sobota, 15 grudnia 2018

Runaways - recenzja I. sezonu

Witajcie, kochani;)

Kolejny serialowy hit Marvela zawitał rok temu na platformie Hulu. Szczerze mówiąc, to trochę czasu zajęło mi podjęcie decyzji, czy chcę oglądać ten serial. Nie przepadam szczególnie za teen drama, za problemami nastolatków i jakoś miałam pewnie wątpliwości, zastrzeżenia, obawy. Preferuję raczej produkcje, które skupiają się na dojrzalszych bohaterach. Niemniej stwierdziłam, że skoro Uciekinierzy zbierają tyle pozytywnych opinii i pochwał, to czemu mam nie spróbować czegoś nowego? I wiecie co? Nie żałuję podjętej decyzji, to było zdecydowanie warte mojej uwagi!


Twórca; Stephanie Savage, Josh Schwartz 
Premiera; 21.11.2017
Produkcja; USA
Dystrybucja; Hulu
W rolach głównych; Rhenzy Feliz, Allegra Acosta, Ariela Barer, Virginia Gardner, Lyrica Okano, Gregg Sulkin
W pozostałych rolach; Brigid Brannagh, Ever Carradine, Brittany Ishibashi, James Marsters, Kip Pardue, Angel Parker, Ryan Sands, Kevin Weisman, Annie Wersching, James Yaegashi


Serial opowiada o grupie nastolatków, którzy przypadkowo dowiadują się, że ich rodzice są złoczyńcami i należą do tajnej organizacji Pride, która chce przejąć świat. Młodzi ludzie stają więc przed wielkim wyzwaniem. Co robić? Udawać, że nic się nie stało? Śledzić poczynania rodzicieli, by przyłapać ich na gorącym uczynku? A może by po prostu uciec?

Nie dziwię się, że serial zbiera tak pozytywne opinie, bo naprawdę jest godny polecenia i praktycznie pod każdym względem jest dopracowany. Z każdym kolejnym odcinkiem akcja wciąga coraz bardziej, a moje przywiązane do poszczególnych bohaterów rosło z minuty na minutę.


Jedną z najlepszych rzeczy w Runaways jest oczywiście szóstka nastolatków, którzy po latach uprzedzeń i rozłąki, ponownie się jednoczą, jednocześnie odkrywając swoje nowe zdolności/talenty. Każda postać jest specyficzna, wyróżnia się i ma swoją historię do opowiedzenia. Mamy m.in. Alexa (Rhenzy Feliz), który jest mózgiem teamu i dowiaduje się przykrej prawdy o swoim ojcu. Karoline (Virginia Gardner), piękną członkinię kościoła Gibborim, która ma już dość bycia przykładną i odkrywa fascynację płcią piękną. Chase'a (Gregg Sulkin), sportowca-mięśniaka, totalnego przystojniaka, dręczonego psychicznie i fizycznie przez ojca. Nico (Lyrica Okano), przeżywająca wciąż śmierć swojej siostry, zamyka się w sobie i ubiera na czarno. Molly (Allegra Acosta), która ciągle myśli o swoich zmarłych rodzicach. No i moja wspaniała Gert (Ariela Barer) cyniczna i sarkastyczna pani geniusz, która odkrywa, że ma uczucia. Wszyscy są po prostu barwnymi postaciami, świetnie sportretowanymi. Każda osoba się wyróżnia, każda ma swoje chwile, a relacje między młodymi bohaterami są tak dynamiczne i dosłownie z życia wyjęte. Kłócą się, uczą, planują, wspierają, krzyczą na siebie i kochają. W pewnym momencie dzieją się takie rzeczy, że można dostać zawrotów głowy!

Kolejnym wielkim plusem serialu jest przedstawienie złoczyńców, czyli rodziców Uciekinierów. Nie są to typowe złole. W ogóle chylę czoła scenarzystom i reżyserom, bo pokazali rodziców w taki sposób, że nie potrafisz ich nienawidzić. To również są ludzie, którzy mają swoje zawodowe, jak i osobiste problemy, którzy muszą walczyć o dobro swoich dzieci. Każdy członek organizacji Pride ma swój wątek i możesz się z nim w jakiś sposób utożsamić czy nawet spoufalić (uwielbiam Yorkesów^^!).


Nie mogę też nie wspomnieć o efektach specjalnych. Jak na serial to wizualnie całość prezentuje się naprawdę świetnie. Lśniąca we wszystkich kolorach tęczy i latająca Karoline, magiczne sztuczki tzw. ''Staff of One'', czyli swego rodzaju berło/włócznia władana przez Nico, Fistigons (rękawice bojowe) Chase'a, super siła Molly, no i przede wszystkim Old Lace, czyli genetycznie stworzony dinozaur, który słucha się tylko Gert. Wizualnie całe show naprawdę wygląda świetnie.

Muzycznie także serial trzyma poziom. Muzyka filmowa w wykonaniu Siddhartha Khosla jest bardzo nastrojowa i ciekawa, a i wpleciono również naprawdę fajną składankę muzyczną, czyli kilka piosenek, które tylko podkreślają nietypowy klimat całej produkcji. Zdołałam wyłapać piosenkę Bastille czy Vince Staples. Miodzio!


Jedynym elementem, który mi przeszkadza, to Jonah (Julian McMahon). Nie chcę zbytnio spojlerować, żeby nie powiedzieć zbyt wiele, ale jest jakby stworzycielem, założycielem Pride, który jako jedyny ma potężne moce i łączy go ''coś'' z Karoliną. Do czego jednak zmierzam to fakt, że mnie drażni jak cholera i jego obecność sprawia, że dostaję ciarek na plecach. Ten koleś wzbudza we mnie niesmak. Tak samo Frank (Kip Pardue), który niby jest dobry, niby zły. Taki jakiś podejrzany i irytujący knypek.

Generalnie Runaways jest jednak naprawdę godny polecenia. Akcja wciąga, zwrotów akcji jest masa, a interakcje w grupie czy na froncie z rodzicami to jest gwóźdź programu. Zakończenie sezonu jest dosyć zaskakujące i tylko zachęca do dalszego seansu, na który niestety trzeba będzie poczekać jeszcze z tydzień. Kochani, nie traćcie czasu. To jest po prostu wspaniałe. Wciąż nie mogę przestać się zachwycać. Bezceremonialnie Uciekinierzy zasługują na 10/10. Oby drugi sezon trzymał poziom!







czwartek, 29 listopada 2018

Filmowy mixture #2

Filmowy mixture ciąg dalszy! Coraz częściej oglądam różne filmy, czy to w domu na starej kablówce, czy też na Internetach jak oczywiście wi-fi działa znośnie... Także taki cykl filmowych mini-recenzyjek będzie się tutaj na Vombelce co jakiś czas pojawiał:). Mam nadzieję, że się wam spodoba i jakąś produkcję będziecie chcieli osobiście obejrzeć!. 


1.) Ice Age: Collision Course/Epoka Lodowcowa: Mocne uderzenie (2016)


Nie ukrywam, że uwielbiam oglądać różne animacje. Disney, Pixar czy Dreamworks... To nie ma znaczenia. Ważne, że jest bajecznie, fantastycznie i nie brak porządnej dawki przygody z humorem. I nie. Nie jestem za stara na bajki, bo bajki są dla każdego w każdym wieku!

Epoka Lodowcowa to moja ulubiona seria bajek odkąd pamiętam. Pokochałam Diego, Manfreda, Sida i całą resztę zgrai w momencie, gdy mała ja spotkała się z nimi po raz pierwszy kilkanaście lat temu. Od tamtej pory kilkukrotnie już obejrzałam wszystkie 3-4 części. 5 część obejrzałam dopiero drugi.

Pierwsze trzy części bardzo mi się spodobały i w szczególności lubię do nich wracać. Czwarta jest taka średnia i również niczego sobie. Co do piątej... Nie jest źle, ale myślałam, że mogłoby być lepiej. Sam temat kosmosu, zbliżającego się meteorytu i ucieczka przed zagładą nie wydał mi się interesujący. Może inaczej. Nie pasował mi do filmu. Uważam, że tutaj producenci za bardzo pojechali po bandzie i chcieli zrobić coś tak spektakularnego, że aż przedobrzyli. Chociażby scena w lesie z prądami atmosferycznymi... Miałam lekki niesmak w ustach. Po prostu nie pasowało mi to i tyle. Ponadto ta cała kraina wiecznej młodości, ogromne kryształy i kolorowa irytująca lama... Aj, aj, aj. Do tego dorzucić jakieś trzy dinozaury, polujące na Bogu ducha winnych bohaterów, które nie ogarniają pojęcia globalnego kataklizmu. A już najgorsze było to, że moi ulubieńcy, czyli wyżej wymienieni Diego, Maniek oraz Sid... Zostali potraktowani tak po macoszemu. Może to przez dużą ilość postaci, która przewija się w trakcie filmu, ale Diego praktycznie nic nie robi, Maniek udaje zgorzkniałego, nadopiekuńczego ojczulka, a Sid... A Sid desperacko szuka sobie życiowej partnerki. Trochę mnie to ubodło jako wiecznego fana Epoki...

Film jednak nie jest taki tragiczny. Mamy mnóstwo scen akcji, elementów komediowych. Produkcja aż kipi od żartów, śmiesznych sytuacji czy nawiązań do popkultury. Brechtałam się jak opętana. Co jednak nie zmienia faktu, że trochę się zawiodłam...

2.) Very Good Girls/Bardzo grzeczne dziewczyny (2013)


Przyjeżdżam do domu, a tu w pokoju leci w telewizji film ze Scarlet Witch oraz Jane ze Zmierzchu. Na dokładkę pojawia się w roli tajemniczego artysty Pierce z Logana

Film opowiada o dwóch przyjaciółkach, Gerry (Elizabeth Olsen) i Lilly (Dakota Fanning), które wkrótce wybierają się do koledżu i chcą ostatni raz wspólnie zabawić się na wakacjach. Obie postanawiają stracić cnotę. Wkrótce jednak ich przyjaźń zostaje wystawiona na próbę, gdy poznają Davida (Boyd Holbrook). Łatwo się domyśleć, że dziewczynom koleś zawrócił w głowie i każda chce z nim być. 

Historia, wbrew pozorom, nie jest żadną komedią pomyłek, że zarówno Gerry, jak i Lilly, pizdrzą się i mizdrzą, byleby zwrócić uwagę przystojnego kolegi, a on jest zmieszany i nie ogarnia co z dziewczynami się dzieje. Tak naprawdę David zakochuje się po uszy w jednej z nich (i to vice versa), ta jedna nie chce się przyznać tej drugiej, a ta druga coraz bardziej się w nim zakochuje i nieświadomie podbija do niego, bo ta pierwsza ukrywa prawdę. Dochodzi do różnych konfliktów oraz niespodziewanych sytuacji. 

To opowiadanie traktuje w głównej mierze o sile przyjaźni, wzajemnym zaufaniu i miłości. Podkreśla, że kłamstwo ma krótkie nogi i zawsze wyjdzie na jaw. Dotyczy również dojrzewania, kłopotów rodzinnych i płacenia za własne błędy. Osobiście uważam, że produkcja jest całkiem dobra i można śmiało wziąć się za seans. 

