piątek, 22 listopada 2019

Cloak & Dagger - recenzja II. sezonu

Oczywistością było dla mnie, że wezmę się za seans drugiego sezonu Cloak & Dagger tuż po zakończeniu ostatniego odcinka pierwszej części. Pierwszy sezon to był naprawdę porządny origin story dwójki protagonistów, którzy poznają swoje umiejętności i uczą się żyć w ciężkich warunkach, w jakie zostali wrzuceni. Tematyka była dosyć ciężka i bardzo przygnębiająca, ale została ciekawie poruszona, bo z punktu widzenia dwójki młodych ludzi, zmuszonych do przyspieszonego kursu dojrzewania. Więcej o pierwszym sezonie możecie poczytać TUTAJ. Niemniej w tamtym momencie miałam wrażenie, że pierwszy sezon to dopiero przedsmak prawdziwej historii. Wraz z wprowadzeniem pewnej nietuzinkowej postaci dopiero wtedy zacznie się dziać. Czy się nie zawiodłam? Jak druga część Cloak & Dagger ma się do pierwszej? Który sezon jest lepszy według Vombelki?


Twórca: Joe Pokaski
Premiera: 04.04.2019 (Polska)
Produkcja: USA
Dystrybucja: ABC Studios/Freeform
W rolach głównych: Olivia Holt, Aubrey Jospeh, Emma Lahana, Brooklyn McLinn
W pozostałych rolach: Gloria Reuben, Andrea Roth, J.D. Evermore, Miles Mussenden, Dilshad Vadsaria, Jaime Zevallos, Noelle Renee Bercy, Ally Maki


Akcja drugiego sezonu Cloak & Dagger toczy się niedługo po zakończeniu pierwszej części. Tandy (Olivia Holt) stara się poprawić swoje relacje z mamą, Alissą (Andrea Roth), która poszła na odwyk. Tandy czuje, że zaczyna nowy rozdział w życiu i w końcu może spełnić swoje marzenie, zapisując się m.in. na kurs baletu. Tyrone (Aubrey Joseph) z kolei musi się ukrywać odkąd został wrobiony w morderstwo, którego rzecz jasna nie popełnił. Niestety dowodów na uniewinnienie jak nie było tak nie ma, a chłopak skazany jest na przymusowy pobyt w opuszczonym kościele. Na szczęście może liczyć na wsparcie Tandy, która pomaga mu w każdy możliwy sposób.

Niemniej wciąż w ich duszy tkwi chęć niesienia pomocy. Tandy więc podejmuje prywatne śledztwo kiedy dowiaduje się, że ktoś porywa niewinne dziewczyny, a Tyrone zajmuje się udaremnianiem przemytu narkotykowego. Oboje jednak dochodzą do wniosku, że działając razem będą o wiele szybsi i skuteczniejsi, a Nowy Orlean będzie bezpieczniejszy. Niestety problemy na tym się nie kończą... Do gry wkracza bowiem Mayhem (Emma Lahana) oraz pewien o wiele znacznie silniejszy przeciwnik, z którym bohaterskie duo musi stoczyć pojedynek. Czy im się to uda? Co tak naprawdę stało się z Brigid i po czyjej stronie się opowie? Czy faktycznie Connors (J.D. Evermore) ma dobre intencje?


Wtedy, kiedy skończyłam oglądać pierwszy sezon wiedziałam, że drugi będzie lepszy i o wiele więcej będzie się działo. No i się nie zawiodłam! Akcji jest na pęczki, a wątki, które porusza drugi sezon są naprawdę ciekawe i myślę, że jak by się tak zastanowić, to spośród wszystkich serialów Marvela na jakiejkolwiek platformie (chociaż nie wliczam w to Agentów Tarczy, gdyż najzwyczajniej w świecie ich nie oglądałam, ale mogę się założyć, że i w tej kategorii się także mieszczą), Cloak & Dagger porusza najwięcej tematów kontrowersyjnych oraz takich, o których teoretycznie się wie, ale twórcy w dobitny sposób ukazują nam jak to wygląda naprawdę. Za to uwielbiam ten serial oraz za bohaterów, ale to po kolei.

Przede wszystkim podoba mi się, i to niezmiennie od pierwszej części, niesamowita chemia między bohaterami. Tandy i Tyrone to taka para, która potrafi się świetnie dogadać, zrozumieć, wesprzeć i jednocześnie skakać sobie do gardeł. Mimo to, zawsze do siebie powracają i nie ma takiej siły na świecie, co niejednokrotnie jest ukazane w tym sezonie, żeby mogła rozdzielić czy poróżnić tę niezwykłą parę. Stanowią kwintesencję słowa przyjaźń ponad wszystko i nie mogę się doczekać, kiedy w końcu staną się parą, bo ewidentnie widać, że ciągnie ich ku sobie. Podoba mi się fakt, że twórcy stopniowo rozwijają relację między nimi i z tym większą radością ucieszę się, gdy w końcu się pocałują, bo ta chemia jest wyczuwalna na kilometr! Już nie wspomnę o tym, jak świetnie ukazano w produkcji ich moce, które zdołali rozwinąć i lepiej opanować.


Ponadto w końcu wiadomo, co tak naprawdę stało się z Brigid O'Reilly. Jak się okazuje, pani detektyw zyskała sobowtóra, pełnego agresji i żądnego zemsty, a mowa tu oczywiście o Mayhem. Mayhem w serialu to taki trochę Punisher. Zabija tych, którzy znajdują się po ciemnej stronie mocy. Jest bardzo brutalna, wojownicza, sarkastyczna i niejednokrotnie z pogardą odnosi się do Brigid. Ba, przecież chce ją zabić. Z jednej strony podoba mi się jej postać oraz dynamika jaka występuje między Brigid a Mayhem. W końcu to ta sama osoba, tylko z innym podejściem do pewnych spraw, więc to zderzenie dwóch ideologii jest bardzo fascynującym doświadczeniem. Tym bardziej, że to na pewno nie koniec ich wątków.

Z drugiej strony mam pewien problem. Wydawało się początkowo, że Cloak i Dagger będą walczyć właśnie z nią/nimi. Na tym właśnie skupiła się kampania promocyjna. Przez pierwszą połowę serialu owszem, faktycznie się ścierają, ale potencjał Mayhem został odstawiony trochę na bok, kiedy wprowadzono D'Spayre (Brooklyn McLinn). No i mam tutaj problem, bo D'Spayre to jest taki świetny villain i nie wiem czy się cieszę, że Mayhem było mało, czy powinnam odczuwać lekki niedosyt. No ale w końcu mam na co czekać w trzecim sezonie, o ile, daj Boże, powstanie (a już wiadomo, że nie powstanie)!


D'Spayre to naprawdę unikatowy antagonista. Jego ujawnienie było zaskakujące, a moce jakie posiada naprawdę przerażają. Pamiętajcie, jeżeli macie ataki migreny to lepiej pójść do lekarza czy na badanie, a nie porywajcie młode dziewczyny i odbierajcie im nadzieję, pozostawiając je w pustce beznadziei i rozpaczy. Andre, bo tak ma na imię D'Spayre, to z jednej strony ten typ złoczyńcy, który irytuje i jednocześnie przykuwa swoją charyzmą. Ponadto niejednokrotnie wzbudza współczucie, bo przez swoją dolegliwość stracił to co kochał, czyli muzykę. Potrafię sobie wyobrazić jego ból, ale na szczęście nie posiadam mocy wypełniania ludzkich serc zwątpieniem i utratą nadziei. Sądzę, że będzie jednym z mniej docenianych serialowych antagonistów, a szkoda, bo miał ciekawy wątek. Tym bardziej, że jak się tak zastanowić, to jego moce podobne są do Tyrone'a i ciekawie ukazali, co mogłoby się stać, gdyby Tyrone postanowił pobawić się swoimi umiejętnościami.

Summa summarum, gorąco Wam polecam zapoznać się z drugą częścią Cloak & Dagger. Główny duet po prostu miażdży, a pozostałe kreacje aktorskie również są świetne. Dodatkowo tematyka serialu jest dość mocna. Porusza takie wątki jak chociażby: handel ludźmi, handel narkotykami, rasizm, alkoholizm, wyalienowanie czy machlojki polityczne. Wszystko to ukazane jest w bardzo autentyczny i dobitny sposób. Nie pośmiejecie się podczas oglądania tej produkcji, ale na pewno Wam się spodoba klimat czy atmosfera voodoo. Serial podkreśla wartość przyjaźni, miłości na różnym tle, siły wiary (niekonieczne tej religijnej), oraz wytrwałości na tyle, żeby zmierzyć się ze swoimi własnymi demonami. Co więcej, muzyka jest naprawdę świetna i kilka znakomitych piosenek, które przewinęły się w trakcie serialu, wylądowały na mojej liście muzycznej. Polecam obejrzeć. Myślę, że nie pożałujecie :). Szkoda, że to już koniec, chociaż oczekuję świetnego crossoveru Cloak i Dagger w Runaways! Drugi sezon Cloak & Dagger oceniam na porządnie 9/10.



