piątek, 10 maja 2019

Avengers: Endgame, czyli SPOJLEROWO o filmie!

Jakiś czas temu opublikowałam TUTAJ bezspojlerową recenzję Avengers: Endgame. Ten film wywarł na mnie ogromne wrażenie i pozostanie w serduszku na zawsze, gdyż jest to honorowe zwieńczenie 11 lat całego Kinowego Uniwersum Marvela. Nie chciałam jednak psuć wam przyjemności z oglądania filmu, dlatego postanowiłam podzielić wpis na dwie części. Ten tekst będzie wypełniony spojlerami po brzegi, dlatego czytacie na własną odpowiedzialność. Zapraszam do lektury!


- W Avengers: Endgame w końcu powrócił Clint Burton a.k.a Hawkeye/Ronin. Trochę brakowało mi go w Infinity War, dlatego cieszę się, że mogłam go ujrzeć w tej odsłonie. Moment, w którym stracił całą swoją rodzinę był przewidywalny, ale wcale nie odebrało to dramaturgii sytuacji. Mężczyzna stracił wszystko, co kochał, czyli żonę i dzieci. Przeszedł na bardzo mroczną ścieżkę i stał się Roninem. Scena w Japonii, choć krótka, bardzo mi się spodobała pod względem choreograficznym. Poza tym miło zobaczyć gościnny występ Hiroyuki Sanady. Był gotów poświęcić swoje życie i to w kilku momentach, ale niestety Natasha wolała go wyręczyć, bo wiedziała, że jak się uda zwyciężyć, to na nowo będzie mógł cieszyć się rodziną. Tak bardzo odczuwałam ból Clinta, że stracił Natashę <3. Postać Ronina została świetnie rozpisana i czekam na więcej epickich chwil z jego udziałem czy to w przyszłej produkcji, czy w jego solowym serialu. 


- Skoro już jestem przy temacie Natashy... Jej śmierć okazała się dla mnie totalnym zaskoczeniem! Tzn. wiedziałam, że z obojga z nich ona najprędzej zakończy żywot, ale tak się w głębi duszy modliłam, żeby ocalała. Bardzo lubiłam jej postać i mimo, że nigdy nie otrzymała solowego filmu do tej pory, tak naprawdę jej story arc został niesamowicie rozwinięty. Widzieć jej płaczącą to był ogromny cios w plecy, mając gdzieś z tyłu głowy świadomość, jak kiedyś potrafiła kryć głęboko swoje emocje. Poza tym, muzyka Alana Silvestriego w momencie jej śmierci była taka sama kiedy Thanos poświęcał życie Gamory. Tym bardziej zabolało to moje biedne fanowskie serduszko! Co więcej, ciekawi mnie jak zostanie odebrany jej solowy film, który pojawi się pewnie za jakieś dwa lata, może mniej. W każdym razie żal mi, że osobiście nie uczestniczyła w wielkiej finałowej walce i nie mogła cieszyć się z sukcesu. Tym bardziej, że ona najbardziej wierzyła w sens całej misji. Kochana, będę tęsknić za Tobą! 

     
- Nie wiem jak to określić, ale dziwnie się czułam oglądając Profesora Hulka. Efekty specjalnie fajnie nawet wyszły, ale po prostu nie mogło do mnie dotrzeć, że to co widzę jest prawdą. Dużo scen z Bannerem było całkiem zabawnych, chociaż moment w knajpie troszeczkę przeciągany. Jego dialog ze Starożytną, czyli sentymentalny powrót Tildy Swinton, to po prostu złoto. Wystąpiło dużo właśnie scen w Koniec Gry, które nawet nie wiedziałam, że potrzebuję :P. Mam nadzieję, że jego ramię się jakoś wyleczy i cieszę się, że to Bruce przywrócił wymazaną połowę do życia. Przykro mi jednak, że stracił ukochaną...