3.) Sierra Burgess Is a Loser/Sierra Burges jest przegrywem (2018)


Powiem szczerze, że długo czekałam na ten film. Po prostu obejrzałam zwiastun i stwierdziłam, że chciałabym zobaczyć. Poza tym uznałam, że tenże film mógłby trochę mieć coś wspólnego ze mną. 

Historia opowiada o Sierrze (Shannon Purser), bardzo inteligentnej i mądrej dziewczynie, która ma wielkie ambicje i plany na studia. Problem jest taki, że... Jest przegrywem. Ma tylko jednego kolegę, a w szkole wytykana jest za swój wygląd. Mimo, że rodzicie starają się ją wspierać, tak naprawdę Sierra na co dzień musi zmagać się ze zgryźliwymi uwagami rówieśników. Pewnego dnia wysyła jej SMS Jamey (Noah Centineo), zabójczo przystojny footballista, który pragnie poznać się z nią, a raczej z Veronicą (Kristine Froseth), do której wydaje mu się, że napisał. Sierra prosi Veronicę, największą szkolną modelkę "ponad marginesem" o pomoc w zamian za udzielanie korepetycji. Także Sierra podszywa się pod Veronicę. Początkowo wszystko jest super, póki chłopak nie pragnie w końcu spotkać się z Veronicą/Sierrą. Jaką decyzję podejmie Sierra? Czy w końcu się ujawni i powie prawdę Jamey'emu?

Produkcję ogląda się bardzo szybko i przyjemnie. Kibicowałam mocno Sierrze, żeby znalazła w końcu upragnioną miłość pod postacią Jamey'a. Nie popierałam zbytnio pomysłów i metod z jakich korzystała, ale z drugiej strony rozumiałam ją. W końcu jak to może być możliwe, że taki przystojniak z sześciopakiem, w dodatku inteligenty, dowcipny i szczery, mógłby interesować się takim brzydkim kaczątkiem? Czym może wykazać się Sierra, poza wierszami, które nikogo nie ruszają (no może poza rodzicami)? Nie napisałby do niej, gdyby nie wierzył, że to jest Veronica. Sam zresztą tak powiedział. Z drugiej strony wygląd to nie wszystko i nie można kochać kogoś tylko za figurę czy piękną buźkę. To brzmi jak zwykły frazes, ale nikt nie jest doskonały, ale każdy zasługuje na miłość i akceptację. To co jest pięknie nie zawsze jest wartościowe. To co jest brzydkie nie znaczy, że nic nie znaczy...

Fakt faktem, że produkcja podąża czasami za oklepanymi schematami czy stereotypami albo korzysta z takich abstrakcyjnych pomysłów, które normalnie nie mają pokrycia w rzeczywistości, ale to w końcu film. Przyjemna baja do obejrzenia, akurat po zdanym egzaminie :P.

4.) Madagascar 1,2,3/Madagaskar cz. 1,2,3 (2005/2008/2012)

 
Do serii filmów o przygodach lwa, zebry, żyrafy i hipopotamicy uwielbiam wracać. Przede wszystkim jest zabawnie, kolorowo, przygodowo, a momentami nawet absurdalnie. Cykl o Madagaskarze gwarantuje, że pośmiejesz się do rozpuku, a przy okazji odprężysz się, obserwując poczynania głównych bohaterów.

Pierwsza część, według mnie najlepsza, tyczy się ucieczki Alexa, Glorii, Melmana oraz Marty'iego z zoo. Lądują na Madagaskarze i tam poznają króla Juliana oraz całą zgraję przedziwnych istot. Kiedy zebra, żyrafa i hipopotam przekonują się coraz bardziej do nowego miejsca, lew zaczyna odczuwać pragnienie, które z coraz większym trudem przyjdzie mu zaspokoić. Bowiem na wyspie nikt nie poda Alexowi kawałka mięsa na talerz...

Druga część z kolei odnosi się do wydarzeń, które mają miejsce gdzieś w Afryce. Alex odkrywa swoją rodzinę, a pozostała trójka poznaje swoje korzenie i zaznajamia się z nowym otoczeniem. Wnet pojawia się susza, a podstępny Makunga ma niecne plany względem jednego z przybyszy. Każdy z bohaterów powoli dochodzi do wniosku, że pozory mylą, a początkowa radość powoli zamienia się w żal i rozczarowanie...

Trzecia część opowiada o podróży bohaterów z cyrkiem. Uciekają za pewną upartą łowczynią zwierząt Chantel DuBois i jednocześnie próbują nawiązać współpracę z trupą cyrkową. Czy dopiero wraz z nimi odnajdą swój prawdziwy dom?

Wszystkie części mi się bardzo podobają. Tak, trzecia też, nawet bardziej niż druga. Mamy pingwiny, mamy Juliana, mamy super bohaterów, akcji na pęczki i śmiesznych sytuacji czy żartów, dla których warto sięgnąć po tę serię. Odpoczynek gwarantowany!

5.) Finding Dory/Gdzie jest Dory? (2016)


Gdzie jest Dory to cudowna baja, do której na pewno nieraz jeszcze powrócę. Marlin i Nemo mieszkają z Dory odkąd ta niebiesko-żółta rybka pomogła ocalić Nemo. Pewnego dnia Dory przypomina sobie, że ma rodzinę i pragnie ją odnaleźć. Brzmi to trochę absurdalnie, ale ta przesympatyczna gapa cierpi na zanik pamięci krótkotrwałej, co oznacza, że wszelkie nowe informacje zapomina jeszcze zanim do końca usłyszy co się do niej mówi. Jak się można domyśleć przez swoją permanentną sklerozę Dory wpada w przeróżne dziwne przygody/tarapaty. Pomóc jej odnaleźć familię ma gburowata i niesamowicie sprytna ośmiornica Hank, waleń Bailey oraz słodziutki rekin wielorybi Nadzieja. Z kolei samą Dory musi odnaleźć Marlin oraz Nemo. Jak to się role zamieniły!

Baja jest przeurocza, piękna i przekomiczna. Jest tutaj wszystko, co typowo Pixarowska bajka powinna posiadać. Mamy elementy przygody, akcji, śmieszne żarty, komizm sytuacyjny czy świetnych, barwnych i kochanych bohaterów. Z rozkoszą i uśmiechem na twarzy śledziłam poczynania głównej bohaterki, która z desperacją próbuje przypomnieć sobie wszystko co zapomina sobie przypomnieć :P. Pewnie powrócę jeszcze do tej animacji nieraz. Polecam obejrzeć, bo naprawdę warto!

sobota, 24 listopada 2018

We are the champions, my friends...

Witajcie, kochani!

Niedawno miałam przyjemność wybrać się do kina z mamą oraz wujkiem do kina na Bohemian Rhapsody. Powodów, dla których poszłam na seans, jest kilka. Po pierwsze, znajome bardzo mi polecały (poza tym ciężko nie iść do kina po zobaczeniu tak epickich zwiastunów). Po drugie, chciałam poszerzyć nieco swoją wiedzę o zespole Queen i głównym wokaliście, czyli Freddie'em Mercury'm. Po trzecie, chciałam zrobić przyjemność zarówno mojej mamie, jak i mojemu wujkowi, którzy słuchali takiej muzyki, pamiętają ten zespół i żyli w tamtych szalonych czasach. Ciekawiło mnie, jak zareagują na produkcję o tym ikonicznym zespole. W końcu poszłam, zobaczyłam i... Jak to wyszło? Czy warto obejrzeć Bohemian Rhapsody? Czas się przekonać!


Reżyseria: Bryan Singer
Scenariusz: Anthony McCarten
Premiera: 02.11.2018 (Polska)
Produkcja: USA, Wielka Brytania
W rolach głównych: Rami Malek, Lucy Boynton, Gwilym Lee, Ben Hardy, Joseph Mazzello 
W pozostałych rolach: Aidan Gillen, Allen Leech, Tom Hollander, Mike Myers, Aaron McCusker


Myślę, że nie ma większego sensu opisowo przedstawiać Wam całą fabułę tego filmu. Produkcja opowiada losy zespołu Queen, gdzie główny nacisk położony jest na wokalistę, czyli Freddie'ego Mercury'ego. Bohemian Rhapsody przedstawia historię powstania zespołu, ich najznamienitszych utworów na czele z tytułowym Bohemian Rhapsody, Another One Bites The Dust, I Want To Break Free, We Will Rock You etc., a także pokazuje życie prywatne Freddie'ego, jego wzloty i upadki oraz zmagania, z którymi musiał się uporać. 

Film generalnie uważam za naprawdę dobry. Wręcz niesamowity. Być może nie jest najlepszą biografią czy wybitnym arcydziełem, ale na pewno warto obejrzeć, doświadczyć tego show i dowiedzieć się o życiu ikony muzyki, która wciąż wywiera wpływ na dzisiejszą muzykę i inspiruje kolejne pokolenia artystów. 


Na co chcę zwrócić uwagę? Przede wszystkim na kunszt aktorski Rami'ego Maleka, który wcielił się w Freddie'ego. Facet wykonał kawał naprawdę ciężkiej, żmudnej roboty, ale jak to się opłaciło! Wszystkie ruchy ciała, gesty, mimika, sposób mówienia czy po prostu bycia. Całość wykonana przez Maleka to jeden wielki geniusz, którego do tej pory nie mogę pojąć. Zadanie domowe odrobione na szóstkę z plusem! Nie jest łatwo grać w filmie biograficznym, gdzie trzeba uważać na ilość środków przekazu. Łatwo jest czasem przedobrzyć, coś pominąć, wyolbrzymić albo po prostu dokonać takiej przeróbki, że efekt końcowy nie ma nic wspólnego z oryginałem. Tutaj jest wszystko kropka w kropkę. Myślę, że gdyby Freddie widział dokonanie Maleka, byłby naprawdę dumny. Zresztą nie tylko z Maleka. Także aktorzy, którzy wcielili się w resztę ekipy, spisali się równie dobrze i wyglądali identycznie jak oryginały. 

Filmowi na pewno pomogła charakteryzacja, kostiumy, make-up, rekwizyty i cała ta otoczka. To wyglądało tak dobrze, tak autentycznie, że czułam, że żyję w tamtych czasach. Nie mogę powiedzieć, że moda w tamtych czasach była kiczowata, ale na pewno specyficzna. I to zostało świetnie zachowane. O muzyce chyba nie muszę wspominać. Dobór piosenek w filmie był genialny. Oczywiście nie mogli upakować w 2 godziny wszystkich piosenek Queen, bo nigdy by się nie skończył, ale te najpopularniejsze kawałki pojawiały się w najlepszych momentach, w odpowiednich scenach. Finałowa sekwencja koncertu podczas Live Aid po prostu mnie zmiażdżyła. Ciężko było mi nie tupać nogami, nie nucić czy po prostu się nie wzruszyć. Ciary miałam przez całą tę sekwencję!