Do tego to nawiązanie do Luke'a Cage'a. Dziękuję!


piątek, 25 października 2019

Filmowy mixture #6

1.) Beauty and the Beast/Piękna i Bestia (2017)


Myślę, że każdy zna opowieść o Pięknej i Bestii. Piękna Bella (Emma Watson) wyróżnia się na tle innych mieszkańców pewnej francuskiej wioski. Nie tylko dominuje swoją urodą, lecz także ponadprzeciętną inteligencją. Jej adoratorem zostaje zarozumiały Gaston (Luke Evans), który pragnie ożenić się z młodziutką Bellą. Tymczasem ojciec Belli, Maurycy (Kevin Klein) wyrusza w niebezpieczną podróż i w wyniku niefortunnych zdarzeń staje się więźniem czyhającej w zamku okropnej Bestii (Dan Stevens). Bella odważnie stawia się za ojcem i sama staje się więźniem. Poznaje służbę zaklętą w szlachetne przedmioty, czyli Płomyka (Ewan McGregor), Trybika (Ian McKellen) czy Panią Imbryk (Emma Thompson). Z czasem również początkowa nienawiść i odraza między Bellą a Bestią przeradza się w miłość. Na drodze jednak staje Gaston, który za wszelką cenę chce zdobyć Bellę.

Mam wyjątkową słabość do bajek Disney'a. Ostatnio powstaje coraz więcej fabularnych adaptacji klasyków, więc postanowiłam sprawdzić czy aktorska wersja Beauty and the Beast dorównuje oryginałowi. Wizualnie film prezentuje się prześlicznie. Kostiumy, scenografia, efekty specjalne, choreografia taneczna. Całość zdecydowanie oddaje klimat animacji. Ponadto obsada aktorska jest rewelacyjna i sprawuje się wyśmienicie. Muzyka filmowa również jest prześliczna. Cieszę się, że w film wpleciono piosenki z oryginału, acz przyznam szczerze, że nie jestem fanką musicali i czekałam tylko, aż skończą się tego typu sceny. 

Generalnie produkcja całkiem mi się podoba i po prostu cieszy oko. Czuję jednak większy sentyment do bajki z 1991 roku i mimo, iż film z 2017 roku to naprawdę smaczne danie, tak oryginał jak dla mnie jest niezastąpiony i jest wręcz przepyszny.

2.) Pokemon Detective Pikachu/ Pokemon: Detektyw Pikachu (2019)


Cała historia rozpoczyna się, gdy niezrównany detektyw Harry Goodman znika w niewyjaśnionych okolicznościach, a jego 21-letni syn Tim (Justice Smith), próbuje ustalić co się wydarzyło. W śledztwie pomaga mu były partner Harry'ego - detektyw Pikachu (Ryan Reynolds), przezabawny, dowcipny i uroczy Pokemon, który potrafi wprawić w osłupienie nawet samego siebie. Kiedy Tim i Pikachu odkrywają, że są w stanie się ze sobą porozumiewać, łączą siły, aby rozwikłać tajemniczą zagadkę. Przeżywają jednocześnie, trzymającą w napięciu, wielką przygodę. Wspólnie poszukują poszlak, przemierzając rozświetlone neonami ulice Ryme City - nowoczesnej metropolii, w której ludzie i Pokemony żyją tuż obok siebie w hiperrealistycznym świece. Spotykają na swojej drodze różne Pokemony i odkrywają wstrząsający spisek, który może położyć kres tej harmonijnej koegzystencji i zagrozić całemu światu Pokemonów. 

Poszłam na ten film z dwóch powodów. No może trzech. Po pierwsze, miałam dosyć nauki na kolokwia, bo głowa mi pękała i chociaż chciałam się uczyć dalej, to mózg odmawiał posłuszeństwa. Potrzebowałam więc chwili odpoczynku. Po drugie, Pikachu jest słodziutki i chciałam zobaczyć tę puchatą kulkę w akcji. Po trzecie, Pikachu gra jedyny i niepowtarzalny Deadpool, więc tym bardziej miałam kolejny powód, by zagościć w kinie. Totalnie nie żałuję!

Przede wszystkim zachwyciły mnie efekty specjalne i cała atmosfera tego niesamowitego świata, przepełnionego przeróżnymi Pokemonami. Było kolorowo, zjawiskowo, słodko oraz zabawnie. Bawiłam się naprawdę przednio, uśmiałam się sporo, a nie brakowało też ciekawego wątku detektywistyczno-kryminalnego. W pewnym momencie zaskoczył mnie plot twiścik, którego się nie spodziewałam, a cenię sobie w filmach zaskakujące zwroty akcji. Oczywiście jest to film typowo rozrywkowy, mało ambitny, ale tego właśnie potrzebowałam. Odrobiny prostoty, komedii, przygody i słodkiego, puchatego Pikachu, mówiącego głosem Deadpoola. Polecam się wybrać na seans, myślę, że będziecie się co najmniej dobrze bawić!

3.) Reel Steel/Giganci ze stali (2011)


 Charlie Kenton (Hugh Jackman) jest weteranem walk wręcz. Jego kariera zakończyła się z chwilą, gdy panowanie na ringu przejęły roboty. Teraz zajmuje się organizacją nielegalnych walk i renowacją robotów. Jest na dnie, gdy w jego życiu pojawia się Max (Dakota Goyo), który twierdzi, że jest jego synem. Chłopak motywuje go do wytrenowania robota, który mógłby stanąć do walki o mistrzostwo. Stawki w tym brutalnym sporcie są wysokie, a Charlie i Max mają tylko jedną szansę, by wrócić na szczyt.

Mam ogromny sentyment do tego filmu. W końcu rzadko spotyka się małego Thora, Wolverine'a, Osę czy nawet matkę Tony'ego Starka w jednym filmie :P. Śmieszki śmieszkami, Reel Steel to naprawdę świetne kino familijne okraszone walkami robotów. Na głównym planie ukazana jest relacja na linii Charlie-Max, która jest niezwykle dynamiczna. Ścierają się dwie silne osobowości, dwa uparte osobniki płci męskiej, które nie chcą i nie potrafią się dogadać. Łączy ich jednak wspólna pasja, czyli roboty. Dzięki nim rodzi się między nimi ojcowsko-synowskie uczucie, które rośnie z każdą kolejną minutą. Oboje odkrywają, że wbrew pozorom są sobie potrzebni i główną osią przewodnią jest właśnie rozwój więzi między obydwojgiem. No i zostało to pięknie pokazane!

No ale nie ukrywajmy, jako fanka filmów sci-fi czy przygodowych, uwielbiam nawalanki robotów. Film oczywiście zapewnił mi tonę rozrywki i emocji. Czułam się jak na najprawdziwszym starciu metalowych gigantów i same efekty specjalne zostały świetnie przedstawione. Generalnie polecam zapoznać się z tym filmem, bo nie ukrywajmy. Dla Hugh Jackmana warto ;). 

4.) Aladdin/Aladyn (2019)



Chyba wszyscy znają tę historię. Bezdomny złodziejaszek Aladyn (Mena Massoud) poznaje piękną  i bogatą księżniczkę Dżasminę (Naomi Scott). Oboje zakochują się w sobie, ale główną przeszkodą do ich szczęścia, jest status społeczny. W międzyczasie główny antagonista, Dżafar (Marwan Kenzari), pragnie zdobyć magiczną lampę, która umożliwiłaby mu zostanie sułtanem. Do akcji wkracza Dżin (Will Smith), zaprzyjaźnia się z Aladynem i wspólnie przeżywają różne przygody.  