  
- Tak jak pisałam w pierwszej recenzji, cieszył mnie wątek Ant-Mana w Endgame. Gdyby nie on, Mściciele nie mieliby większych szans odwrócić biegu wydarzeń (aż dziw, że szczur potrafi ratować sytuację, if you know what I mean...). Jego zjednoczenie się z Cassie było mega wzruszające, a wiele scen z jego udziałem przywoływało uśmiech na mojej twarzy. Kiedy walnął z pięści Leviathana, to po prostu mojemu szczęściu nie było końca!  


- Dla mnie największym rozczarowaniem filmu była kreacja Thora! Ja się grzecznie pytam, co to do jasnej cholery miało być!? Ja rozumiem, że miał depresję i nie mógł się pozbierać po swojej sromotnej klęsce, ale aż tak? Roztyły, zapuszczony pijak, któremu trzeba ciągle uświadamiać, że nie jest sam w swojej niedoli? Którego teksty mnie bardziej drażniły, niż bawiły? Który niejednokrotnie wzbudzał we mnie politowanie a nie śmiech? Czułam się trochę zniesmaczona tym niespodziewanym obrotem spraw. Po tym jak go polubiłam znacznie w Thor: Ragnarok czy w Infinity War, tak znowu nie wiem co o nim myśleć. Cieszę się, że trafił do drużyny Strażników, bo czuję, że świetnie się odnajdzie w ich gronie i chwała Bogu, że nie został królem Nowego Asgardu, bo przecież to byłaby porażka!
  Bardzo mnie zdziwił powrót, chwilowy, ale jednak, Korga i Mieka. To mnie pozytywnie zaskoczyło i miałam wielkiego banana na twarzy, gdy tylko ich ujrzałam. Tak samo zdziwiła mnie scena rozmowy Thora z przeszłą wersją jego matki, Friggi. Tym bardziej troszkę mi jej brak, bo lubiłam jej bohaterkę we wcześniejszych filmach. Jego relacja z Rocketem jest przekomiczna, ale ubolewam trochę, że nie było boss battle między nim a Carol Danvers :D. Taki wewnętrzny geek się domagał takiej sceny, ale bez niej też się obeszło smakiem... Mam nadzieję, że Thorowi się w przyszłości bardziej powiedzie, jeśli chodzi o jego przyszłą wersję. Może James Gunn to naprawi w trzeciej odsłonie Strażników Galaktyki, kto wie?


- Wątek Kapitana Ameryki, moim zdaniem, zakończył się tak pięknie jak tego można by chcieć. W końcowej bitwie bałam się o niego śmiertelnie, bo oberwał mocno od Thanosa, a jego tarcza przecież pękła. No i ta cudowna scena z jego kultową formułką "Avengers, Assemble"! Masa gęsich skórek przeszła mnie za jednym razem! Liczyłam na jego słynną komiksową kwestię wypowiedzianą w stronę Thanosa, nie dostałam jej, ale otrzymałam coś więcej - "On your left!". Wtedy wiedziałam, że padnę z zachwytu! No i wtedy wszyscy przywróceni do życia z różnych miejsc w kosmosie stawili się na miejsce bitwy... O mamuniu, co się wtedy ze mną działo!
   Mało tego, jego wcześniejsza walka z przeszłą wersją siebie była bezcenna, nawiązanie do Hail Hydry w połączeniu ze sceną w windzie przypominającą tą z Zimowego Żołnierza to było cudeńko. Jednak zakończenie jego wątku w Marvelu wstrząsnęło mną niemiłosiernie. Staruszek Steve, który za namową Tony'ego, przeżył cudowne życie u boku Peggy. W końcu zaznał szczęścia, jakiego pragnął odkąd tylko obudził się z siedemdziesięcioletniego snu. To była wzruszająca i pełna ciepła scena. W dodatku moment, gdy przekazał tarczę Samowi, był bardzo piękny. Troszkę żałuję, że Bucky nie odziedziczył tego przywileju, ale z drugiej strony rozumiem takie posunięcie. Myślę, że tożsamość Kapitana wymagałaby czystej kartoteki i konieczności prezentowania swojego nieskazitelnego wizerunku. Bucky, mimo, że już zdrowy i wyleczony, nie wpasowałby się najlepiej w te kryteria, więc może objęcie roli Kapitana przez Sama okazało się lepszym posunięciem. Będę tęsknić za Stevem i nie mogę uwierzyć, że to już koniec jego historii :(.