Mam dosłownie dwa zarzuty względem tego filmu. Po pierwsze, te cięcia mnie doprowadzały do szału! Ja wiem, że ciężko opowiedzieć koherentną historię bez pewnych niedopowiedzeń czy pominięć, ale naprawdę. Czasami mnie to tak drażniło, gdy jest sobie scena i nagle puf. Przeskakuje w zupełnie inne ramy czasowe. Po drugie, nie wiem co mam sądzić o pewnym drobnym aspekcie. Wiem, że Freddie był biseksualistą i prowadził bardzo aktywne życie seksualne z różnymi ludźmi. W filmie są pewne sceny, które wskazują na nadużywanie pewnych substancji czy stosunków seksualnych. Jednym takie załagodzenie pewnych wątków i nie pokazanie wszystkiego tak jak było może odpowiadać. Drudzy mogą się czuć oburzeni, że nie ukazano pewnych pikantnych szczegółów  z życia pana Mercury'ego. Sama osobiście mam mieszane uczucia. Niby widziałam wystarczająco, ale jednak tak nie do końca... Nie wiem, mam wrażenie, że twórcy bali się być odważniejsi.  

Summa summarum, Bohemian Rhapsody warto obejrzeć. Nie musisz być fanem Queen, nie musisz nawet wiedzieć o nich zbyt wiele. Ja sama poszłam do kina z przeciętną wiedzą. Znałam kilka ich piosenek, co nieco o Freddie'em też wiedziałam z opowiadań wujka czy mamy. Co robię w tym momencie? Słucham wszystkich ich piosenek na YouTubie jak leci. Takie perły trzeba doceniać, poznawać, odkrywać i wielbić. Takie legendy rodzą się raz na 1000 lat. A Freddie był wybitnym człowiekiem i cieszę się, że poprzez ten film mogę się bliżej poznać z tę ikoną. Daję filmowi silne 9/10


piątek, 9 listopada 2018

Filmowy mixture, czyli co ostatnio obejrzała Vombelka na Internetach

Witajcie :).

O kilku filmach opowiem Wam dzisiaj w postaci krótkich mini recenzji. Mam nadzieję, że taka kompilacja się Wam spodoba i będziecie chcieli sami się przekonać, czy warto się zapoznać z danym dziełem. No to zaczynam!

1.) It/To (2017)


Film powstał na podstawie powieści Stephena Kinga i jest re-adaptacją produkcji, gdzie główną rolę odegrał Tim Curry. Historia opowiada o grupce dzieciaków, którzy muszą stawić czoła swoim największym lękom. Na ich drodze bowiem staje groźna istota o nazwie Pennywise (Bill Skarsgard), przybierająca postać Clowna. Wspólnie grupa musi zbadać sprawę tajemniczych zaginięć oraz zmierzyć się z bestią.

Przyznam się, że ani nie czytałam książki, ani nie oglądałam wcześniejszej produkcji czy tam mini-serii, więc nie będę porównywać. Po prostu z koleżanką postanowiłyśmy, że obejrzymy sobie horror, a powiem, że jakoś rzadko chwytam się za kino grozy. Nawet nie umiem powiedzieć dlaczego, w każdym razie film naprawdę porządny. Producenci postawili na mroczny klimat oraz świetnie wykreowane postacie młodych bohaterów. Na pierwszy plan wysuwają się Bill (Jaeden Lieberher) oraz Beverly (Sophia Lillis), ale pozostałe dzieci również są dobrze sportretowane i szybko poznajemy ich lęki, które ukazują się poprzez Pennywise'a. Każdy z dzieciaków przeżywa jakąś traumę, a pomysł w jaki sposób można by ją pokazać na ekranie, jest naprawdę godny podziwu. 

Ponadto nie brak też elementów... komediowych! Tak naprawdę nie ma tutaj tego wiele, ale rozmowy między grupką czy śmieszne dowcipy jakie opowiadają między sobą chłopcy (i dziewczyna) dodają do produkcji sporo autentyzmu. Muzyka Benjamina Wallfischa również nadaje filmowi pewne tempo oraz atmosferę. 

Co prawda nie bałam się jakoś przeraźliwie, że aż po łóżku skakałam, ale czułam to napięcie. Generalnie film It mi się spodobał, bo gra aktorska naprawdę jest świetna zarówno dzieci, jak i samego Clowna. Oglądałam już kilka wywiadów z Billem i powiem, że spisał się znakomicie w roli Pennywise'a. Polecam, jeżeli lubicie się bać, a kontynuacja będzie na pewno <3. 

2.) Coco (2017)


Nagły skok w gatunku filmowym, nie ma co ;p. O tym filmie słyszałam/czytałam już naprawdę sporo. Ludzie wychwalają tę produkcję ponad niebiosa, a ilość nagród na Filmwebie sprawiła, że osobiście chciałam się przyjrzeć fenomenowi kolejnej bajki Disney'a.  

Od pokoleń w pewnej meksykańskiej rodzinie zabrania się słuchania muzyki czy grania, śpiewania. Generalnie wszystkiego co z muzyką, brzmieniem i nawet nuceniem związane. Sytuacja nie podoba się młodemu Miguelowi, który pragnie iść w ślady swojego idola i podążać za karierą muzyczną. Pasja Miguela nie jest na miejscu, zdaniem rodziny, więc chłopak ucieka. W wyniku pewnego splotu zdarzeń, Miguel ląduje w... Krainie Umarłych. Tam poznaje swoich przodków oraz sympatycznego oszusta Hectora, dzięki któremu odkrywa swoje prawdziwe korzenie. 

Ta. Bajka. Jest. Przecudowna! Pod każdym względem! Muzyka, dźwięk, świat przedstawiony, kolorystyka (bajeczna <3), fabuła, zwroty akcji, nawet dubbing. Ten film jest jak dla mnie perfekcyjny. Powiem, że rzadko płaczę na filmach, ale tutaj ryczałam jak bóbr. Produkcja nie tylko podkreśla wartość muzyki i generalnie pasji, które musimy rozwijać, lecz także skupia się na rodzinie, na naszych korzeniach oraz czym naprawdę jest miłość, w tym czy na tamtym świecie. Piękna, zabawna, urocza i ciepła baja dla każdego w każdym wieku. 

3.) A Quiet Place/Ciche Miejsce (2018)

 
O tym filmie też ostatnio było dość głośno, że niby najlepszy horror roku. No to Nataszka dała się przekonać i pozwoliła się przestraszyć jeszcze raz. 

Historia tyczy się pewnej czteroosobowej rodziny, która pod żadnym pozorem nie może wydać żadnego dźwięku. Totalnie żadnego. Na co dzień, aby przetrwać, posługują się językiem migowym. Jeżeli cokolwiek zabrzęczy, zapiszczy... Gwarantowana śmierć z rąk przebrzydłych potworów, które reagują właśnie na dźwięki. 

Jaki ten film jest dobry... Thriller z prawdziwego zdarzenia. Dawno nie oglądałam takiej produkcji, która od początku do końca trzymałaby mnie w nieustannym napięciu. A już w ostatnim akcie filmu to normalnie pot mi z czoła leciał. Nawet nie chodzi o te potwory, tylko o to, że tak bardzo kibicujesz tej rodzinie, żeby przeżyła i poradziła sobie w tej sytuacji. Każdy dzień to wyzwanie, a jak już raz popełnisz błąd... No to kaplica. Katastrofa czyha na ciebie ze wszystkich stron. 

Kreacja głównych bohaterów, których odegrali John Krasinski (jednocześnie reżyser i scenarzysta) oraz Emily Blunt to po prostu mistrzostwo. Jestem naprawdę pod ogromnym wrażeniem i dawno nie byłam zaangażowania w opowieść tak bardzo jak tutaj. Koniec filmu tym bardziej mnie rozwalił... I nie wiem czego się spodziewać po sequelu. Warto obejrzeć! 

4.) Tuck Everlasting/Źródło młodości (2002)


Tego filmu szukałam odkąd zobaczyłam fragment, dosłownie kadr, w którym młoda dama przyłapuje pewnego młodzieńca na piciu ze źródełka wody. Jak byłam mała to był to jedyny moment, kiedy zapamiętałam ten film. Od tamtej pory minęło kilka lat i stwierdziłam, że chcę tę produkcję zobaczyć.

Historia opowiada o młodej dziewczynie Winnie (Alexis Bledel), która ma dość życia w luksusach i ściśle narzuconych jej regułach zachowania. Pragnie poznać świat i ludzi wokół niej. Pewnego dnia ucieka z domu i spotyka w lesie tajemniczego Jessego (Jonathan Jackson), który pije wodę ze źródełka. Od tamtej pory wszystko się zmienia. Dziewczyna poznaje rodzinę Tucków, dzięki której poszerza swoje horyzonty i rozwija się. Nagle dowiaduje się o sekrecie tejże familii. Okazuje się, że Jesse oraz cała rodzina są nieśmiertelni. Nigdy nie umrą, nie zestarzeją się, nie zachorują. Będą żyć wiecznie. O tym fakcie dowiaduje się pewien mężczyzna w żółtym garniturze (Ben Kingsley), którego celem jest zdobycie dostępu do źródła młodości.

Film jest, jak dla mnie, taki średni. Klimat produkcji jest ujmujący i ma w sobie to coś. Muzyka Williama Rossa jest przepiękna, gdzie słychać głównie dźwięki gwizdania czy pozytywki. Nadaje to filmowi uroku. Powiem jednak, że brakowało mi więcej wątku romantycznego, bo głównie o to tutaj chodziło. Mamy kilka scen z Jessem oraz Winnie, ale jakoś nie mogłam się wczuć w ich relację. Czułam, że można byłoby więcej pokazać jak oni się bliżej poznają, dochodzą do siebie. Za to więcej scen było z gostkiem w żółtym garniaku, który, mimo że grany przez pana Kingsley'a, nie był tak naprawdę potrzebny. Oczywiście trzeba było wpakować trochę suspensu i wrzucić w historię złoczyńcę, ale i bez tego myślę, że film by sobie poradził.

Bo tak naprawdę najważniejszym wątkiem w Tuck Everlasting jest śmiertelność i tym jaka jest ona piękna. Każda chwila może być naszą ostatnią i przez to potrafimy docenić wartość każdej z niej. Nieważne jest jak długo żyjesz, a jaka jest jakość tego życia "Nie bój się śmierci. Obawiaj się niespełnionego życia. Nie musisz żyć wiecznie. Wystarczy, że żyjesz''.

5.) Inside Out/W głowie się nie mieści (2015)


Ta. Bajka. Jest. Mega! Nie dziwię się, że Inside Out zdobyło tyle nagród, włącznie z Oscarem. Generalnie to filmy duetu Disney i Pixar to są cudeńka, które warto obejrzeć i to kilkukrotnie. W głowie się nie mieści nie stanowi wyjątku!

W głowie Reily rządzi pięć kluczowych emocji: Radość, Smutek, Gniew, Strach oraz Odraza. Cała piątka kieruje emocjami młodej dziewczyny. Największy prym wiedzie oczywiście Radość, która ma największy wkład w budowaniu się osobowości Reily. Sielanka trwa jednak do czasu. W momencie, gdy ojciec dziewczyny znajduje pracę w innym mieście i cała rodzina musi się przeprowadzić, coś w dziewczynce pęka. Stery przejmuje Gniew, Strach oraz Odraza, a Radość ze Smutkiem lądują w odmętach umysłu, m.in. w pamięci długotrwałej, w wyobraźni, w myśleniu abstrakcyjnym etc. Obie emocje muszą wrócić do Centrali i odbudować wszystkie konstrukcje, które zapadły się pod wpływem nieudolnych działań Gniewu, Strachu oraz Odrazy.