Film bardzo mi się spodobał z kilku powodów. Przede wszystkim te piękne, jaskrawe kolory, pięknie zsynchronizowana choreografia taneczna, niesamowite kostiumy czy generalnie efekty specjalne. Owszem, Dżin mógłby być lepiej dopracowany, bo faktycznie momentami wyglądało jakby ktoś Willa Smitha obmalował niebieską farbą, ale wizualnie Aladdin prezentuje się naprawdę elegancko. Muzycznie również jest znakomicie, mimo, że nie przepadam zbyt szczególnie za musicalami. Udało mi się jednak zdzierżyć tę część. Po prostu nie moje klimaty i tyle, don't judge me :P.

Jeśli chodzi o fabułę to w 90% pokrywa się z oryginałem i z ciekawością oglądało mi się co twórcy nowego wprowadzili do filmu. Podoba mi się, że Dżasmina nie jest tylko i wyłącznie damą w opałach, która ma tylko świecić swoją buźką. Twórcy dodali jej więcej głębi i cieszę się, że niejednokrotnie udowodniła swoją wartość. Ponadto Mena Massoud w roli Aladyna to totalny strzał w dziesiątkę. Charyzmatyczny, pełen wdzięku, humoru, sprytu, a dodatkowo jego uśmiech powala na kolana. Co więcej, sam Will Smith jako Dżin to całkiem trafny wybór. Oczywiście nikt nie może równać się z ikoniczną kreacją Robina Williamsa, ale Will wprowadził coś od siebie i podoba mi się to. Generalnie to bardzo przyjemna i zabawna baja, która pozytywnie mnie zaskoczyła i być może kiedyś do niej powrócę <3.   

5.) The Great Gatsby/Wielki Gatsby (2013)



Film na podstawie słynnej książki Francisa Scotta Fitzgeralda. Lata 20. XX w. Nick Carraway (Tobey Maguire) zamieszkuje tuż obok bardzo zamożnego, tajemniczego i dość specyficznego Gatsby'ego (Leonardo Di Caprio). Wkrótce dowiaduje się o jego wręcz maniakalnej miłości względem Daisy (Carey Mulligan), która obecnie jest żoną Toma (Joel Edgerton). Ta historia nie może się skończyć dobrze... A może?

Akurat książkę Fitzgeralda przeczytałam w całości i niezwykle mi się spodobała. Uwielbiam narrację pierwszoosobową i dzięki temu lektura miała u mnie dodatkowego plusa. W produkcji Baza Luhrmanna najbardziej mnie urzekł klimat produkcji, scenografia, kostiumy i cała ta atmosfera blichtru i pustej rozrywki. Muzyka, według mnie, kompletnie nie pasowała do całości. Jay Z, Fergie czy Beyonce nijak mają się stylem muzycznym do lat 20. Tak samo kadrowanie uważam za dosyć sztuczne i jakieś takie po prostu niekorzystne.

Jeśli chodzi o fabułę, to w większości pokrywa się z treścią książki. Owszem, pominięto pewne elementy, ale uważam, że może to lepiej dla filmu, który i tak był przesycony przepychem. Gra aktorska momentami mnie trochę żenowała, a najlepiej wypada przy tym Joel Edgerton jako podły gnojek ;). Ciężko mi określić czy film mi się podoba, czy nie. Mam niezwykle mieszane uczucia, bo niby klimat i ogólnie fabuła trzymają poziom, ale The Great Gatsby mnie nie wciągnął i jakoś ten film nie pozostanie u mnie w pamięci na długo. Ups :P.

piątek, 18 października 2019

Jessica Jones - recenzja III. sezonu

Nachodzi już koniec Netflixowej ery superbohaterów. Akurat w momencie, kiedy zaczęło się robić naprawdę ciekawie, czego najlepszym przykładem jest trzeci sezon Daredevila, który moim skromnym zdaniem jest fenomenalny. Z rozrzewnieniem będę wspominać Matta Murdocka, Danny'ego Randa, Luke'a Cage'a, Franka Castle'a czy chociażby błyskotliwą panią detektyw Jessicę Jones, o której dzisiaj mowa. Czy trzeci sezon ładnie zamyka historię nałogowej alkoholiczki/buntowniczki? Co się stało z Trish Walker oraz kim jest tajemniczy morderca-psychopata?


Twórca: Melissa Rosenberg
Premiera: 14.06.2019
Produkcja: USA
Dystrybucja: Netflix
W rolach głównych: Krysten Ritter, Rachael Taylor, Eka Darville, Benjamin Walker, Jeremy Bobb, Carrie-Anne Moss
W pozostałych rolach: Sarita Choudhury, Tiffany Mack, Rebecca De Mornay


Akcja trzeciego sezonu Jessici Jones rozgrywa się tuż po wydarzeniach z poprzedniego sezonu. Jessica (Krysten Ritter) po tym jak jej przyrodnia siostra, Trish (Rachael Taylor), zabiła jej matkę, postanawia oddać się w wir pracy jako prywatny detektyw. Nie stroni oczywiście od alkoholu i w ten sposób próbuje też pogodzić się ze stratą. Tymczasem Trish stara się nawiązać kontakt z Jessicą, a przy okazji odkrywa swoje nowe zdolności, aby jako heroina móc bronić Nowy York przed różnymi opryszkami. Niemniej powoli zatraca się w swojej misji... Jeri Hogarth (Carrie-Anne Moss) zmaga się z chorobą i w obliczu nadciągającej śmierci odnawia dawny kontakt ze szkolną miłością. Przy okazji podejmuje wiele ryzykownych decyzji, które mogą stać się tragiczne nie tylko dla niej samej. Malcolm (Eka Darville), dołączając do ekipy Jeri, staje się śledczym, co kosztuje go wieloma wyrzutami sumienia.

Wkrótce jednak wszystkie te problemy okażą się niczym, gdy na scenę wkroczy tajemniczy, nieobliczalny i niezwykle inteligentny psychopata-morderca Gregory Salinger (Jeremy Bobb), którego celem jest zdemaskowanie Jessici i... W sumie zabijanie ludzi, których uważa za oszustów i naciągaczy. Ponadto w mieście znajduje się jeszcze jeden superczłowiek, Erik Gelden (Benjamin Walker), potrafiący wyczuwać złe intencje. Im większy złol, tym dotkliwszy ból głowy i płacz krwią. Jakie intencje ma Erik? Kogo jeszcze zamorduje Salinger, aby dostać się do Jessici? Czy Trish i Jessica pojednają się i powstrzymają psychopatę przed finałowym zabójstwem?


Hmm... Wciąż jestem w szoku po tym, co obejrzałam. Trzeci sezon Jessici Jones, według mnie, jest lepszy od drugiego, ale nie umiem stwierdzić, czy lepszy od pierwszego. Na pewno jest to solidny kawał kryminału i filmu detektywistycznego. Co prawda akcja rozkręca się jakoś w trzecim czy czwartym odcinku, tak później robi się naprawdę intensywnie i emocjonalnie. Krwi i brutalnych scen jest na pęczki, acz szkoda, że mało scen walk posiada Jessica. Spróbuję jednak uporządkować moje myśli.

Chyba nie muszę powtarzać, że Krysten Ritter w roli Jessici Jones to strzał w dziesiątkę. Kolejny raz udowodniła, że nikt inny nie mógłby lepiej niż ona zagrać pokrzywdzoną, sarkastyczną i mającą na wszystko wyj*bane lekko podchmieloną panią detektyw. No dobrze, bardzo podchmieloną, która trzeźwa nie jest sobą :D. W każdym razie jestem zachwycona Netflixową wersją Jessici Jones. Kiedy w pierwszym sezonie mierzyła się z manipulatorem, w drugim z własną matką, tak w trzecim nie tyle z cwanym psychopatą, lecz także własną przeszłością, która nieustannie ją nawiedza. Myślę, że ta ostatnia walka najbardziej ją wykończyła, bo praktycznie została sama sobie, bez wsparcia tych, których uważała za rodzinę. Podoba mi się jej spryt, inteligencja, umiejętność zwracania uwagi na szczegóły oraz czytania ludzi, a w profesji detektywa to ważna cecha.


Niestety jej czas ekranowy musiał zostać skrócony na poczet Trish, którą zdążyłam skutecznie znienawidzić odkąd zaczęła się wydurniać w drugim sezonie. Z Trish mam ten problem, że rozumiem jej motywy postępowania i jestem w stanie po części się z nią utożsamić, ale tak bardzo mnie drażni! Sama przeżyła w życiu wiele cierpienia i wiem skąd biorą się jej poglądy czy wiara w swoje dobre intencje, ale to w jaki sposób się zachowuje wyprowadza mnie z równowagi. Kompletnie nie dociera do niej to co się do niej mówi i nie jest w stanie pojąć, że postępuje źle. Można powiedzieć, że podobnie jak Punisher każe tylko tych, którzy na to zasługują, tyle że w przeciwieństwie do Franka, zabijanie staje się niczym choroba i Trish nie widzi nic złego w tym, że staje się tym, czego najbardziej nienawidzi. Niejednokrotnie klepałam się po czole, gdyż nie mogłam zdzierżyć jej zachowania. Muszę jednak przyznać, że sceny choreografii są świetnie nakręcone i Trish poruszała się naprawdę świetnie.