- Ehh... Większy jednak ból to chyba ostateczne pożegnanie się z Tony'm Starkiem, czyli jedynym i niezastąpionym Iron Manem. Człowiek, który koło Thora czy Kapitana Ameryki miał największy story arc w historii Marvela, który był najbardziej prominentną postacią i niejednokrotnie gotów był do poświęcenia swojego życia. Z egocentrycznego i narcystycznego samoluba stał się najukochańszą postacią, którą fani pokochali i trwali z nią do końca. To dzięki niemu nieraz Mściciele wybrnęli z najgorszych sytuacji, no i oczywiście w Endgame przyczynił się do zwycięstwa herosów. Niestety kosztem swojego życia. Scena ze Spider-Manem, która ewidentnie odzwierciedla moment z Infinity War, po prostu złamała moje serce. Jego pogrzeb, na którym obecni byli WSZYSCY herosi, zmiażdżyła mi serce, a w kinie dosłownie ryczałam jak bawół. Myślę jednak, że była to śmierć majestatyczna i piękna, bo otoczony był on rodziną i najbliższymi. Śmierć godna prawdziwego bohatera i koniec wspaniałej wieloletniej historii Tony'ego Starka. 
   Cudownie poczułam się w scenie, kiedy rozmawiał ze swoim ojcem, kiedy spędzał czas ze swoją córeczką i żoną, kiedy mógł przeżyć życie w szczęściu i w radości. Będzie mi brakowało jego kąśliwych uwag, specyficznego poczucia humoru, sarkastycznych żartów i jego charyzmy, która wielu ludzi kusiła do częstszych wizyt w kinach. Wspaniałe zwieńczenie wspaniałej historii. 


- Podoba mi się, że Nebula ma mega ogromną rolę w Endgame, czy by tego chciała, czy nie. Mimochodem namieszała trochę w tych podróżach w czasie, co już samo w sobie czasami wzbudzało konsternację i zamęt, ale przecież nie wszystko przewidzisz. Uważam, że z całym tym skakaniem w czasie twórcy poradzili sobie świetnie, choć przyznam, że generalnie produkcje, w których pojawia się wątek zabawy z czasem, potrafią zrobić z mózgu papkę. Uwielbiam nową fryzurę Carol Danvers, która cudownie nawiązuje do jej obecnej komiksowej wersji. Poza tym obiektywnie wygląda o wiele lepiej w krótko przyciętych włoskach. Finałowa walka po prostu zwala z nóg pod względem skali, długości trwania, ukazania tylu bohaterów w akcji czasami w jednym kadrze. Mało tego, wspomniałam w pierwszym tekście o niesamowitej ilości fan service'u, który nam zaserwowano. Występuje mnóstwo nawiązań do poprzednich filmów, lecz także seriali. Kiedy zobaczyłam Jarvisa z serialu Agentka Carter, to po prostu mi serduszko podrosło <3. Taki krótki występ, a tak cieszy! Ponadto, jak już wcześniej mówiłam, Frigga, Korg, Miek, Peggy, Howard powrócili. Na chwilkę, ale jednak! 