Nie umiem wyrazić, jak pomysłowa i rewelacyjna jest ta animacja. Film w subtelny i oryginalny sposób pokazuje jak funkcjonuje nasz umysł, podświadomość i wszystko co składa się na naszą osobowość, odczuwanie emocji czy charakter. Dla dzieci to czysta igraszka i jazda bez trzymanki, oglądając niesamowite kolory, kształty czy figury. Dorośli z kolei mogą pozachwycać się w jak cudowny sposób baja prezentuje działanie naszego mózgu. To jest jedna rzecz.

Druga rzecz to przedstawienie tego jak ważne dla nas są wszystkie emocje. Bez wyjątku. Radość to oczywista sprawa, ale zarówno Gniew, Strach, Odraza czy Smutek odgrywają równie ważną rolę co szczęście. W animacji pięknie jest to pokazane niejednokrotnie, ale przede wszystkim pod koniec. Zwłaszcza, gdy emocje mogą się mieszać :).

Nie wspomnę już o efektach specjalnych, grafice czy muzyce Michaela Giacchino, która wpasowuje się w klimat produkcji. Co jak co, ale tenże kompozytor ma przed sobą świetlaną przyszłość, a muzyka, którą komponuje, jest genialna. Inside Out to piękna, wzruszająca, zabawna opowieść o tym, co siedzi w naszych głowach. Obejrzyjcie koniecznie!   



PS. Coś Wam się spodobało z powyższej listy? A może już coś oglądnęliście i zechcecie się podzielić swoimi wrażeniami? :)  

piątek, 2 listopada 2018

Człowiek-Mrówka oraz Osa, czyli co tam w trawie piszczy...

Witajcie, kochani. W końcu się doczekałam! Po miesiącu unikania wszędobylskich spojlerów (w związku z mundialem premiera polska została przesunięta) przyszedł najwyższy czas na to, by dowiedzieć się w końcu, co robił Ant-Man gdy cały skład Avengers ze Strażnikami Galaktyki naparzali się z Thanosem. Czy produkcja jest warta zachodu? Jak się ma względem pierwszej części  (recenzję możecie poczytać TUTAJ) przygód Ant-Mana? Jest lepiej, gorzej? 


Reżyseria: Peyton Reed
Scenariusz: Andrew Barrer, Gabriel Ferrari, Chris McKenna, Erik Sommers, Paul Rudd
Premiera: 03.08.2018 (Polska)
Produkcja: USA, Wielka Brytania
W rolach głównych: Paul Rudd, Evangeline Lilly, Michael Peña, Hannah John-Kamen, Lawrence Fishburne, Michael Douglas
W pozostałych rolach: Walton Goggins, Bobby Cannavale, Judy Greer, T.I., David Dastmalchian, Abby Ryder Fortson, Randall Park, Michelle Pfeiffer


Kiedy Scott Lang stara się pogodzić życie rodzinne z obowiązkami superbohatera, Hope Van Dyne i dr. Hank Pym powierzają mu kolejną pilną misję. Scott musi ponownie założyć kostium Ant-Mana i nauczyć się walczyć u boku Osy, aby wspólnie odkryć sekrety z przeszłości. 

Widzowie filmu Avengers: Wojna bez granic dostaną odpowiedź na NAJWAŻNIEJSZE PYTANIE: GDZIE BYŁ ANT-MAN, gdy Thanos siał zniszczenie!

Szczerze mówiąc, mam nieco mieszane uczucia względem tego filmu. Pierwsza część to było totalne zaskoczenie. Połączenie komedii z wątkiem napadu oraz przedstawienie elementu magii, gdy po raz pierwszy wprowadzono widza w Świat Kwantowy. Ant-Man to naprawdę świetny film, nieskomplikowany, na rozluźnienie, niewymagający zbytniego wysiłku umysłowego. Ant-Man and The Wasp to równie dobra produkcja, z równie dobrze wyważonym humorem i mnóstwem niesamowitych scen walk. Kusi mnie, by napisać, że jest to lepszy film niż jedynka, bo poszerzono wątek głównych postaci, dodano kilku nowych, dość nietuzinkowych bohaterów, a zabaw na płaszczyźnie micro-macro jest jeszcze więcej. Nie wiem jednak czy w tym przypadku więcej znaczy lepiej... Wciąż próbuję sobie odpowiedzieć na to pytanie...


Akcja filmu toczy się kilka miesięcy po Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów a tuż przed Avengers: Infinity War. Scott Lang (Paul Rudd) odbywa areszt domowy. Po wydarzeniach w Niemczech Scott spędza swój czas z córką Cassie (Abby Ryder Fortson) i, korzystając z faktu, że nie może wychodzić z domu, próbuje szukać pracy, mając za pomocników Dave'a (T.I.), Kurta (David Dastmalchian) oraz niezawodnego Luisa (Michael Peña). Tymczasem Hope (Evangeline Lilly) oraz Hank (Michael Douglas) chowają się przed rządem, jednocześnie szukając sposobu, aby uwolnić z Wymiaru Kwantowego Janet Van Dyne (Michelle Pfeiffer). Wkrótce drogi tych trzech postaci się splatają i wspólnie szukają sposobu na odnalezienie dawnej Osy. 

Nie wszystko jednak idzie jak po maśle. Scott na karku ma FBI na czele z dociekliwym agentem Jimmy'ym Woo (Randall Park), a niebawem ekipę śledzi handlarz lewymi towarami, Sonny Burch (Walton Goggins) ze swoimi typkami. Największym jednak zagrożeniem dla trójki bohaterów stanowi tajemnicza Ghost (Hannah John-Kamen), która posiada unikatową umiejętność fazowania, czyli szybką zmianę materii na poziomie cząsteczkowym (mogę się tutaj mylić, nie znam się zbytnio na naukowej terminologii, ale kobitka po prostu potrafi przenikać przez ściany i różne powierzchnie). O dziwo, dziewczyna nie daje się tak łatwo zbyć, a Ant-man i Wasp muszą ją powstrzymać. Przy okazji muszą się pospieszyć, bo jak się spóźnią to już nigdy Janet nie powróci do normalnego świata. 


Oglądając pierwszą część Ant-Mana, miałam lekkie obiekcje co do wyboru castingowego jakim był Paul Rudd na protagonistę. Nie wiem. Po prostu czułam, że to nie moja bajka. Z czasem jednak spodobała mi się jego kreacja. Może dlatego, że zaznajomiłam się co nieco z komiksami z Ant-Manem w roli głównej i uzmysłowiłam sobie z czasem, że Rudd to wprost idealny Człowiek-Mrówka. Zabawny, z poczuciem humoru i niesamowitym dystansem do siebie, pomysłowy i do tego wspaniały ojciec, który w pierwszej kolejności myśli o córce. Aż się sobie teraz dziwię, że jak to niby Paul Rudd nie mógł mi wtedy przypaść do gustu?! Teraz cofam się w czasie i zwracam honory. 

Ant-Man jednak musiał podzielić się czasem ekranowym z The Wasp. Hope pogodziła się z Hankiem i z ogromną determinacją pragnie odnaleźć swoją dawno zaginioną matkę. Zdaje sobie jednak sprawę, że bez Scotta nie da sobie rady, gdyż tak się niefortunnie złożyło, że Lang posiada większą wiedzę o Quantum Realm niż sam by przypuszczał. Hope to niezależna i silna kobieta. Evangeline nieźle sprawdza się w roli Osy. Podoba mi się fakt, że mimo, że irytuje ją generalne luzackie nastawienie i zachowanie Scotta, to jednak ciągnie ją do Scotta i wzajemnie. Kiedyś czytałam, tak lekko abstrahując, że Ant-Man and The Wasp to komedia romantyczna. Komedia owszem, ale czy romantyczna... Nie ma w sumie czasu w filmie na głębsze rozwinięcie relacji między Hope a Scottem. Są iskry, ale żeby aż tak? Mają ze sobą z 3-4 krótkie sceny, to chyba za mało, żeby określić cały film mianem komedii romantycznej. 


Na co chciałabym jeszcze zwrócić szczególną uwagę, to postać Ghost. Ghost jest określana mianem antagonistki, tak przynajmniej mi się wydawało, oglądając wszelkie zwiastuny, spoty etc. Po seansie jednak ciężko mi ją określić jednoznacznie. Ba, mam wrażenie, że nie jest złoczyńcą! Ava, bo tak ma na imię Duch, to skrzywdzona przez los kobieta, która pragnie znaleźć lekarstwo na swoją przypadłość. To, kim się stała, nie jest wcale żadną super-mocą. To przekleństwo, które z każdym dniem ją zabija. Jedynym wyjściem jakie ma, to kradzież laboratorium Hanka i pozyskanie dostępu do Wymiaru. Ava nie stroni od dość brutalnych sposobów pozyskania tego czego chce i zdaje sobie z tego sprawę. Nie wydaje mi się jednak, żeby była zła do kości. Wręcz przeciwnie, to czuła i myślę, że sympatyczna kobieta. Gdyby los ją tak nie pokarał może inaczej potoczyłyby się jej życie... Chciałabym bliżej ją poznać w przyszłości, bo w filmie zdecydowanie za mało było Ghost! Miała z 2-3 scen ekspozycji, poza scenami walk, gdzie zabłyszczała, ale tak jak mówię. Chcę ją bliżej poznać, bo to dość złożona postać, i chciałabym ją zobaczyć w kolejnych filmach. Koniecznie! 

W produkcji pojawiają się ponownie Dave, Kurt i kochany Luis. Sceny z nimi są po prostu cudowne oraz przekomiczne, acz z kolei odnoszę wrażenie, że mniej ich jest w produkcji niż w przypadku pierwszej części. Postacie agenta Woo czy Burcha to takie wypełniacze jak dla mnie, które wiele do filmu nie wnoszą, poza dodatkowymi przeszkodami, z jakimi muszą się zmierzyć główni bohaterowie. Chciałabym coś więcej o nich opowiedzieć, ale nie ma w sumie nad czym się rozwodzić. Hank i Janet to dowód na to, że jak chce to się potrafi. Nie ma żadnych przeszkód w czasie czy przestrzeni, żeby ta dwójka nie spotkała się ponownie. Fascynuje mnie Janet, gdyż posiada niezwykłą zdolność, która pomogła Ghost. Nie mogę się doczekać, aż pokaże coś więcej od siebie. No i mamy jeszcze dość ciekawą kreację Billego Fostera w wykonaniu Lawrence'a Fishburne'a. Wraz z upływem filmu zdążyłam go polubić, bo na początku miałam pewne wątpliwości. 


Jak na film, który trwa 2 godziny to ciągle można odnieść wrażenie, że na nic nie znaleziono wystarczająco czasu. Mamy tyle wątków i tyle postaci, mające sporo do powiedzenia i pokazania, że czuje się jakby film trwał 15 minut. To ma swoje dobre i złe strony. Jeśli chodzi o te złe... Produkcja w większej mierze skupia się na scenach akcji. To fajnie, bo można pozachwycać się efektami specjalnymi, ale z drugiej strony... Wszystko dzieje się tak szybko i błyskawicznie, że nie ma czasu skupić się na postaciach czy relacjach między nimi. W pewnym momencie już nie wiedziałam kto za kim gania. Akcji było na pęczkach, a ja powoli traciłam wątek. Gubiłam się chwilami i brakowało mi momentów, gdy mogłabym odetchnąć i przyjrzeć się interakcjom między Antkiem i Oską. Cieszę się, że oboje mieli co pokazać i udowodnili, że w skurczaniu, powiększaniu się czy lataniu są świetni, ale czuję, że za mało było momentów tak na spokojnie.