Wątek Malcolma, prawdę mówiąc, najmniej mnie zainteresował. Może też dlatego, że już wcześniej nie przykuł mojej uwagi. Podoba mi się jednak jak z narkomana stał się uporządkowanym śledczym. Mimo, że niejednokrotnie wykonuje coś, co wykracza poza jego kodeks moralny, jest w stanie otrzeźwieć i się ogarnąć (w przeciwieństwie do wyżej wymienionej Trish). Jeri z kolei ma intrygujący wątek. Wiedząc, że umrze stara się zadośćuczynić za swoje życiowe błędy. Problem w tym, że robi to niejednokrotnie dość niehumanitarnie i po prostu nie fair. Jest kobietą zimną i wyrachowaną i akurat w obliczu śmierci widać w niej trochę więcej z człowieka. Szkoda jednak, że jej historia pozostała niedomknięta.


Jeśli chodzi o nowe postacie to na pewno wyróżnia się tytułowy złoczyńca, czyli Gregory Salinger. Ten facet naprawdę mnie przeraża. Bardziej nawet niż Kilgrave! Niby zwykły, wykształcony, nieco pucułowaty człowieczek, który potrafi dokonać rzezi na masową skalę. Jego prezencja, mimika, głos sprawiają, że momentalnie przechodzą mnie ciarki, a jestem już po seansie całego sezonu. Osobiście uważam, że Jeremy Bobb spisał się świetnie w roli psychopaty. Z kolei Erik, grany przez Benjamina Walkera, to również ciekawie przedstawiona postać. Miała dosyć znaczny wpływ na fabułę i kilka świetnych one-linerów, ale czuję, że jego prawdziwy potencjał mógłby być lepiej rozwinięty w kolejnych sezonach, gdyby era bohaterów na Netflixie się nie skończyła...

Co mi się najbardziej spodobało w serialu? Przede wszystkim wątki poszczególnych bohaterów,  umiejętne rozwijanie relacji między nimi, świetnie rozpisane dialogi, mnóstwo zwrotów akcji i momentów, gdzie niejednokrotnie dech zapiera. Owszem, pewne rzeczy łatwo przewidzieć, ale w większości przypadków niejednokrotnie kopara może opaść. Mimo, że pierwsze odcinki to takie wprowadzenie, tak z czasem akcja coraz bardziej się rozkręca i tworzy się naprawdę napięta atmosfera. Co więcej, pojawia się cameo Luke'a Cage'a, a nawet Kilgrave'a, co mnie pozytywnie zaskoczyło! Nie zapomniano o istnieniu całego uniwersum. Muzyka również jest świetna, a motyw przewodni Trish jest bardzo wpadający w ucho i brzmi intrygująco.


Najbardziej nie podoba mi się to, że jest więcej Trish, co kosztuje Jessicę mniej czasu ekranowego. Ponadto mam poczucie, że nie domknięto należycie pewnych wątków. Tzn. domyślam się jak się potoczyły pewne wydarzenia, ale wiedząc, że jest to ostatni serial od Netflixa, liczyłam na pełniejsze zakończenie. Ogólnie jednak nie mam się do czego przyczepić. Zdaję sobie sprawę, że mało kogo interesuje ten serial, zważywszy na koniec pewnej epoki, ale myślę, że warto obejrzeć. Uważam, że stanowi godne pożegnanie nie tylko samej Jessici Jones, lecz także całego uniwersum Marvelowo-Netflixowych bohaterów. Daję serialowi porządne 9/10!


PS. TUTAJ macie recenzję I. sezonu, a TUTAJ II. sezonu :). 

piątek, 4 października 2019

The Gifted: Naznaczeni - recenzja II. sezonu

Witajcie, kochani!

W końcu miałam ten zaszczyt i przyjemność obejrzeć drugi sezon serialu The Gifted: Naznaczeni. Pierwsza część bardzo mi się spodobała. W głównej mierze sukces tejże produkcji zawdzięczać można aktorom, ich interpretacjom postaci, scenom walk oraz zgrabnemu sposobowi poruszania poszczególnych wątków. Nie jest to może serial idealny, ma również pewne wady, ale jeśli chcecie się dowiedzieć więcej, to zapraszam TUTAJ dla odświeżenia pamięci:). Tymczasem czas przejść do drugiej odsłony. Czy drugi sezon jest lepszy od jedynki? A może gorszy? Jak potoczyły się losy poszczególnych postaci od tamtej pory? Zapraszam do lektury!


Twórca: Matt Nix
Premiera: 25.09.2018 (USA)
Produkcja: USA
Dystrybucja: 20th Century Fox
W rolach głównych: Stephen Moyer, Amy Acker, Percy Hynes-White, Natalie Alyn Lind, Sean Teale, Emma Dumont, Blair Redford, Jamie Chung, Skyler Samuels, Grace Byers
W pozostałych rolach: Coby Bell, Michael Luwoye, Frances Turner


Akcja drugiego sezonu The Gifted rozpoczyna się niedługo po wydarzeniach ukazanych pod koniec ostatniego odcinka pierwszej części. Lorna (Emma Dummont) oraz Andy (Percy Hynes-White) przyłączyli się do Inner Circle, nad którym władzę sprawuje potężna Reeva Payge (Grace Byers) oraz jej trzy pupile, czyli siostry Frost (Skyler Samuels). Głównym założeniem tejże organizacji jest dojście do władzy mutantów. Ludzie i mutanci nie mogą razem istnieć na Ziemi, a jedyną rasą, która w pełni zasługuje na miano panów, są właśnie homo superior. Mutanci zbyt dużo nacierpieli się ze strony ludzi. Są torturowani, zamykani w więzieniach czy w specjalnych zakładach, gdzie przeżywają męki. Tylko ci uzdolnieni mogą panować nad światem i sprawić, że mutanci nie będą już nigdy cierpieć w katuszach.

Z kolei John (Blair Redford), Marcos (Sean Teale), Reed (Stephen Moyer), Caitlin (Amy Acker), Lauren (Natalie Alyn Lind) oraz Clarice (Jamie Chung) pozostali w Mutant Underground i pragną koegzystować z ludźmi. Chcą w spokoju żyć w zgodzie ze zwykłymi, nieobdarzonymi ludźmi. Problem pojawia się, gdy do akcji wkraczają Purifiers na czele z Jacem Turnerem (Coby Bell), chcący wyplenić wszystkie mutanty, oraz Morlocks, dowodzeni przez Erga (Michael Luwoye), którzy obierają sobie za cel pozostać neutralni w tym pogmatwanym konflikcie. Niestety, przyjdzie im za to zapłacić bardzo słono... Kto zwycięsko wyjdzie z tego sporu? Jak bohaterowie poradzą sobie w czasie wojny, której nikt nie może zapobiec? Kto wygra, triumfując u władzy, a kto poniesie sromotną klęskę?


Ten serial jest dobry. Bardzo mi się spodobał. Akcja jest wartka i wciąga jak ruchome piaski, a interakcje między bohaterami to jedna z silniejszych stron tejże produkcji. Niemniej pewne aspekty sprawiają, że nie mogę się zachwycać The Gifted na tyle, na ile bym chciała. Po prostu występują elementy, które w pewnym stopniu odbierają przyjemność z oglądania. Najpierw może przejdę do tych bardziej przyjemnych rzeczy.

Zacznę może od wcześniej wymienionych interakcji między bohaterami. Cieszę się, że Lorna i Andy stali się przyjaciółmi i mogą na sobie wzajemnie polegać. Na dobre i na złe mogą na siebie liczyć i myślę, że nie tylko Andy'emu wyszło to na dobre, lecz także Lornie. Oboje stracili swoją rodzinę na cześć tego, w co wierzą. Wzajemne rozmowy łagodzą ich pustkę w sercu i spodobało mi się to, że wspierają się w każdych okolicznościach. Ukazano także uroczą relację miedzy Clarice a Johnem, która postawiana na próby, ewoluuje i sprawia, że oboje zmieniają pewne światopoglądy. Tak samo w przypadku Reeda czy Caitlin, którzy jak dla mnie są wzorowym przykładem małżeństwa. Owszem, każde z nich ma jakieś sekreciki, którymi niechętnie chcą się dzielić, ale ostatecznie zawsze sobie powiedzą. Dialogi między bohaterami są bardzo autentycznie, niewymuszone i świetnie wygłoszone przez aktorów, którzy świetnie się spisali, choć aktorka grająca Lauren, moim zdaniem, musi jeszcze troszkę popracować.