- Nie umiem zliczyć, ile scen mi się w filmie podobało, bo jest tego masa! Kapitan Ameryka podnoszący Mjolnir, Kapitan Marvel walcząca z Thanosem i rozmawiająca z Peterem Parkerem, epicki moment kobiecej siły na czele z wściekłą Wandą, powrót wszystkich spopielonych bohaterów, rozkoszny przytulas od Tony'ego dla Spider-Mana, pogrzeb Starka, wyparowujący Thanos... Ciężko więc znaleźć mi najgorszą scenę, ale tutaj pole do popisu ma Thor, którego przerobili na karykaturę, nad czym strasznie boleję po tak świetnej kreacji w Ragnaroku czy Infinity War

  
- Oczywiście uważam, że część rzeczy została niedopowiedziana. Jeśli czegoś nie zrozumiałam, to możecie mnie poprawić. Skąd Asgardczycy znaleźli się na Ziemi? Gdzie byli wcześniej? Jak udało się Valkirii sprowadzić ich do domu? Skąd ona wytrzasnęła tego pegaza? Jak Kapitan Ameryka może tworzyć błyskawice i pioruny przy użyciu Mjolnira, skoro nie posiada mocy boga piorunów? Przecież Mjolnir miał utrzymywać moce Thora w ryzach, a sam nie wytwarzał siły jako takiej. Jak więc to było możliwe? Skąd Ancient One wiedziała o przeznaczeniu Strange'a i jego roli w Infinity War? Czyżby również w tym celu korzystała z Kamienia Czasu? Dokąd udał się Loki w jednej z wersji przeszłości? Czy odebranie Mjolnira z 2013 roku nie zmieni wydarzeń z Mrocznego Świata? Tak samo małżeństwo Steve'a z Peggy? Jak Gamora odnajdzie się w ekipie Strażników, nie pamiętając kompletnie nic z wcześniejszych jej ''domniemanych'' przygód, których nigdy nie przeżyła? 


Na razie tyle moich przemyśleń. Na pewno wymyślę coś jeszcze i opublikuję na fan page'u. Co jak co, ale jednak ciężko przypomnieć sobie wszystkie szczegóły z trzygodzinnego filmu. A jakie wy macie spostrzeżenia, obiekcje, rozważania? Co Wam się spodobało w filmie, a co byście zmienili/dodali/usunęli? 

piątek, 3 maja 2019

We are in the Endgame now, czyli Avengers!

Ostatni film z udziałem oryginalnych członków Mścicieli. Ostatni film, który kończy pewien rozdział nie tylko z cyklu Marvel Cinematic Universe, lecz także w historii kinematografii. Ostatni film zamykający ponad dziesięcioletnią historię rozpoczynającą się od Iron Mana. Pierwszy film, który otwiera furtkę nowym członkom Avengers. Pierwszy film, który rozpoczyna kolejne rozdziały opowiadania, które choć rozwlekłe, wciąż tłumnie przyciąga widzów do kin. Pierwszy film, który daje możliwość kolejnej dekady znakomitych produkcji. Avengers: Endgame to przełom w historii kina i wcale tutaj nie przesadzam. Myślę, że ilość sprzedanych biletów oraz prędkość z jaką zostały wykupione mówi samo przez się. Dlatego nie będę rozwodzić się nad fenomenem Końca Gry i przejdę do obszernej, pełnej szczegółów i emocji recenzji (zachęcam do lektury bezspojlerowej recenzji Avengers: Infinity War TUTAJ, a TUTAJ do moich spojlerowych przemyśleń). Zapraszam!


Reżyseria: Anthony Russo, Joe Russo
Scenariusz: Christopher Marcus, Stephen McFeely
Premiera: 25.04.2019 (Polska)
Produkcja: USA
W rolach głównych: Robert Downey Jr., Chris Evans, Chris Hemsworth, Josh Brolin, Brie Larson, Scarlett Johansson, Mark Ruffalo, Paul Rudd, Jeremy Renner, Don Cheadle, Karen Gillan, Bradley Cooper
W pozostałych rolach: Jon Favreau, Gwyneth Paltrow, Hiroyuki Sanada, Ty Simpkins, Katherine Langford, Emma Fuhrmann, Winston Duke, Benedict Wong, Danai Gurira, Tessa Thompson


Najbardziej wyczekiwana produkcja tego roku, Avengers: Koniec Gry, to bezprecedensowa filmowa podróż będąca punktem kulminacyjnym budowanego od dekady filmowego uniwersum Marvela.