W pewnej chwili nawet zorientowałam się, że w całej tej bieganinie Ant-Man był kompletnie zbędny. Jego kostium nieustannie nawalał, a bez niego Hank i Hope daliby sobie radę, przynajmniej w aspekcie zdobycia laboratorium. Scott czasami przeszkadzał w akcji, ale za to Hope wykazała się niemałymi umiejętnościami.  

Jeśli chodzi o efekty specjalne to nie mam absolutnie żadnych zastrzeżeń. Quantum Realm wygląda niesamowicie, a każda scena walk prezentuje się wybornie dla oka. Do tego momentami wybija się energiczna muzyka Christophe'a Becka, która szczególnie spodobała mi się w sekwencjach z pościgami samochodowymi, które wyglądają genialnie!


Summa summarum, nie wiem co sądzić o Ant-Man and The Wasp. Z jednej strony mam ochotę krzyczeć, że jest lepszy niż pierwsza część. Jest zabawniej, energiczniej, szybciej, bardziej kolorowo, dynamiczniej, ale jakość w tym wszystkim postacie straciły na swojej wyrazistości. Mimo wszystko, mam ochotę obejrzeć jeszcze raz i bawić się równie dobrze jak za pierwszym seansem. Produkcję oceniam na słabe 7/10


  
PS. Są dwie sceny po napisach, czuwajcie!

czwartek, 25 października 2018

Daredevil - recenzja III. sezonu

W końcu nadszedł Diabeł z Hell's Kitchen! Daredevil to generalnie jeden z najlepiej ocenianych serialów duetu Marvel/Netflix. Choć większość fanów ma różne opinie względem innych produkcji, tj. Jessica Jones, The Punisher czy anulowane już Iron Fist i Luke Cage, tak Diabełek mimo wszystko wciąż stoi na piedestale i uważany jest za jedną z najlepiej dopracowanych produkcji w uniwersum Netflixa. Nie dziwię się, prawdę mówiąc. Pierwszy sezon był wspaniały (recenzja znajduje się TUTAJ), drugi również był świetny, chociaż druga połowa sezonu jak dla mnie została zdewastowana przez irytującą mnie na wskroś Elektrę (recenzja znajduje się TUTAJ). Teraz z przyjemnością wzięłam się za seans trzeciej już odsłony przygód The Man Without Fear. Czy trzeci sezon dorównuje jedynce? Jak się ma w porównaniu do obu części? Czy warto zapoznać się z kolejną partią trzynastu odcinków? Czas się przekonać!


Twórca: Drew Goddard
Premiera: 19.10.2018 (Polska)
Produkcja: USA
Dystrybucja: Netflix
W rolach głównych: Charlie Cox, Vincent D'Onofrio, Elden Henson, Deborah Ann Woll, Jay Ali, Wilson Bethel
W pozostałych rolach: Geoffrey Cantor, Stephen Rider, Joanne Whalley, Ajjelet Zurer


Akcja trzeciego sezonu Daredevila toczy się tuż po wydarzeniach z The Defenders. Okazuje się, że Matt Murdock (Charlie Cox) przeżył po tym jak budynek Midland Circle zawalił mu się dosłownie na głowę. Pokiereszowany i zdewastowany, zarówno fizycznie, jak i psychicznie, trafia do kościoła, w którym wychowywał się jako chłopiec. Opiekuje się nim siostra zakonna Maggie (Joanne Whalley), którą łączy z Mattem szczególna więź. Wkrótce jednak Matt zmaga się z konfliktem wewnętrznym, a potężny Kingpin (Vincent D'Onofrio) wychodzi z więzienia. Murdock musi pokonać wroga, a do gry wkracza pewien tajemniczy najemnik, który podszywa się pod Daredevila. Czy Mattowi uda się zwyciężyć w tej potwornej rozgrywce i przezwyciężyć własne słabości? Kim jest enigmatyczny nowy Daredevil i jakie ma plany? Czy Murdock będzie mógł liczyć na jakąkolwiek pomoc?

Powiem to raz, głośno i wyraźnie (a właściwie napiszę Caps lockiem, bo inaczej się nie da). Trzeci sezon Daredevila, w kolaboracji Marvela z Netflixem, to NAJLEPSZA DOTYCHCZAS CZĘŚĆ Z SERII oraz NAJLEPSZY SERIAL SUPERHERO OD NETFLIXA. Na tym sformułowaniu mogłabym właściwie zakończyć moją recenzję, ale że nie potrafię wyjść z podziwu i zachwytu, to przeleję go tutaj na blogu. Także szykujcie się na długą epopeję.


Charlie Cox w roli Matta Murdocka/Daredevila to jest strzał w dziesiątkę. Pomijam już fakt, że praca ta wymaga od niego mnóstwo wysiłku fizycznego i opanowania pięknego amerykańskiego akcentu (mój wewnętrzny filolog jest dumny!). Gość po prostu zmiażdżył tę rolę. W poprzednich odsłonach przygód The Man Without Fear Matt nigdy nie zabijał nikogo, bo uważał, że jest to niezgodne z jego kodeksem etycznym oraz wiarą katolicką, której był gorliwym wyznawcą. Żył w przekonaniu, że mógłby być kimś, kto oczyści Hell's Kitchen z wszelkiego zła, korupcji, moralnego zepsucia etc. W trzeciej części Matt jednak się zmienił. Fizycznie facet wygląda jak siedem nieszczęść. Mentalnie przestaje wierzyć w dobre intencje Boga, w sprawiedliwość, w przebaczenie czy wybawienie. Wszystko, w co to tej pory wierzył, pęka jak bańka mydlana. Matt już ma dość życia w ułudzie, że mógłby ocalić Nowy York, że prawo jest święte i kara zawsze dosięgnie winnych. Nie chce już żyć jako Matt Murdock. Na zawsze pozostanie Daredevilem, który tym razem nie zawaha się zabić Kingpina dla dobra ogółu. Pokazanie w serialu jego konfliktu wewnętrznego, jego przemiany, jego upadków, ale przede wszystkim wzlotów, jest po prostu genialne. Widz dosłownie czuje to co czuje Matt. Ten wewnętrzny gniew, który nie bierze się z niczego, bo facet naprawdę w życiu oberwał, co również pogłębiają liczne retrospekcje, nawiązania do poprzednich sezonów czy kłótnie z samym sobą. Widz już na tyle poznał Matta Murdocka, że jest w stanie się z nim mocno utożsamić. Aktualne wydarzenia również mocno wpływają na głównego bohatera, który musi ponownie zmierzyć się ze swoimi demonami przeszłości. Jego gniew, żal i smutek w końcu odnajdują swoje ujście właśnie w tym sezonie. Charlie Cox i jego interpretacja Daredevila to jest po prostu miazga i skromnie uważam, że zasługuje na porządną nagrodę, bo praca jaką włożył w tą trójwymiarowość i przede wszystkim wiarygodność bohatera jest niesamowita. Chylę czoła!

W serialu powróciły również dobrze znane i, mniej lub bardziej, lubiane postacie. Mój kochany Foggy Nelson (Elden Henson) to po prostu jasna gwiazda na mrocznym niebie. Ma cudne mieszkanie, piękną kobietę, super pracę, ale wciąż żyje w żałobie po stracie najlepszego przyjaciela. Kiedy jednak okazuje się, że ten przyjaciel powraca, robi wszystko co w swojej mocy, by go wesprzeć. W jakikolwiek sposób to jest możliwe. Wierzy w siłę sprawiedliwości, prawa i sądownictwa, daje z siebie wszystko, żeby odciążyć podłamanego psychicznie Murdocka. Ba, żeby odwrócić uwagę publiki od Daredevila czy samego Kingpina, decyduje się startować w wyborach! Foggy jest najpiękniejszym przykładem przyjaźni bez granic. Mimo, że sam Matt go odrzuca i to kilkukrotnie, Foggy nigdy się nie poddaje i niejednokrotnie poświęca się dla jedynego przyjaciela, który wręcz wymaga pomocy. Jakiejkolwiek... Ten człowiek po prostu jest wspaniały i takich ludzi trzeba więcej!


Powraca również Karen Page (Deborah Ann Woll). W tymże sezonie zdecydowanie więcej czasu poświęcono właśnie jej. Ba, jeden epizod opowiada tylko i wyłącznie jej historię, która również nie należy do najszczęśliwszych. Dowiadujemy się, m.in. o jej tragicznej przeszłości, o tym jak straciła matkę, ćpała, piła na umór, a w konsekwencji doprowadziła do śmierci swojego brata. Fakt, że zabiła najwierniejszego pracownika Kingpina, sprawia, że życie momentalnie staje jej przed oczami. Owszem, Karen w życiu popełniła (i popełnia) wiele błędów, czasem wręcz niewybaczalnych. Może dlatego jest taka wiarygodna i widz rozumie, dlaczego postępuje tak, a nie inaczej. Nie jest to może moja ulubiona bohaterka serii, ale cieszę się, że pozwolono jej zabłysnąć nieco jaśniej, przynajmniej w porównaniu do poprzednich części.

Poświęcę teraz chwilkę na analizę dwóch nowo przedstawionych postaci, mianowicie wyżej wspomnianej siostrze Maggie oraz agencie FBI Ray'owi Nadeemie (Jay Ali). Ta pierwsza bohaterka ma bardzo dużo wspólnego z Mattem, bo okazuje się, że jest jego... Matką! W młodości zakochała się w bokserze jeszcze zanim przystąpiła do ślubów zakonnych i owocem tej niespodziewanej miłości jest właśnie Matt. Myślę, że w dobrym momencie Maggie odnalazła się w życiu Murdocka. Fakt, że teraz ciężko u Matta z przebaczaniem i wyjściem na prostą, bo wiadomo. Całe życie żył w kłamstwie. Uważam jednak, że jej obecność w serialu jest świetnym zabiegiem i każda rozmowa między nią a Mattem to złoto.


Z kolei Ray Nadeem to równie rewelacyjnie skonstruowana postać, która zdążyła w ciągu tych trzynastu odcinków niesamowicie ewoluować. Z początku skorumpowany agent, którzy pragnie dla dobra rodziny szybko awansować, decyduje się na współpracę z Kingpinem. Wkrótce dociera do niego fakt, że całe FBI zostało zmanipulowane, a on sam znalazł się w potrzasku. Wtedy Nadeem zyskuje sporo w oczach widza. Sądzę, że kreacja Jay'a Aliego jest również wspaniała i godna pochwały. Z bólem przyszło mi się z nim pożegnać...