Najbardziej w serialu ujął mnie wątek Reeda i Marcosa. Reed w końcu odkrywa, że jest w nim spora cząstka mutanta. Ewidentnie nie jest gotowy zmierzyć się z własnym stanem, próbuje zapobiec kolejnym atakom, które z czasem się nasilają i chowa się z bólem, aby nie krzywdzić rodziny. Od początku wiedziałam jak się skończy jego wątek, niemniej uważam, że z drugiej strony lepiej nie mógł się on zakończyć. Marcos z kolei nie odegrał w serialu znaczącej roli. Ubolewam trochę nad tym, że tak jak twórcy starają się poświęcać każdemu bohaterowi wystarczającą ilość czasu ekranowego, tak Marcos na tym najwięcej stracił. A wielka szkoda, bo bardzo go lubię i uważam, że jest jednym z mniej irytujących bohaterów (o tym jeszcze wspomnę). Podoba mi się jednak fakt, że ukazano jego rosnącą determinację nie tyle do walki, lecz także do ujrzenia własnej córeczki. Scena, kiedy pierwszy raz widzi swojego bobaska sprawiła, że jeszcze bardziej polubiłam Marcosa (nigdy tego nie robiłam, ale TA scena jest wyjątkowa). Jego ojcowski instynkt bardzo mnie urzekł. Podziwiam go także, bo mimo, że Lorna wciąż go rani, a córeczki może już nigdy nie zobaczyć, wciąż potrafi zachować swoje specyficzne poczucie humoru.

Dlaczego mówię o irytujących bohaterach? Bo praktycznie KAŻDA postać mnie irytowała na swój pokrętny sposób, co widzę, że się nie zmieniło od pierwszego sezonu. Lorna przez pierwszą połowę sezonu doprowadzała mnie do szału swoją zawziętością i faktem, że nie pozwalała Marcosowi się zbliżać. Grała, za przeproszeniem, taką zimną s*kę, do której wszelkie argumenty nie trafiały. Andy przez cały czas chciał udowodnić, jaki to z niego kozak i potrafi zabić dla większej idei, ale się okazuje, że niezbyt mu to wychodzi. Już pomijam jego wątek miłosny z Rebeccą (Anjelica Bette Fellini), który jak dla mnie był niedorzeczny i nieco irytujący jak zresztą sama Rebecca. Lauren dostaje fioła na punkcie jakiejś pozytywki (!), która niby ma znaczenie historyczne. Caitlin to już w ogóle doprowadzała mnie do szaleństwa swoją manią na punkcie nawrócenia Andy'ego. Reed uparcie wolał sobie z problemem radzić sam, co obraca się w końcu przeciwko niemu. John nie umiał podjąć sensownej decyzji i w obliczu klęski nie był w stanie się ogarnąć. Clarice wiecznie marudziła i ciągle jej się coś nie podobało. Jedynie Marcos mnie nie drażnił, ale już chyba mam do niego słabość. Nie wspomnę o Jace Turnerze, który już chyba sam się pogubił i nie wiedział co robi. Praktycznie KAŻDY mnie jakoś irytował i czasami mnie to bardzo denerwowało, co nie zmienia faktu, że rozumiem ich postępowanie. Przynajmniej niektórych. Wiem, skąd się biorą pewne ich zachowania, podejścia czy tok myślenia, ale nie umniejszało to mojej nerwicy. Z jednej strony to dobrze, że ich postępowanie jest uwarunkowane wcześniejszymi doświadczeniami i da się to uzasadnić. Niemniej momentami ciężko było mi nie palnąć się czasem w czoło nad głupotą niektórych postaci...


Mam wrażenie, że tak jak pierwszy sezon skupiał się na rodzinie Struckerów, tak druga część stara się poświęcić czas po równo wszystkim tak, aby każdy mógł w jakimś stopniu przyczynić się do rozwoju fabuły i samych charakterów. Mogę zrozumieć postępowanie sióstr Frost, których dzieje są niezwykle smutne i po prostu przykre. Może jedynie główna antagonistka, czyli Reeva, nie została należycie ukazana. Owszem, pojawia się jeden flashback, lecz jak dla mnie to nie wystarcza. Aktorka dobrze się spisała, ukazując bezwzględność i chłodność Reevy, jej poza i głos wzbudzają zarówno respekt, jak i strach. Szkoda tylko, że nie wykorzystano więcej zasobów na rozwinięcie jej wątku na poczet bardziej zbędnych scen czy zapychaczy, które nie wydają mi się aż nadto potrzebne.

Co mnie też strasznie wkurzało to fakt, że czasami odcinki emitowane były z dwu, nawet trzytygodniową przerwą. W międzyczasie zdąży się trochę pozapominać o pewnych rzeczach, a sama właściwie nie wiem skąd te długie interwały. Rozumiem, że święta, ale cały serial przez to rozwlekł się na prawie pół roku... Za to efekty specjalne czy muzyka są świetne. Nawet w sekwencjach bitewnych, których szkoda, że nie było więcej. Wizualnie The Gifted przyciąga uwagę i całość prezentuje się ślicznie. Czuję jednak lekki niedosyt, bo jak na serial superbohaterski, to niewiele było scen walk.

Summa summarum, ciężko mi ocenić drugi sezon The Gifted. Z jednej strony ponaciągany, przegadany, część bohaterów irytuje, jest za dużo wątków, ale z drugiej strony produkcja jest pełna interesujących zwrotów akcji, porusza pewne kontrowersyjne tematy, jak np. rasizm czy dyskryminacja mniejszości, nie udzielając nam odpowiedzi podanej na tacy, zmuszając równocześnie widza do przemyśleń. Ponadto wciąga, dostarcza wielu skrajnych emocji i jest po prostu dobrze zrobiona. Daję The Gifted 7/10.



  

piątek, 27 września 2019

Niezwykła historia Marvel Comics - pierwsza książkowa recenzja Vombelki!

Właśnie jesteście świadkami pierwszej mojej książkowej recenzji na tymże blogu! Prowadzę Vombelkę już dobre kilka lat i jeszcze nigdy nie napisałam tutaj żadnej recenzji żadnej książki. Kiedyś musi być jednak ten pierwszy raz :). 

Parę lat temu na święta Bożego Narodzenia otrzymałam od siostry piękny podarek w postaci książki o tytule Niezwykła historia Marvel Comics. Bardzo się ucieszyłam, że otrzymałam prezent, który ściśle wiąże się z moimi zainteresowaniami. Wiedziałam, że nieprędko ją przeczytam, bo ta cegła zawiera ponad 500 stron, a ostatnią lekturą o takim rozmiarze jaką przeczytałam, jest albo piąta część Harry'ego Pottera, albo Lalka. Studia również skutecznie pochłaniały mój czas oraz chęci na czytanie ponadprogramowych lektur. Zaczęłam więc czytać tę książkę jakieś dwa lata temu na turnusie w Świnoujściu. Dobrnęłam do 138 strony. Potem znowu przerwałam i to aż na rok, żeby z kolei na wakacjach w Ustce ponownie spróbować. Tym razem udało mi się i przebrnęłam przez całe opowiadanie. Czy warto wziąć się za Niezwykłą historię Marvel Comics


Tytuł oryginału: Marvel Comics The Untold Story
Autor: Sean Howe
Tłumaczenie: Bartosz Czartoryski
Wydawnictwo: SQN (Sine Qua Non)
Liczba stron: 510
Data premiery: 2013

Niepolakierowane, niedosładzane, nieautoryzowane, zakulisowe rozliczenie jednej z dominujących sił popkulturowych we współczesnej Ameryce. 

Operująca w maleńkim biurze przy Madison Avenue firma Marvel Comics na początku lat sześćdziesiątych przedstawiła światu szereg postaci w jaskrawych kostiumach. Prace wydawnictwa wyróżniały się inteligentnym dowcipem i bezlitośnie obnażały zwyczajne ludzkie wady. Spider-Man, Fantastyczna Czwórka, Kapitan Ameryka, Hulk, Iron Man, Thor, X-Men i Daredevil szybko zdobyli serca nastoletnich czytelników i rozpalili wyobraźnię artystów, intelektualistów i kulturowych buntowników. Epickie Uniwersum Marvela stało się najbardziej wyszukanym z fikcyjnych światów i zyskało rangę współczesnej amerykańskiej mitologii. 