Kiedy połowa populacji Wszechświata została unicestwiona, a drużyna Avengers rozbita, pozostali superbohaterowie będą zmuszeni stawić czoła potężnemu Thanosowi (Josh Brolin). Kto zwycięży w tym ostatecznym starciu życia i śmierci...

Szczerze mówiąc, nie wiem od czego zacząć moją recenzję. Jestem wciąż w szoku, ogromnym niedowierzaniu, emocjonalnej rozterce i generalnie mentalnie czuję się rozbita. Może nawet bardziej niż po zeszłorocznym finale Infinity War. Spróbuję jednak w trakcie pisania uporządkować jakoś moje chaotyczne myśli. Postanowiłam, tak jak zresztą w przypadku Wojny bez granic, podzielić moją recenzję na dwie części. Dzisiaj zaprezentuję Wam opinię niezawierającą spojlerów, czyli generalne przeżycia, wrażenia i ocenę. Natomiast za jakiś czas uraczę Was tekstem przesyconym szczegółami z filmu, na które w znaczny sposób zwróciłam uwagę.

Akcja Avengers: Endgame rozpoczyna się 5 lat po finale Avengers: Infinity War. Ci, co przeżyli pstrykniecie Thanosa, próbują podnieść się jakoś psychiczne po swojej klęsce. Cały świat ogarnięty jest żałobą, miasta opustoszały, a rząd spisuje straty ludzi w milionach. Garstka Mścicieli postanawia wykorzystać ostatnią szansę i pokonać Szalonego Tytana, jednocześnie pragnąc przywrócić zmarłych do życia. Tonący brzytwy się chwyta, niemniej realizacja planu nie jest tak łatwa jak się z początku wydaje, pomimo faktu, że drużyna poszerzyła się o kilka znakomitych jednostek osobowych. Wkrótce jednak powraca cień szansy na sukces. Czy Avengersi zdołają wskrzesić wyparowane osoby? Jaką rolę w filmie odegra Ant-Man (Paul Rudd), Captain Marvel (Brie Larson) czy Ronin (Jeremy Renner)? Czy uda im się definitywnie powalić potężnego Thanosa?


Początek filmu, czyli jakieś 30 minut, wprowadza nas powoli w świat po pstryknięciu, który jest naprawdę ponury i przybijający. Pokazano ocalałych bohaterów, którzy na swój sposób starają się przebrnąć przez piekło, jakie doświadczyli i próbują poradzić sobie z dobijającym poczuciem klęski. Mimo, że usiłują jakoś podnieść się na duchu, tak wciąż prześladują ich demony przeszłości. Bardzo podoba mi się, że w filmie poświęcono całkiem sporą ilość czasu, żeby pomalutku zaprezentować widzowi co tak autentycznie stało się z całym światem po Zdziesiątkowaniu. Doceniam, że akcja nie zaczyna się od razu od wielkich wybuchów, tylko od stopniowego, acz dosadnego ukazania szarej i ponurej rzeczywistości, która otoczona jest zarówno wewnętrzną jak i zewnętrzną pustką.