Dobrze, a więc czas teraz przejść do złoczyńców, których w tym serialu nie brakuje. Ale jacy złoczyńcy to są! Powraca oczywiście Wilson Fisk a.k.a. Kingpin. W pierwszym sezonie mnie dosłownie przerażał, ale w tej części dokładniej ukazano jaki z niego prawdziwy manipulator, genialny strateg, swego rodzaju jasnowidz, bym powiedziała. Zawsze jest na wszystko przygotowany, obserwuje każdy ruch każdego, ma jasno wytyczony plan, który musi się powieść. Wszelkie przeszkody eliminuje tak czy inaczej. Jest wielką siłą, z którą naprawdę ciężko się mierzyć. Mnie to przeraziło, że człowiek może mieć taką siłę, moc, która wykracza poza prawo. Nie mówię tutaj o fizycznej sile, chociaż Fiskowi jej również nie brakuje. Mam na myśli fakt, że nikt nie jest w stanie mu się przeciwstawić (ekhem, no prawie wszyscy... ). Kreacja pana Vincenta D'Onofrio również zachwyca. To jest tak złożona postać, że mogłabym o nim pisać godzinami, ale chcę poświęcić dłuższą chwilę innemu słynnemu komiksowemu nemesis, a mianowicie Bullseye'owi.


Agent Ben Pointdexter, znany jako Dex (Wilson Bethel), pracuje w FBI. Jest naprawdę świetnie wyszkolonym agentem, który ma rewelacyjnego cela. Może rzucić każdym możliwym przedmiotem i zamienić go w zabójczą broń. Nigdy nie chybia. Żyje w doskonałej harmonii, ładzie i porządku. Problem w tym, że jego umysł znajduje się daleko od harmonii, ładu i porządku. Facet ma poważne zaburzenia psychiczne. Od dzieciaka przyjemność sprawia mu zabijanie. Aby poradzić sobie z emocjami, Dex potrzebuje kogoś, kto mógłby mu wskazać drogę i go uspokoić. Kiedyś już stracił taki życiowy kompas, a teraz czuje się związany z Julie. Tylko, że ona o tym nie wie i nie bardzo kwapi się, by mu pomóc. W końcu Dex sięga dna i decyduje się zostać pomocnikiem Fiska. Tak, to on wkłada kostium Daredevila i on wrabia oryginalnego Daredevila w serię zabójstw. No i nie ukrywa, że zabijanie to coś co wprost uwielbia. Co prawda w serialu nie pojawia się słowo Bullseye ani razu, ale komiksomaniacy wiedzą, że Dex to Bullseye. A już zwłaszcza ostatnia scena ugruntowuje w przekonaniu, że to na 100% jest Bullseye. Wilson Bethel w roli Bullseye'a to majstersztyk. Ma w oczach to takie szaleństwo, nieobliczalność, drapieżność. Głos, ruchy, gesty... To wszystko składa się na idealną kreację. Nie znałam zbytnio tego aktora, ale chyba czas, żeby się z nim bliżej zapoznać. Oj, dzięki niemu jeszcze bardziej nakręcam się na 4. sezon (o ile powstanie, a modlę się, żeby powstał)!

Jeśli chodzi o efekty specjalne czy muzykę to poziom jest równie dobry, jak nie lepszy. Jak dla mnie w tym sezonie muzyka Johna Paesano jest o niebo lepsza i zdecydowanie bardziej się wybija w porównaniu do poprzednich dwóch części. Przyznam, że niejednokrotnie dostałam gęsiej skórki. Sceny walk... Nie no, tego się nie da opisać, to po prostu trzeba zobaczyć. Scena w więzieniu, w kościele, w redakcji. Muszę zwrócić uwagę na pracę kamery. Nie ma praktycznie żadnych cięć. Kamera dosłownie płynie i do tego te zbliżenia, zmiana perspektywy. Istny majstersztyk.


Podsumowując mój niesamowicie długi wywód (jeżeli dotrwaliście do końca mojej recenzjo-analizy to wiedzcie, że szanuję i doceniam!), trzeci sezon Daredevila to genialne kino detektywistyczne, akcji, sensacyjne, thriller psychologiczny. Jest to istna kombinacja gatunkowa. Nie pośmiejecie się zbytnio podczas seansu, bo serial porusza naprawdę dużo ciężkich i poważnych tematów. PTSD, demony przeszłości, ból istnienia, uzależnienia, zawody życiowe, zemsta, niemoc psychiczna, fizyczna, słabości. Niemniej produkcja jest prze-wspaniała, trzyma w napięciu niemalże od początku do końca, wywołuje całą gamę przeróżnych emocji. Mnie ciężko było usiedzieć w fotelu. Gra aktorska na najwyższym poziomie, efekty specjalne niesamowite, choreografia genialna, muzyka klimatyczna, nawet oświetlenie. Mogę się zachwycać nieustannie. Warto obejrzeć 3. sezon! Może jestem świeżo po seansie i nie zauważyłam pewnych niedociągnięć, niedopowiedzeń, nieścisłości. Chrzanię to. Oceniam serial na 10/10! Daję nawet milion na dziesięć.





czwartek, 11 października 2018

Knock, knock, let the Devil in...

Witajcie, kochani!

Przyszedł czas na kolejny film Marvela, czyli Venom. Dla pewnej ścisłości. Film o Venomie nie jest w żaden sposób związany z Kinowym Uniwersum Marvela ani nie posiada żadnych nawiązań do Spider-Mana Toma Hollanda. Jest to oddzielny projekt od Sony Pictures, który próbuje zbudować swoje własne uniwersum superbohaterskie. Zobaczymy zresztą z jakim skutkiem...

Tak czy siak, tenże film wywołał kontrowersje jeszcze zanim wylądował pierwszy zwiastun. Po pierwsze, Sony zamierza zbudować własne uniwersum z udziałem komiksowych bohaterów Marvela, na czele właśnie z Venomem, Morbiusem, Black Cat czy Silver Sable. Po drugie, w opowiadaniu o Venomie nie ma być Pajączka, który jest ściśle związany z personą tego czarno-białego symbionta. Vice versa zresztą. Także od początku sam projekt wzbudzał pewne sensacje i mało kto wierzył w sukces kolejnego świata, który chciał stworzyć Sony (patrz --> seria The Amazing Spider-Man). Ja stwierdziłam, że podejdę do tej kwestii neutralnie i po prostu obejrzę tę produkcję, traktując ją jako czystą rozrywkę, tak jak zresztą każdy inny film o herosach/anty-herosach. Choć przyznam, że bardzo się nakręciłam, gdy dowiedziałam się, że głównego protagonistę/antagonistę ma zagrać Tom Hardy! Czy Tom dobrze się spisał? Jak generalnie wypada Venom i czy warto wybrać się do kina na seans? 


Reżyseria: Ruben Fleischer
Scenariusz: Scott Rosenberg, Jeff Pinkner
Premiera: 05.10.2018 (Polska)
Produkcja: USA
W rolach głównych: Tom Hardy, Michelle Williams, Riz Ahmed
W pozostałych rolach: Scott Haze, Reid Scott, Jenny Slate, Woody Harrelson


Świat ma dość superbohaterów. Wspaniałych kolesi, którzy zajmują się ratowaniem świata. Dlatego teraz nadchodzi on. Venom. Jedna z najsłynniejszych, najbardziej tajemniczych postaci z Uniwersum Marvela.

Eddie Brock (Tom Hardy) to dziennikarz, który nie boi się trudnych tematów. Idąc za jednym z tropów, trafia na ślad przerażającego planu połączenia człowieka z symbiontem. Symbiont to żywy organizm, który musi znaleźć jakiegoś nosiciela. Twórcy eksperymentu nazywają takich ludzi nowym, lepszym gatunkiem, bo symbiont wzmacnia ich siły i cechy osobowości. Tak dobre, jak i złe...

Wkrótce Eddie na własnej skórze przekona się, jak wygląda taka ''współpraca'' z symbiontem. Bo to właśnie jego ciało symbiont Venom wybierze na gospodarza. Czy można zachować człowieczeństwo, gdy tak łatwo jest robić co się chce dzięki sile i niezwykłym umiejętnościom Venoma?

A jednak walka o zachowanie własnej osobowości to tylko początek drogi, a przed Eddiem znacznie trudniejszy pojedynek. 

Eddie Brock (Tom Hardy) to doskonały dziennikarz śledczy. Nie przebiera w środkach i przez to czasami popada w różne kłopoty. Tak się akurat składa, że ma okazję przeprowadzić wywiad z tajemniczym i nieobliczalnym naukowcem Carltonem Drake'm (Riz Ahmed). Dochodzi jednak do spięcia między oboma mężczyznami i cały wywiad kończy się tym, że Eddie traci pracę, swoją ukochaną dziewczynę Annie (Michelle Williams) oraz mieszkanie. Jego życie zostało zrujnowane i biedak próbuje jakoś łączyć koniec z końcem. Nagle zwraca się do niego doktor Dora Skirth (Jenny Slate), która prosi Brocka o pomoc. Wie, że Carlton wykorzystuje biednych ludzi, aby wzięli udział w eksperymentach, które polegają na połączeniu symbionta oraz żywiciela. Po namyśle Eddie decyduje się na współpracę. Jego śledztwo kończy się tym, że sam zostaje zainfekowany, a jego nowym ''kompanem'' zostaje Venom - czarny symbiont, który postanawia zostać na Ziemi i pokrzyżować plany Riota, innego symbionta, który z kolei znajduje się w ciele Carltona Drake'a. Dochodzi do konfliktu, który może na stałe zmienić oblicze świata.


Czytałam przed seansem, że film ten zbiera same negatywne opinie. 30% na Rotten Tomatoes to jest nie najlepszy wynik. Trochę mnie to zasmuciło, bo bardzo czekałam na tę produkcję. Ba, nie mogłam się doczekać! W końcu zobaczę Venoma na ekranie! Powiem szczerze, że bardziej wyczekiwałam Venoma w kinach niż Ant-Man and The Wasp! Także wiadomość, że najnowszy projekt od Sony Pictures nie wypalił bardzo mnie zatrwożyła. Postanowiłam jednak dać filmowi szansę i z optymizmem poszłam do kina. Przyznam Wam, że wcale nie żałuję. Film nie jest wcale taki zły. Bawiłam się przednio, zresztą moja mama też :D.

Na największą pochwałę zasługuje oczywiście Tom Hardy w roli Eddiego Brocka/Venoma. Facet jest mega zdolny i niesamowicie utalentowany. Znałam go już wcześniej z innych filmowych ról i uważam, że Tom Hardy jest jednym z tych aktorów, który całym sobą angażuje się w każdy projekt i dąży do perfekcji. W przypadku Venoma jest nie inaczej. Zarówno w roli upadłego dziennikarza, jak i nieco sarkastycznego symbionta Tom spisuje się na medal (te Tomy chyba tak mają). Każdej z tych person nadaje własną osobowość, a z kolei każda z tych osobowości świetnie się uzupełnia. Interakcje na linii Eddie/Venom to jest chyba najlepszy element w filmie. Każda scena dialogu między nimi jest genialna. Oboje zmieniają się, swoje poglądy czy podejścia do pewnych spraw. Wzajemnie sobie pomagają i uświadamiają pewne rzeczy, których wcześniej nie dostrzegali. Bardzo mi się podoba ta dwoistość obojga i w przyszłości, jak będzie kontynuacja (z Sony nigdy nic nie wiadomo...), to chciałabym zobaczyć jak ich nietypowa relacja się rozwinie. Zwłaszcza, że często ten duet zapewniał najlepsze komediowe sceny :P.