Droga Marvela na szczyt była niezwykle wyboista. Firma startowała ze straconej pozycji. Dzisiaj ma status niepokonanej korporacyjnej bestii. Przetrwała machinacje Wall Street, porażki Hollywood i upadek rynku komiksowego. Postaci ze świata Marvela przechodziły przez ręce kolejnych pokoleń genialnych redaktorów, rysowników i scenarzystów. Ludzie, którym powierzono opiekę nad tradycją - zubożałe cudowne dzieci, czarujący pacyfiści i najemni karierowicze - zmuszeni byli zmagać się z komercjalizacją, kapryśnymi czytelnikami oraz biurową codziennością. 

Sean Howe podpatruje nietypowe osobowości zza kulis. Stan Lee, Frank Miller, Todd McFarlane, Jim Shooter i Jack Kirby to twórcy, których sylwetki autor przybliża w tym niesamowitym kompendium wiedzy o wydawnictwie Marvel. 

Oparta na ponad stu oryginalnych wywiadach Niezwykła historia Marvel Comics to opowieść o urodzajnej wyobraźni, przyjaźni na śmierć i życie, pełnych dynamicznej akcji walkach na pięści, nawróconych grzesznikach, nieprawdopodobnych sojuszach i niespodziewanych zdradach. Sean Howe przedstawia jeden z najbardziej niezwykłych i uwielbianych popkulturowych symboli w historii Ameryki.  

Książka, przynajmniej jak zdążyłam zaobserwować, składa się poniekąd z dwóch części, które wzajemnie się przeplatają i uzupełniają. Jedna dotyczy opisów spraw typowo biznesowych, marketingowych czy ogólnie tego jak wyglądała praca w wydawnictwie, jakie były początki Marvela, kto odegrał najważniejszą rolę w tworzeniu się całego Uniwersum oraz z jakimi przeszkodami na tle kulturowym i historycznym musieli zmierzyć się artyści przynależący do Zagrody. Druga część z kolei silniej skupia się na tym jak powstawały różne postacie komiksowe, skąd brały się twórcze inspiracje, co skłaniało autorów, aby w taki a nie inny sposób zaprezentować bohaterów, którzy obecnie stanowią ikony popkultury.

Druga część zdecydowanie bardziej mnie interesowała. Po prostu ciekawiło mnie ukazanie genezy postaci oczami ludzi, którzy siadali przy stole i próbowali na kartce papieru pokazać bohatera, który mógłby jakoś rezonować wśród odbiorców. Niewidomy prawnik-samozwaniec, emocjonalnie roztrzepany nastolatek, co uzyskał moce przez ugryzienie pająka, naukowiec o podwójnej tożsamości, pijany miliarder z całym arsenałem zbroi czy dyskryminowana młodzież z supermocami to wierzchołek góry lodowej i dowód ogromnej kreatywności i pomysłowości autorów, którzy starali się łamać stereotypy, mimo, że za ich życia byli niedoceniani, ignorowani, pomijani czy zapomnieni.

Pierwsza część jest również interesująca na swój sposób, chociaż ciężej mi się ją czytało. Występuje bowiem dużo sformułowań typowo charakterystycznych dla świata redakcji, wydawnictw, wytwórni filmowych i ogólnie pojętego biznesu. Niejednokrotnie musiałam czytać akapit kilkukrotnie, by powiązać jeden wątek z drugim i jakoś sobie logicznie poukładać pewne informacje. Lektury książki nie ułatwiało występowanie miliona różnych nazwisk, które po prostu mi się myliły i nie potrafiłam już ocenić kto jest redaktorem naczelnym, kto naczelnym, kto dyrektorem artystycznym, etc. Następuje przesyt danych, mających duże znaczenie dla opisanej historii. I tak z jednej strony mnie to męczyło, bo musiałam niezwykle mocno się skupiać i wytężać komórki mózgowe, a z drugiej rozumiem takie posunięcie ze strony autora, bo w końcu chce pokazać czytelnikowi jak autentycznie wyglądała praca w takim Marvel Comics. Doceniam i szanuję szczegółowość oraz staranność autora, który udzielając tylu informacji stara się oddać hołd każdej osobie, mającej wpływ na Uniwersum Marvela.

Język książki jest na przemian fachowy i potoczny. W książce pełno jest cytatów różnych rysowników, scenarzystów czy redaktorów, w których nie brak przekleństw czy bardzo nieprzyjemnych, wręcz obraźliwych sformułowań. Mnie osobiście nie przeszkadzały łańcuszki obelg, które bezpośrednio autor zacytował, ale nie wszystkim taki zabieg się może spodobać. Jak dla mnie takie fragmenty z różnych wywiadów nadają całości autentyzmu i podkreślają fakt, że praca w tak wielkim przemyśle komiksowym bywa naprawdę... Popaprana. Malwersacje pieniędzmi, przechodzenie od konkurencji do konkurencji, łamanie praw autorskich to coś, co w latach 50.- 90. stanowiło chleb powszedni.

Wydawać się więc może, że narrator tylko opisuje wydarzenia jakie miały miejsce na przestrzeni kilku ostatnich dekad, ale mimo to jest bardzo obecny i nadaje opowiadaniu pewnego tonu i tempa. Wyczuwam u niego sporo ironii i niezbyt wielkiego zamiłowania do DC Comics, co i tak nie jest jakieś przeszkadzające, ponieważ książka i tak skupia się na Marvelu, od czasu do czasu porównując tylko te dwa komiksowe giganty.

Okładka jest ciekawa i przykuwająca oko, a oprawa jest twarda i bardzo trwała. Przyznam, że potargałam ją trochę, gdyż książka towarzyszyła mi w podróży i nie jest już taka piękna jak na początku, ale kondycyjnie świetnie się trzyma i dodatkowo świetnie utrzymuje te ponad 500 stron, aż przyjemnie kartkuje się poszczególne strony. Czcionka jest bardzo wyraźna i czytelna, choć przyuważyłam kilka literówek czy powtórzeń, co może wiązać się z błędem w druku. Tłumaczenie uważam za bardzo udane i nie przypominam sobie, żeby coś mi się nie zgadzało i brzmiało niestosownie.

Podsumowując, Niezwykła historia Marvel Comics to pokaźnych rozmiarów kompendium wiedzy o tym, jak wyglądało życie w redakcji Marvela, które nie było wcale usłane różami. Różni twórcy przychodzili i odchodzili, a każdy dzień był niepewny. Pełno jest przytoczonych biografii i intrygujących wywiadów, które dają nam wgląd w życie przeciętnego komiksowego pisarza/artysty. Przyznam, że czytałam tę książkę z jakiś tydzień, gdyż coś ciągle mnie rozpraszało, a fachowy język też spowalniał mnie trochę. Nie ma tutaj stricte fabuły, jest to bowiem dokument, który nie boi się odkrywać warstwy hipokryzji panującej w biznesie jako takim. Na szczęście dzięki lekturze mogłam poznać ludzi, dzięki którym mogę rozwijać swoją pasję i cieszyć się, że żyję w erze ukształtowanej przez zarówno komiksy, jak i filmy na nich oparte. Polecam się zapoznać!


piątek, 20 września 2019

Jak to jest na tym Jagiellońskim cz. VI

Witajcie, kochani :). Kolejna część z cyklu "Jak to jest na tym Jagiellońskim", a to oznacza kolejną przeze mnie przeżytą sesję egzaminacyjną. Powiem, że nauka szła mi bardzo ciężko... Wybitnie ciężko w tym semestrze. Powodów może być mnóstwo, ale dwa najważniejsze to po pierwsze okropny upał, duchota, skwar na zewnątrz i w samym mieszkaniu. Nie było jak przewietrzyć pokoju czy się ochłodzić, bo zwyczajnie w krakowskich sklepach zapanował deficyt wiatraków czy klimatyzatorów. W związku z tym zamiast porządnie się skupić na materiale, musiałam się ciągle wycierać szmatką i pilnować, by nie zemdleć (#NienawidzęLata, #GdzieTaZima). 