Tak naprawdę w Endgame nie ma zbyt dużo Thanosa. A przynajmniej nie tak dużo jak myślałam, że będzie. Tym razem ma on inne plany względem Ziemi, niekoniecznie całego Wszechświata. Ziemia wyjątkowo zalazła mu za skórę i nie przewidział, że ludzie będą mu się sprzeciwiać i uparcie walczyć o swoje. Mają jeszcze czelność się buntować! Przecież zrobił to dla dobra ludzkości! Dlatego też nie zamierza już się patyczkować i najwyższy czas dać Ziemianinom nauczkę, czyli zgładzić całą planetę. Brzmi to jak znany już motyw wielu marvelowskich złoczyńców, niemniej Thanos jest w swojej misji bardziej wiarygodny, ponieważ wierzy w skuteczność swoich poczynań. Zdaje się sądzić, że jest to jedyne słuszne rozwiązanie. Tym bardziej jestem pod wrażeniem tego, że jeszcze bardziej ufa swojej koncepcji po dosyć ostrej dyskusji jego i pewnego Mściciela :P. Być może do tego wątku powrócę w spojlerowej recenzji. Tak czy siak, mimo że Thanos nie miał aż tak znaczącej roli jak chociażby w Infinity War, gdzie historia była opowiadana z jego perspektywy, tak wciąż wzbudza jednocześnie szacunek i postrach. Wielki respekt dla Josha Brolina za niesamowite uchwycenie kompleksowej osobowości Tytana.


Cała produkcja trwała nieco ponad 3 godziny, ale mimo to, każda z postaci w jakiś większy czy mniejszy sposób zabłyszczała na ekranie. Największe pole do popisu miała oczywiście oryginalna szóstka Avengers, czyli Kapitan Ameryka (Chris Evans), Iron Man (Robert Downey Jr.), Czarna Wdowa (Scarlett Johansson), Hulk (Mark Ruffalo), Thor (Chris Hemsworth) oraz nieobecny w trakcie wydarzeń z Wojny bez granic Sokole Oko/Ronin (Jeremy Renner). Endgame to jest film skupiający się głównie na tych sześciu znakomitych sylwetkach herosów. Z treści filmu dowiadujemy się m.in. co się działo z Clintem przez cały ten czas oraz co go skłoniło do obrania dosyć mrocznej ścieżki życiowej, jak Tony wydostał się z Kosmosu oraz jak zdecydował się przeboleć swoją stratę, jak Bruce pogodził się ze swoim alter ego, jak Steve i Natasha próbują ogarnąć porządek w świecie oraz jak Thor, skromnie mówiąc, zszedł na psy :D. Endgame to jest film o nich, który zgrabnie acz dobitnie domyka ich wątki. Myślę, że reżyserzy w ten sposób pięknie zamknęli pewną część historii Marvela i cieszę się, że udało im się to zrobić tak fenomenalnie. Wszystkim tym członkom oddana jest należyta cześć i choć łzy gorzko wylałam nad zakończeniem niektórych z nich, tak sądzę, że tak po prostu trzeba było. No dobrze, jest jedna postać, której rola w filmie została totalnie potraktowana po macoszemu, a mianowicie Thora. Chętnie bym się więcej rozpisała, ale za dużo musiałabym zapodać spojlerów. Powiem tylko tyle, że się zawiodłam i czuję się rozczarowana, że tak poprowadzono motyw, jakby nie patrzeć, jednej z najpotężniejszych postaci uniwersum Marvela.

Na szczęście nie brakuje też Ant-Mana, który odgrywa kluczową rolę w opowieści i bardzo dziękuję za to, że w końcu Scott nie jest tylko i wyłącznie śmieszkiem czy comic reliefem, który nie ma żadnego wpływu na opowiadaną historię. Wręcz przeciwnie. Scott wydaje się mieć bardzo dużo do pokazania i powiedzenia. Do tej pory, przynajmniej w produkcjach z jego udziałem, odnosiłam wrażenie, że nawet gdyby go nie było, to fabuła i tak szłaby jakoś do przodu. Po prostu miałam poczucie, że potencjał Ant-Mana jest notorycznie marnowany. Na szczęście tutaj Scott pokazuje, że mimo, że najmniejszy z herosów, to potrafi niejednokrotnie udowodnić swoją wartość. Podoba mi się także wystąpienie Rocketa (Bradley Cooper), War Machine'a (Don Cheadle) oraz Nebuli (Karen Gillan), którzy również mają kilka scen, gdzie ucieleśniają pojęcie badassa. Szczególnie Nebula okazuje się być ważna dla całej fabuły, co uważam za bardzo korzystny zabieg.