Innymi ważnymi postaciami są Annie czy Carlton Drake. Co do Annie... Doceniam, że do tej roli zatrudniono Michelle Williams. Z tego co wiem jest świetną aktorką, ale w Venomie to jakoś jej kreacja mi nie zaimponowała. Jest typowym love interest głównego protagonisty. Poza tym trochę mnie zastanawia... No dobrze, Eddie nieco przyczynił się do tego, że straciła pracę w firmie, ale żeby od razu z nim zrywać, oddać pierścionek zaręczynowy i zerwać kontakt? W dodatku film nie wyjaśnia ile lat byli z sobą, podejrzewam, że jednak długo, skoro był pierścionek zaręczynowy i wspólne życie w jednym gniazdku domowym, ale żeby od razu odrzucać Eddiego, bo mu nie wyszło w pracy? Kłopoty zdarzają się zawsze i ona powinna raczej go wspierać, a nie zwalać na niego winę. Zresztą i tak udało jej się ułożyć sobie życie, znaleźć nową posadkę, nowego fagasa, a Eddie został sam, bez wsparcia, zapominany... Trochę mnie postępowanie Anne wybiło z pantałyku. Chyba, że ja się na związkach nie znam, to przepraszam. Tak czy siak, cieszę się, że później ogarnęła się i zdecydowała się pomóc Eddiemu/Venomowi. Hurray!

Głównym antagonistą produkcji jest oczywiście fanatyczny naukowiec-wizjoner Carlton Drake. Nie ma żadnych etycznych barier, dąży do celu po trupach, sądząc, że robi to dla dobra ludzkości. No fajne miał te swoje patetyczne przemowy, ale jakoś jego postać wydała mi się dość płaska i nijaka. Nie jest to złoczyńca, którego zapamiętam na długo. Kolejny koleś, który chce dobrze, postępując źle. Potem pojawia się Riot, który przejąwszy ciało Drake'a, chce sprowadzić na Ziemię swoich pobratymców z kosmosu i skonsumować całe życie. Z początku Venom chce tego samego, potem dzięki Eddiemu zmienia zdanie, i chce pokonać Riota. Nie wiem, odnoszę wrażenie, że ciężko teraz o porządną kreację villaina, ale mam przeczucie, że w kolejnej odsłonie będzie o wiele lepiej, bo pewnikiem pojawi się Carnage (Woody Harrelson).


Generalnie film naprawdę nie jest taki zły jak go malują. Gra aktorska jest na dość wysokim poziomie, muzyka w wykonaniu Ludwiga Göranssona (ten sam co stworzył ścieżkę dźwiękową do Black Panthera) jest świetna. Motyw przewodni Venoma przyprawia o gęsią skórkę, a elementy gitary czy smyczków nadają produkcji unikatowego klimatu, który też mnie kupił. Jest mnóstwo scen akcji, pościgów (najlepsza, według mnie, scena pościgu <3), co usatysfakcjonuje każdego fana kina sci-fi/akcji.

Co może się nie spodobać to pewien bałagan fabularny czy w efektach specjalnych. Ogólnie rzecz biorąc, to Venom wygląda naprawdę epicko i wszelkie momenty, gdy się przemienia, są naprawdę miodem dla oka. Niemniej czasami to wszystko działo się za szybko. Gubiłam się momentami w scenach walk, zwłaszcza w finałowym starciu między Venomem a Riotem. To wszystko się tak zlewało z sobą, barwy nachodziły na siebie i wszystko było takie chaotyczne, że ciężko było mi się po prostu połapać w tym, co się dzieje na ekranie. Lubię obserwować dokładnie sceny akcji, dlatego trochę mi szkoda, że nie widziałam wszystkiego w 100%. No chyba, że już totalnie oślepłam!


Poza tym jest trochę nieścisłości w fabule, które może nie przeszkadzają w odbiorze filmu, ale jak się tak dłużej zastanowić, to coś się może nie zgadzać. O postępowaniu Annie już wspomniałam, ale np. co się stało z szefem Brocka. Eddie zostawił mu zdjęcia na biurku, ale potem w ogóle ten facet się nie pokazuje. Poza tym w scenie, gdy Eddie bada sprawę w laboratorium i ucieka z budynku po tym, jak został zakażony, to ta doktor Dora Skirth jakby potem znika. Eddie od tej pory musi stale uciekać przed podejrzanymi knypkami, a ją dopiero pokazują jak przyznaje się przed Drake'owi do całego zdarzenia. A skoro o Drake'u mowa... Na początku przeprowadzał te wszystkie eksperymenty, aby w przyszłości ludzie w połączeniu z symbiontami mogli żyć w kosmosie, gdy Ziemia już nie poradzi sobie z przeludnieniem etc. Potem jak już nawiązuje sojusz z Riotem to nagle on chce sprowadzić te organizmy, by mogły się rozprzestrzenić na naszej planecie i zabić wszelkie żyjące istoty. Coś mu się w główce poprzestawiało? Może to zdolność Riota, czyli manipulacja swoim żywicielem, ale... Jakoś tego nie kupuję. Pewnie jeszcze taką jakąś dziurę mogłabym znaleźć (jak coś to zapodajcie albo wyjaśnijcie mi, jeśli czegoś nie zajarzyłam), ale dopiero po seansie spostrzegłam te błędy. W trakcie oglądania nawet nie zwróciłam większej uwagi.

Summa summarum, Venom to naprawdę całkiem dobrze zrobiony film. Origin story głównego bohatera jest całkiem dobry, choć wiadomo. Bez Pajączka trzeba było szukać innych rozwiązań. W pewnych momentach efekty specjalne były jakoś niedopracowane czy aż nadto przesadzone, a początek filmu troszeńkę mi się dłużył. Może też widzom przeszkadzać zmiana tonu w filmie, w sensie takie skakanie na pograniczu horroru, sci-fi, dramatu psychologicznego czy komedii. Niemniej produkcja jest naprawdę dobra. Gra aktorska jest świetna, a i nie ukrywam, że dwie sceny po napisach również bardzo mi się spodobały. Będzie jatka! Daję Venomowi takie 8/10. Zobaczymy jak Tom dalej pociągnie tę serię.


piątek, 28 września 2018

Iron Fist - recenzja II. sezonu

Witajcie!

Kwestią czasu było, aż w końcu siądę i obejrzę drugi sezon Iron Fista - młodego wojownika, który z siłą Żelaznej Pięści walczy ze złem w Nowym Yorku. Część widzów straciła ochotę na oglądanie przygód Danny'ego Randa. Powodem jest fakt, że pierwszy sezon nie był górnych lotów. Powiedziałabym, że produkcja została zjechana od góry do dołu, wzdłuż i wszerz (Jeśli chcecie wrócić i poczytać, co sądzi o tym Vombelka, to zapraszam TUTAJ) . Danny ponownie pojawił się w Defenders i już było nieco lepiej, jeśli chodzi o sceny walk czy samą postać. Gościnny występ młodego bohatera w drugim sezonie Luke'a Cage'a sprawił, że postanowiłam zaryzykować i dać Żelaznej Pjonie szansę. Pomijam fakt, że to Marvel i prędzej czy później i tak bym obejrzała. Zapraszam do recenzji!


Twórca: M. Raven Metzner
Premiera: 07.09.2018
Produkcja: USA
Dystrybucja: Netflix
W rolach głównych: Finn Jones, Jessica Henwick, Tom Pelphrey, Jessica Stroup, Sacha Dhawan, Simone Missick, Alice Eve
W pozostałych rolach: Giullian Yao Gioiello, Jason Lai, James Chen, Rob Morgan


Akcja drugiego sezonu Iron Fist toczy się wkrótce po wydarzeniach z Defenders. Matt Murdock powierzył Danny'emu zadanie jakim jest ochrona Nowego Yorku przed złem. W ciągu dnia więc Danny pomaga swojej dziewczynie, Colleen Wing (Jessica Henwick), w utrzymaniu schroniska dla potrzebujących, a w nocy zamienia się w potężnego Iron Fista, który walczy z przestępczością. Ostatnio bowiem wojna pomiędzy Triadami robi się coraz bardziej krwawa i Danny czuje się zobowiązany, by zapobiec dalszemu rozlewowi krwi. Czy uda mu się zjednać dwie zwaśnione grupy? Będzie mógł liczyć na pomoc bliskich? Czy moc, którą posiada, nie pochłonie go do reszty? Jaką rolę w całym tym konflikcie odegra powrót brata z K'un-Lun, Davosa (Sacha Dhawan) oraz pojawienie się tajemniczej Mary Walker (Alice Eve)? 

Szczerze mówiąc, to nie wiem od czego zacząć. Na pewno warto powiedzieć, że sezon drugi jest znacznie lepszy od pierwszego. Postacie są zdecydowanie lepiej napisane, relacje miedzy nimi bardziej dynamiczne i złożone, choreografia walk (podobno przy tym pracował choreograf z filmu Czarna Pantera) czy efekty specjalne również uległy diametralnej poprawie. Ba, nawet muzyka o wiele bardziej przykuwa uwagę! Ogólnie rzecz ujmując, jest lepiej i efektowniej, a nie brak też elementów zaskakujących, a nawet takich, które przywołują na myśl "ale ci twórcy mieli jaja, żeby zrobić coś takiego". Z drugiej strony wciąż jednak nie jest to serial doskonały i wiele mu brakuje, żeby takim być. Czas więc teraz przejść do głębszej analizy, która zawierać będzie SPOJLERY, także czytacie na własną odpowiedzialność:).


Zacznę więc najpierw od głównego protagonisty, czyli tytułowej Żelaznej Pięści. Szczerze mówiąc, to muszę podziękować nowemu showrunnerowi, czyli Ravenie Metznerowi, który zdołał poprawić całokształt postaci Danny'ego. Danny jest już o wiele dojrzalszy i odpowiedzialniejszy. Potrafi przyznać się do błędu i często stara się go od razu naprawić. To jednak nie oznacza, że Rand kompletnie się zmienił. To wciąż nieco narwany i lekkomyślny chłopak, który nie raz i nie dwa ulega swoim emocjom i bez zastanowienia rzuca się w wir walk. Tym razem łatwiej jest się z nim utożsamić. Po pierwsze, spadła na niego odpowiedzialność po "śmierci" Daredevila. Po drugie, dowiadujemy się więcej o samej mocy Żelaznej Pięści, którą ciężko utrzymać w ryzach. W końcu to smok, który drzemie w Danny'm i często wyzwala w Danny'm nieco brutalne zapędy, które chłopak musi jakoś hamować. Po trzecie, wracają demony z przeszłości pod postacią Davosa, o którym powiem więcej w dalszej części recenzji. W każdym razie wiele czynników składa się na ewolucję postaci Iron Fista i cieszę się, że Danny'ego można polubić. Kurczę, częściej się uśmiecha, dowcipkuje, potrafi udzielić psychicznego wsparcia, bo do tej pory jego trzeba było emocjonalnie ogarnąć. Ba, żeby dowiedzieć się o niecnych planach wroga, zaprasza go osobiście na kolację, aby wybadać teren i ewentualnie dojść do porozumienia. To on proponuje gangom sojusz! Zaczęłam kibicować mu i serio. Naprawdę polubiłam tego chłopaka. Może nie jest to moja ulubiona postać z Netflixowego świata Marvela, bo nadal na piedestale stoi Jessica Jones i Daredevil, jednak teraz mocniej trzymam za niego kciuki i liczę, że w trzecim sezonie pokaże jeszcze pazura!