Po drugie miałam tzw. fazę na muzykę zespołu 5 Seconds of Summer (jak śledzicie mojego fan page'a to pewnie wiecie :P) i za każdym razem jak sięgałam po notatki to słyszałam ich piosenki, co troszkę przeszkadzało w utrwalaniu nowych informacji :). Nie wspomnę o różnych filmikach na YT, które skutecznie odciągały moją i tak już rozproszoną uwagę. 

Tak czy siak trzeba było siąść i się trochę pouczyć. Jakie są tego efekty? 


W tym roku wybitnie było dużo niemieckiego, ale tradycyjnie rozpocznę angielskim, bo jest przyjemniejszy!


1.) Praktyczna nauka języka angielskiego - na egzamin z tej części składają się: Use of English, czyli gramatyka, słownictwo, idiomy, phrasale, transformacje, kolokacje i co nie bądź oraz reading z writingiem w jednym, czyli tekst na mniej więcej dwie strony, w którym trzeba wstawić odpowiednie słowa w luki (ćwiczenie typu abcd), wyjaśnić pojęcia w kontekście tekstu oraz odpowiedzieć na dwa pytania, które również tyczą się powyższego tekstu. 

Jeśli chodzi o Use of English to z tym nie miałam najmniejszego problemu. Na bieżąco orientowałam się w materiale, więc z tą częścią poradziłam sobie najlepiej. Gorzej z czytaniem i pisaniem... Jak już zapewne wiecie, jestem osobą, która nie należy do zbyt domyślnych. A jednak pewne teksty akademickie są dosyć skomplikowane i pewne rzeczy trzeba analizować nie tylko pod kątem dokładności, ale należy też umieć czytać między wierszami, czyli czy autor odnosi się sarkastycznie czy mówi poważnie, etc. Niby mam już pewne doświadczenie w tej kwestii, bo w końcu zdałam maturę z polskiego czy egzaminy z literatur angielskiej czy amerykańskiej. Niemniej zawsze mam problem w zrozumieniu prawdziwych intencji autora. Z reguły interpretuję nie tak jak trzeba albo w kompletnie przeciwnym kierunku myślowym podążam. I to wcale nie pomaga w zdaniu egzaminu^^. 

Jakoś jednak, chyba raczej szczęśliwym trafem, udało mi się zdać obie części i mogłam przejść do części ustnej, która okazała się bardzo przyjemnym dialogiem między mną a egzaminatorami. Temat miałam dosyć specyficzny i nie bardzo wiedziałam jak to ugryźć, ale akurat w mówieniu jakoś sobie radzę, więc wybrnęłam z honorem, w dodatku z nawiązką, dlatego jestem teraz człowiekiem szczęśliwym, że dałam sobie z tym radę :). 

Teraz ta mniej przyjemna część...


2.) Praktyczna nauka języka niemieckiego - ehh... Im częściej przystępuję do egzaminów w pierwszym terminie czy poprawkowych z tego przedmiotu, tym bardziej dochodzę do wniosku, że sama wiedza czasami nie wystarcza. W życiu czasami, jak to mówią, potrzeba więcej szczęścia niż rozumu. W przypadku tego przedmiotu może rozum i mam, bo jakoś na zajęciach radziłam sobie dobrze, przynajmniej przez większość czasu, ale szczęścia... Niestety mi brakuje. To trochę boli, ale niestety do takich przykrości trzeba przywyknąć. 

Gramatyka i czytanie poszły mi znakomicie. O czytanie się nie martwiłam, bo jakoś w tym języku sobie radzę. Gramatyki się nieco obawiałam, bo nie byłam w stu procentach pewna siebie ze względu na pewno zagadnienie, które akurat nie da się wyuczyć. Trzeba to po prostu czuć. Niemniej poszło mi zaskakująco dobrze i zdziwiłam się, że mi tak dobrze wyszło. Niemniej w tempie błyskawicznym zostałam oblana kubłem zimnej wody, gdy zobaczyłam rezultaty swojej pracy ze słuchania i pisania. Słuchania praktycznie nie rozumiałam kompletnie, więc wynik mnie nie zaskoczył. To samo jeśli chodzi o wypracowanie, bo nawet nie zdążyłam go sprawdzić czy nawet pomyśleć o rozsądnych, przemyślanych argumentach. Niemniej zabolało, gdy się okazało, że nie zdałam...

Tym bardziej, że nawet wydłużenie czasu nie dało mi nic. Jak w ciągu godziny i 18 minut miałam napisać list do redakcji na 300-400 słów, wcześniej musząc przeczytać dwa artykuły do wyboru?! Dodatkowo w trybie ekspresowym musiałam wymyślić argumenty, które szybko trzeba było przelać na papier... Dla mojego powolnego, dyslektycznego umysłu nie było takiej opcji. Z kolei, jeśli chodzi o słuchanie, na co dzień jestem w stanie zrozumieć czysto niemiecką mowę. Gorzej, jeżeli masz cztery opcje do wyboru, a speaker wymawia wszystkie. Z dwojga złego musisz wybrać tylko jedną, jedyną najwłaściwszą odpowiedź. Dowód na to, że nie wygrałabym w Totolotka :P. 

Jestem trochę zła i smutna, że nie ważne jak długo czasami człowiek siedzi i skupia się na danej rzeczy, wciąż nie przynosi to chociaż zadowalających rezultatów... :(.

UPDATE: Jeśli chodzi o egzamin poprawkowy, to tydzień przed terminem dość ostro wzięłam się do nauki. Tym razem z pisaniem wszystkich części poszło mi o wiele szybciej niż się spodziewałam. Czytanie i gramatyka poszły mi znakomicie i bardzo się cieszę, że powtórzyłam słownictwo. Jak się okazuje, sporo wyuczonych przeze mnie synonimów pojawiło się w tekstach. Najbardziej oczywiście bałam się słuchania oraz pisania. Z tym pierwszym miałam pewne obawy, ale starałam się skupić na tyle, aby w końcu wybrać prawidłowe odpowiedzi. Akurat na pisaniu trafił mi się bardzo przyjemny temat, więc szybko starałam się przelać swoje pomysły na papier, aby wyrobić się ze wszystkim w czasie i mieć możliwość sprawdzenia ewentualnych błędów. Tym razem się udało, ale bardziej stresowałam się na egzaminie ustnym. Jakoś nie posiadam talentu do przemawiania po niemiecku, więc dosłownie w 15 minut przygotowałam krótką wypowiedź na wylosowany temat. Przeczytałam wszystko z kartki, chociaż nie ukrywam, że w trakcie mówienia wplotłam trochę elementów improwizacji. Całkiem sprawnie mi to poszło i cieszę się w sumie z uzyskanego wyniku^.^

3.) Historia literatury niemieckojęzycznej - Zapewne znacie taki przedmiot. Wykład nieco nudnawy, slajdy szczelnie przepełnione od góry do dołu tekstem i generalnie całoroczny przedmiot do przerobienia w 2 dni. Cóż... Challenge accepted!

Na szczęście miałam przygotowane notatki, więc przynajmniej z jakimkolwiek nadrabianiem nie musiałam się męczyć. Kwestia nauczenia się tego wszystkiego. Miałam niemały problem z motywacją. Pomijam przeraźliwy upał. Po niezdanym egzaminie jednak ciężej jest wykrzesać z siebie jakiekolwiek chęci do czegokolwiek. Z dwojga złego lepiej jest poprawiać jeden egzamin niż dwa. Także, chcąc nie chcąc, spięłam się w sobie ten ostatni raz i przez kolejne trzy czy cztery dni nie rozstawałam się z książką.

W trakcie pisania egzaminu dostałam w pewnym momencie takiej pustki w głowie. Wiedziałam sporo rzeczy, ale nie potrafiłam ich ulokować w odpowiednim miejscu w mózgu. Troszkę spanikowałam, ale na szczęście wybrnęłam z tego bohatersko.

***

4.) Obrona pracy licencjackiej - metodyka. Cóż, pisanie pracy dotyczącej komiksów wydawałoby się dla mnie spełnieniem marzeń. Siedzę w tej tematyce już dobre kilka lat, więc akurat udało mi się połączyć przyjemne z pożytecznym. Problem w tym, że wolałam opisywać zjawiska historyczne, mające znaczny wpływ na powstawanie komiksów i poszczególnych postaci. Trafiło mi się jednak seminarium metodyczne, więc musiałam przedstawić wpływ komiksów na rozwijanie umiejętności czytania ze zrozumieniem w języku angielskim u dzieci w szkole podstawowej. Akurat część praktyczna przypadła mi w udziale w szkole, do której kiedyś uczęszczałam. Dwa wnioski mi się nasuwają: Po pierwsze, nie chcę pracować w zawodzie nauczyciela, a po drugie czuję, że moim obowiązkiem jest wpajanie ludziom, że komiksy to nie tylko obrazki i marny tekst w dymkach. To prawdziwa kopalnia wiedzy pod względem praktycznym, metodycznym, psychologicznym i językowym. Być może na magisterskim seminarium z literaturoznawstwa uda mi się tym bardziej naświetlić ogromne znaczenie komiksów.