Z kolei hejterzy Captain Marvel mogą być spokojni. Tejże heroiny aż tak nie ma dużo w filmie, żeby się niepotrzebnie pultać na widok epicko ukazanej, moim skromnym zdaniem, Brie Larson. Akurat jej ilość na ekranie wydaje mi się w sam raz i myślę, że wilk syty i owca cała, ponieważ zarówno fani Kapitan Marvel, jak i jej zagorzali przeciwnicy, mogą być usatysfakcjonowani, bo jest obecność na ekranie jest wystarczająca.

Chyba nie ma co mówić o efektach specjalnych czy dźwiękowych. Marvel pod tym kątem nigdy nie zawodzi (no może troszeczkę w Black Pantherze, ale da się to wybaczyć). Choreografia walk prezentuje się naprawdę świetnie, ruchy postaci są płynne i autentyczne. Kolejny raz imponuje mi praca kamer, które zarówno korzystnie pokazują wszelkie zbliżenia czy oddalenia. Tonacyjnie czy kolorystycznie Endgame różni się od Infinity War, za co również szanuję twórców. Muzyka filmowa, ponownie skomponowana przez Alana Silvestriego, to istny majstersztyk. Praktycznie dokonał niemożliwego, albowiem połączył motywy muzyczne różnych postaci w jedno + oczywiście motyw główny Avengers. Słychać charakterystyczne instrumenty przywodzące na myśl Ant-Mana, intrygujące brzmienia, gdy powracamy pamięcią do Doktora Strange'a, główny motyw Kapitana Ameryki, celtyckie elementy, które dominują w scenach z udziałem Thora czy Valkirie. Po prostu majstersztyk i muzyczne dzieło sztuki. Ponadto dawno nie uświadczyłam takiego fan service'u jak w przypadku Końca gry, o czym opowiem wam wkrótce w kolejnym wpisie.


Mam jedynie pewne zastrzeżenia względem spójności fabularnej. Tutaj również ciężko mi się wypowiedzieć bez kontekstu filmowego, aczkolwiek po wyjściu z kina czułam, że pewne części zostały pominięte czy niedopowiedziane bądź po prostu gryzą się z poprzednimi filmami MCU. Poza tym niejednokrotnie humor niespecjalnie mi spasował. Owszem, lubię się pośmiać, ale występuje parę momentów, gdzie komizm wydawał mi się zbędny i trochę nie na miejscu. Szczerze, to przyznam, że Infinity War nieco bardziej mi się spodobało, bo Endgame jednak troszkę jest bardziej chaotyczne i można się pogubić momentami, ale nie zmienia to faktu, że jest to film, na który zdecydowanie każdy fan Marvela powinien się wybrać. Bezsprzecznie jest to koniec pewnego rozdziału w historii Marvel Cinematic Universe.

Dziękuję braciom Russo za piękne zwieńczenie dziesięciu lat istnienia Marvel Studios, Stanowi Lee za swoją kreatywność i tryskający optymizm, wszystkim aktorom, którzy pięknie sportretowali swoje postaci i nadali im osobowości oraz wszystkim tym, którzy przyczynili się do kolejnych hitowych produkcji. Moje łzy szczęścia i smutku to dowód Waszego sukcesu. Dziękuję <3. Filmowi daję czyli 10/10!!!


PS. Niestety, ale nie występuje żadna scena po napisach. Sądzę jednak, że z szacunku dla twórców i wszystkich ludzi, którzy pracowali przy tym filmie, warto zostać do końca.