Tak właściwie równie ważną rolę w historii odgrywa dziewczyna Danny'ego, czyli Colleen. To silna i mocno stąpająca po ziemi kobitka, która rzuciła w pierony sztuki walki i stara się pomagać w inny sposób, czyli zapewnia dom i bezpieczeństwo osobom biednym oraz poszkodowanym. W pewnym momencie i ona musi chwycić za katanę, gdy w sąsiedztwie dzieje się źle. Jej wątek właściwie jest równie istotny, co wątek Danny'ego, bo dowiadujemy się co nieco o jej historii, o rodzinie, o jej powiązaniu z samą mocą Iron Fista. Jak już wiecie, że jest to spojlerowa ocena, to powiem Wam tyle. Do tej pory nie mogę uwierzyć, że to ona została Iron Fistem! Dokonała czegoś, co jej poprzednicy nie byli w stanie dokonać (poza pewnym małym wyjątkiem), czyli przeniosła chi na swój miecz! Pokonała Davosa i stała się obrońcą Nowego Yorku. Kto wie? Może stanie do walki z samym Luke'm Cage'm? Powiem tyle, że lubię postać Colleen, jest całkiem sympatyczna i nie dziwię się, że większość osób bardzo za nią przepada. Nie wiem jednak czego się spodziewać i jak dalej potoczą się jej losy w nowej roli...


W drugim sezonie Iron Fista powraca także rodzeństwo Joy (Jessica Stroup) oraz Ward Meachum (Tom Pelphrey). Ta pierwsza bohaterka mnie normalnie tak irytuje! Jej motywy są mega wyolbrzymione i jak dla mnie niezrozumiałe. Chce się zemścić na Danny'm i Wardzie za to, że oboje ocalili jej życie z rąk psychopatycznego ojca? Chce skrzywdzić Danny'ego, bo niby to przez niego straciła firmę? Przepraszam, nie musiała z niej odchodzić. Nie chciała słuchać Warda i jego punktu widzenia, który widz doskonale zna, bo widział przez co przeszedł Ward i jak bardzo poświęcił się, żeby ratować Joy. Ona nawet nie próbuje go zrozumieć, nie chce go nawet posłuchać. Stwierdziła, że najlepiej zawiązać sojusz z Davosem, pozbawić Danny'ego mocy, a Warda odsunąć gdzieś na bok, bo akurat łatwiej jej skrzywdzić osieroconego chłopaka z mistyczną piąstką niż biznesmena, który oddałby wszystko, żeby odzyskać jedyną rodzinę jaka mu pozostała. Ona nie chce wybaczyć, a jak już staje na granicy śmierci i kurczę widzi, że zarówno Danny, jak i Ward chcą jej pomóc, to nie... Dalej ich obwinia i robi z siebie primadonnę i najbardziej pokrzywdzoną osobę w całym uniwersum. Dla mnie Joy stała się taką wredną bit*h i nie wiem co z nią dalej będzie. Może sobie zasłużyła na taki los, ale jedno jest pewne. Jeżeli nie przejrzy na oczy, to powiadam, że ucieszę się, gdy Walker przypadkiem pozbawi ją jakiejś kończyny...

Z kolei Ward, jak dla mnie, to najlepiej rozwinięta, najprawdziwsza i najtragiczniejsza postać z całego serialu. Jest on bohaterem, za którego chce się trzymać kciuki przez cały czas. Widać, że zachodzą w nim zmiany, które jeszcze bardziej wzbudzają szacunek u widza. Ward chce się zmienić na lepsze. Chodzi na terapię i próbuje być milszy, cierpliwszy, bardziej wyrozumiały. Stara się poprawić relacje z Danny'm i każda scena interakcji między nimi to czyste złoto! Naprawdę, z przyjemnością oglądało mi się momenty, gdy Danny i Ward rozmawiają, kłócą się, wygłupiają. Oboje się wspierają i miło widzieć, jak zanikają między nimi bariery nieufności, a otwierają wrota do braterskiej przyjaźni. Z wielkim trudem przychodzi mu pojednanie się z siostrą, ale to właściwie ona nie robi nic w tym kierunku, żeby było chociaż troszkę lepiej między nimi. Uwielbiam Warda i mam nadzieję, że wspólnie z Danny'm uda im się "odnaleźć siebie".


Teraz czas na głębszą analizę złoczyńców (pomijam już Joy, bo jak o niej pomyślę, to mnie już bierze nerwica). Na pierwszy ogień idzie Davos. Davos miał swój występ w pierwszym sezonie, który skończył się dosyć enigmatycznie. Teraz powraca, jednoczy się z Joy i jego głównym celem jest odzyskanie mocy Żelaznej Pięści. Uważa, że Danny nie zasłużył sobie na tą moc i po prostu chce mu ją ukraść. Udaje mu się to i w pewnym momencie jego nową misją jest oczyszczenie Nowego Yorku ze wszelkiego zła na zasadzie zabijania wszystkich członków gangów i nie tylko, jak się potem okazuje. Davos jest uparty, silny, charakterny i nie da mu się przemówić do rozumu. Jest zdeterminowany, aby spełnić swoją misję. Przyznam, że jego nieprzewidywalność i brutalność niejednokrotnie mnie przerażały. Koleś jest po prostu zdolny do wszystkiego, byleby osiągnąć swój cel. Chwilami miałam problem, żeby zrozumieć jego postępowanie. Dostajemy trochę flashbacków z przeszłości zarówno Davosa, jak i Danny'ego w K'un Lun. Wynika z nich, że byli sobie jak bracia, papużki nierozłączki. Potem Davos przegrał pojedynek, zaczął być zazdrosny, że to nie on dostał super-moc, a potem jeszcze jego matka wzgardziła synem, że jest taki nieudolny i nie potrafił pokonać outsidera. Według mnie to troszkę za mało czasu poświęcono właśnie motywom Davosa na poczet jego bezwzględnych morderczych zapędów. Mimo to, uważam że Davos jest siłą, z którą trzeba się mierzyć. Interesuje mnie co się z nim dalej stanie... Nie jest on może najlepszym villainem, z którym można w jakiś sposób się utożsamić, ale jest to osoba, której lepiej nie podpadać.

Dla mnie ciekawszą i bardziej niejednoznaczną bohaterką jest Mary Walker. Kobieta ta cierpi na zaburzenie dysocjacyjne tożsamości, czyli ma kilka osobowości. Z jednej strony jest sympatyczną, troskliwą i po prostu do rany przyłóż Mary, a z drugiej jest super świetnie wyszkoloną płatną zabójczynią i najemnikiem Walker. Generalnie to nigdy nie można przewidzieć, w którym momencie z którą z osobowości masz do czynienia. Tym bardziej, że pod koniec sezonu wynika, że ujawnia się jeszcze trzecia osobowość, która jest jeszcze groźniejsza od Walker. Skoro Walker się boi, to wiadomo, że to niczego dobrego nie wróży. Podoba mi się kreacja Alice Eve oraz jej interpretacja wszystkich inkarnacji Typhoid Mary. Świetnie ukazała różne formy osobowości i nie mogę się doczekać jej powrotu. Może tym razem w Daredevilu?


Nie mogłabym też zapomnieć o występie gościnnym pani Misty Knight (Simone Missick), którą po prostu kocham i ubóstwiam <3. Początkowo obawiałam się, że jej postać nie odnajdzie się w azjatyckim klimacie i będzie takim niepasującym elementem. Jakże się myliłam! Misty wprowadza nieco przyziemnej atmosfery i nawet pomaga bohaterom, chociaż niekoniecznie jest w stanie uwierzyć w bajki o smokach i magicznej sile chi. Liczę, że utworzy z Colleen duet Daughters of the Dragon, razem będą kopać bandziorom tyłki, a sama Misty dostanie ulepszone bioniczne ramię, które sprawi, że będzie wyglądała jak wyjęta z komiksu! Czekam z utęsknieniem na Misty w kolejnych produkcjach od Netflixa!

Na co jeszcze zwróciłabym uwagę to w głównej mierze choreografia walk i muzyka. Tutaj poprawa występuje bez dwóch zdań. Widać, że sceny akcji są bardziej autentyczne i twórcy do serca wzięli sobie krytykę. Nie jest może idealnie jak np. w Daredevilu, gdzie każdy kop bolał przez samo patrzenie, ale choreografia wygląda naprawdę korzystnie. Jak dla mnie zdecydowanie poprawiła się muzyka. Słychać w tle elementy azjatyckie, charakterystyczne instrumenty, które przywodzą na myśl mistyczną atmosferę K'un-Lun. Przede wszystkim czuć to w scenach z Davosem czy w retrospekcjach. Doceniam to, że czasami muzyka wybija się i naprawdę w kilku momentach bardzo mi się spodobała i przykuła uwagę.


Ciężko mi w sumie ocenić ten serial, bo mam sprzeczne wrażenia. Z jednej strony jest poprawa i twórcom nie brakuje rozwiązań nietuzinkowych. Z drugiej to nie zawsze działa i mam taki mętlik w głowie. Np. ucieszyłam się, że na początku Danny jest takim badassem i w końcu pokazuje częściej swoją pięść. Naprawdę byłam pod wrażeniem jego zwinności i polepszonej sztuki walki. Później wszystko się spartaczyło i jakoś od połowy sezonu Danny znowu kuleje i ledwo zipie. Colleen musi ponownie go trenować, żeby mógł stanąć na nogi. Faceta, który cały życie trenował, by walczyć! Dalej... Wiem, że to Serce Smoka trzeba zdobyć w walce i musi to być zasłużona nagroda. Przywilej, który może posiąść osoba godna. A tu nagle pojawia się Davos i za sprawą miseczki i trzech tajemniczych babeczek po prostu wysysa moc i sam staje się Żelazną Pięścią (a raczej Steel Serpentem, ale w sumie zdolności te same). No kurczę, a potem Colleen dostaje moc. Równie dobrze to, za przeproszeniem, każdy żul na ulicy mógłby zostać Iron Fistem. Tak się cieszyłam, myśląc, że jednak Danny jest tym wybrańcem, a tu tak nagle go załatwiono, że jego zniżono do rangi zwykłego gostka z syndromem posiadania świecącej pięści. Niby końcowa scena daje nadzieję, że Rand w jakiś sposób uzyska swe moce z powrotem, ale jednak... Lekki niesmak mam jednak w ustach. Wszystko się zapewne wyjaśni w trzecim sezonie. Taką mam nadzieję, bo mam mnóstwo pytań i zakończenie naprawdę wywołuje lekkie zmieszanie czy konsternację.

Summa summarum, Iron Fist sezon drugi nauczył się dość dużo ze swoich początkowych błędów i cieszę się, że jest już lepiej. Podziwiam, że twórcy mają jaja wprowadzić pewne nowe, niespotykane dotąd elementy, chociaż wciąż się zastanawiam czy mi się to podoba... Daję porządne 8/10. Czekam na to co się jeszcze wydarzy.