej roli zatrudniono Michelle Williams. Z tego co wiem jest świetną aktorką, ale w Venomie to jakoś jej kreacja mi nie zaimponowała. Jest typowym love interest głównego protagonisty. Poza tym trochę mnie zastanawia... No dobrze, Eddie nieco przyczynił się do tego, że straciła pracę w firmie, ale żeby od razu z nim zrywać, oddać pierścionek zaręczynowy i zerwać kontakt? W dodatku film nie wyjaśnia ile lat byli z sobą, podejrzewam, że jednak długo, skoro był pierścionek zaręczynowy i wspólne życie w jednym gniazdku domowym, ale żeby od razu odrzucać Eddiego, bo mu nie wyszło w pracy? Kłopoty zdarzają się zawsze i ona powinna raczej go wspierać, a nie zwalać na niego winę. Zresztą i tak udało jej się ułożyć sobie życie, znaleźć nową posadkę, nowego fagasa, a Eddie został sam, bez wsparcia, zapominany... Trochę mnie postępowanie Anne wybiło z pantałyku. Chyba, że ja się na związkach nie znam, to przepraszam. Tak czy siak, cieszę się, że później ogarnęła się i zdecydowała się pomóc Eddiemu/Venomowi. Hurray!

Głównym antagonistą produkcji jest oczywiście fanatyczny naukowiec-wizjoner Carlton Drake. Nie ma żadnych etycznych barier, dąży do celu po trupach, sądząc, że robi to dla dobra ludzkości. No fajne miał te swoje patetyczne przemowy, ale jakoś jego postać wydała mi się dość płaska i nijaka. Nie jest to złoczyńca, którego zapamiętam na długo. Kolejny koleś, który chce dobrze, postępując źle. Potem pojawia się Riot, który przejąwszy ciało Drake'a, chce sprowadzić na Ziemię swoich pobratymców z kosmosu i skonsumować całe życie. Z początku Venom chce tego samego, potem dzięki Eddiemu zmienia zdanie, i chce pokonać Riota. Nie wiem, odnoszę wrażenie, że ciężko teraz o porządną kreację villaina, ale mam przeczucie, że w kolejnej odsłonie będzie o wiele lepiej, bo pewnikiem pojawi się Carnage (Woody Harrelson).


Generalnie film naprawdę nie jest taki zły jak go malują. Gra aktorska jest na dość wysokim poziomie, muzyka w wykonaniu Ludwiga Göranssona (ten sam co stworzył ścieżkę dźwiękową do Black Panthera) jest świetna. Motyw przewodni Venoma przyprawia o gęsią skórkę, a elementy gitary czy smyczków nadają produkcji unikatowego klimatu, który też mnie kupił. Jest mnóstwo scen akcji, pościgów (najlepsza, według mnie, scena pościgu <3), co usatysfakcjonuje każdego fana kina sci-fi/akcji.

Co może się nie spodobać to pewien bałagan fabularny czy w efektach specjalnych. Ogólnie rzecz biorąc, to Venom wygląda naprawdę epicko i wszelkie momenty, gdy się przemienia, są naprawdę miodem dla oka. Niemniej czasami to wszystko działo się za szybko. Gubiłam się momentami w scenach walk, zwłaszcza w finałowym starciu między Venomem a Riotem. To wszystko się tak zlewało z sobą, barwy nachodziły na siebie i wszystko było takie chaotyczne, że ciężko było mi się po prostu połapać w tym, co się dzieje na ekranie. Lubię obserwować dokładnie sceny akcji, dlatego trochę mi szkoda, że nie widziałam wszystkiego w 100%. No chyba, że już totalnie oślepłam!


Poza tym jest trochę nieścisłości w fabule, które może nie przeszkadzają w odbiorze filmu, ale jak się tak dłużej zastanowić, to coś się może nie zgadzać. O postępowaniu Annie już wspomniałam, ale np. co się stało z szefem Brocka. Eddie zostawił mu zdjęcia na biurku, ale potem w ogóle ten facet się nie pokazuje. Poza tym w scenie, gdy Eddie bada sprawę w laboratorium i ucieka z budynku po tym, jak został zakażony, to ta doktor Dora Skirth jakby potem znika. Eddie od tej pory musi stale uciekać przed podejrzanymi knypkami, a ją dopiero pokazują jak przyznaje się przed Drake'owi do całego zdarzenia. A skoro o Drake'u mowa... Na początku przeprowadzał te wszystkie eksperymenty, aby w przyszłości ludzie w połączeniu z symbiontami mogli żyć w kosmosie, gdy Ziemia już nie poradzi sobie z przeludnieniem etc. Potem jak już nawiązuje sojusz z Riotem to nagle on chce sprowadzić te organizmy, by mogły się rozprzestrzenić na naszej planecie i zabić wszelkie żyjące istoty. Coś mu się w główce poprzestawiało? Może to zdolność Riota, czyli manipulacja swoim żywicielem, ale... Jakoś tego nie kupuję. Pewnie jeszcze taką jakąś dziurę mogłabym znaleźć (jak coś to zapodajcie albo wyjaśnijcie mi, jeśli czegoś nie zajarzyłam), ale dopiero po seansie spostrzegłam te błędy. W trakcie oglądania nawet nie zwróciłam większej uwagi.

Summa summarum, Venom to naprawdę całkiem dobrze zrobiony film. Origin story głównego bohatera jest całkiem dobry, choć wiadomo. Bez Pajączka trzeba było szukać innych rozwiązań. W pewnych momentach efekty specjalne były jakoś niedopracowane czy aż nadto przesadzone, a początek filmu troszeńkę mi się dłużył. Może też widzom przeszkadzać zmiana tonu w filmie, w sensie takie skakanie na pograniczu horroru, sci-fi, dramatu psychologicznego czy komedii. Niemniej produkcja jest naprawdę dobra. Gra aktorska jest świetna, a i nie ukrywam, że dwie sceny po napisach również bardzo mi się spodobały. Będzie jatka! Daję Venomowi takie 8/10. Zobaczymy jak Tom dalej pociągnie tę serię.