Samo pisanie pracy polega w głównej mierze na parafrazowaniu tego co już ktoś wcześniej powiedział. Nic odkrywczego od siebie raczej nie można dodać, a trzeba umieć innymi słowami przekazać coś, co już zostało napisane. Im więcej odniesień do tekstów źródłowych tym lepiej :). Największą bolączką, według mnie, okazało się edytowanie całego tekstu, czyli przygotowanie spisu treści, dopasowanie czcionki, akapitów, prawidłowa numeracja rozdziałów, układanie tabelki tak, żeby tekst się nie rozjeżdżał, etc. Na szczęście siostra uratowała mnie w potrzebie i przyznam szczerze, że gdyby nie jej pomoc, to nie dałabym sobie z tym rady! Tym bardziej, że o wielu sprawach technicznych czy merytorycznych dowiadywałam się rozmawiając z innymi studentami aniżeli od samego promotora :D.

Moja obrona pracy zjadła mnie totalnie. Dosłownie. Tydzień przed terminem obrony dokuczały mi potworne bóle głowy i niekontrolowane ataki paniki w pakiecie z atakami przytłaczającego lenistwa. Moja nauka polegała na przeczytaniu tekstu i bezwiednym wchłanianiu pojedynczych słów, które miały mi ułatwić zrozumienie pewnych pojęć. Ostatniego dnia się poddałam. A i tak na obronie cała moja wiedza wyparowała, więc stulałam co mi się tylko nawinęło na język. Tutaj wcale nie koloryzuję. Akurat zadano mi pytania, z których nie przygotowałam się najlepiej (jeżeli wcale). Chyba jednak moje głupoty miały sens, skoro się przyzwoicie obroniłam, a promotor zaoferował mi pracę! Da się? Da się^^.


Miałam w planie napisać takie podsumowanie o trzech latach spędzonych na Uniwersytecie Jagiellońskim, ale stwierdziłam, że swoje refleksje zawrę krótko poniżej. Po pierwsze, na studia filologiczne trzeba być odpornym psychicznie, ogromnie zdystansowanym do siebie i gotowym na wszystko. Po drugie, niestety trzeba się liczyć na ogromną ilość czasu spędzoną na naukę i to nie tylko na same egzaminy w sesji, lecz także na kolokwia. Chyba, że jesteście językowymi geniuszami to w takim razie możecie spuścić z tonu. Po trzecie, musicie liczyć się z toną papierologii i częstym spacerami do dziekanatu, bo jakoś tak się składa, że to terminy kolidują, to zapomniano poinformować o czymś studentów, to elektroniczny dziennik coś szwankuje, etc. Od święta zdarzy się załatwić wszystkie formalności za jednym razem.

Szczerze mówiąc, nie umiem Was zachęcić czy odradzić do studiowania na sławetnym UJocie. Z jednej strony poznałam mnóstwo wspaniałych ludzi, nawiązałam kilka świetnych znajomości, sporo się nauczyłam języka i odwagi, żeby się nim posługiwać. Nauczyłam się też walczyć o swoje i nie poddawać się jak znowu się noga powinie i czegoś nie zdam. Z drugiej strony nabawiłam się ataków stresu, paniki i pewnie innych przykrości na tle psychicznym. Jednak nie jestem na tyle silna mentalnie, aby tak łatwo ze wszystkim podołać. Staram się, ale po prostu pewnych rzeczy przeskoczyć nie potrafię. Ponadto niejednokrotnie nie ma czasu kultywować swoich hobby czy nawet spotkać się na chwilę, żeby odsapnąć. Jak już wejdzie się w te trybiki do nauki to ciężko ogarnąć dla siebie czas wolny, chociażby po to, żeby na chwilkę się zrelaksować. Próbuję organizować swój czas tak, aby się ze wszystkim wyrobić, ale z reguły kończy się na tym, że nie da się zrobić czegoś stricte dla siebie.

Trzeba się również przygotować na to, że egzaminy nie odnoszą się zbytnio poziomem do tego, co robi się na zajęciach. Na ćwiczeniach materiał jest w miarę przyswajalny i zrozumiały, co kompletnie nie pokrywa się czasem z poziomem wiedzy jaki oczekuje się na egzaminie. Dlatego też śmieję się, że jestem Wrześniowym Weteranem, gdyż w przypadku niemieckiego nie zdarzyło mi się jeszcze zdać w pierwszym terminie :D. Czasami więc odnoszę wrażenie, że sama wiedza nie wystarczy, bo trzeba mieć ten łut szczęścia.

Na rejestrację przedmiotową radzę obudzić się wcześnie rano i być gotowym na to, że na seminaria może prędko zabraknąć miejsc. Spóźniłam się dwie minuty i w ciągu kolejnej minuty musiałam podjąć szybką decyzję o czym z kolei chciałabym pisać pracę licencjacką. Nie było to przyjemne uczucie, dlatego ostrzegam, żeby być gotowym na takie sytuacje i mieć przygotowany plan awaryjny :).

W ogóle o USOSie można pisać epopeje, więc jeżeli nie rozumiecie o co chodzi w podpięciach, etatach i żetonach, to nie wpadajcie tak jak ja w panikę. Z czasem wszystko się wyklaruje, a ostatecznie od czego są te panie w dziekanacie ;P. Nie zraźcie się też, jeżeli na stronie internetowej  uniwersytetu czy instytutu są rozbieżne informacje. Musicie wysyłać maile i pytać dopóty, dopóki nie uzyskacie jednoznacznej informacji.

Wybór więc należy do Was. Radzę jednak przed podjęciem studiów porządnie przeczytać harmonogram i program studiów, poczytać komentarze innych studentów i orientować się co uniwersytet ma Wam do zaoferowania. Przede wszystkim jednak skupcie się na tym, czego będziecie się uczyli i czy jest to coś do czego dążycie. Ja o tyle popełniłam ten błąd, że myślałam, że niemiecki będzie przedmiotem dodatkowym i nie aż tyle wymagającym co angielski. Okazuje się, że oba są traktowane po równi, a niemiecki nawet ma większe wymagania. Nie bójcie się pytać innych studentów, którzy przeszli przez to samo. Także moje studia licencjackie na UJ wspominać będę zarówno pozytywnie, jak i negatywnie. Coś jednak przeważyło, skoro wybieram się na magistra. Teraz tylko spiąć się w sobie i dać radę :).

sobota, 7 września 2019

Turnus rehabilitacyjny w Ustce, czyli moje wakacje nad morzem!

Jakiś czas temu powróciłam z drugiego końca Polski, gdyż odbywałam dwutygodniowy turnus rehabilitacyjny (09.08 - 22.08) w Ustce. Szczerze powiedziawszy, to z jednej strony to przykro mi, że wszystko co dobre się tak szybko kończy i będzie mi brakowało pewnych miejsc czy ludzi, które zobaczyłam i spotkałam. Z drugiej jednak strony cieszę się, że już wróciłam do Krakowa i mogę już na spokojnie zająć się innymi sprawami i odetchnąć od... Pewnych ludzi :P. Zapraszam na relację z turnusu!



Dojazd
Dzień przed oficjalnym rozpoczęciem turnusu wyjechałam wieczornym pociągiem relacji Kraków-Ustka/Kołobrzeg. Miesiąc wcześniej rozważałam opcję, aby zarezerwować sobie kuszetkę, żeby jakoś przyjemniej i przede wszystkim wygodniej spędzić całą noc. Mam już lekkie doświadczenie z podróżowaniem przez 12-13 godzin w pociągu, więc tym razem chciałam sobie nieco ulżyć pewnych przykrości. Stwierdziłam, że nie będę jednak płacić niecałych 200 zł na łózko, kiedy naprawdę nie uda mi się zasnąć. Poza tym planowałam sobie kuszetkę w drodze powrotnej z Ustki. 

Niestety nie było bezpośrednich połączeń pociągiem z Ustki do Krakowa, także musiałam szukać jakiegoś autobusu. Powrotną trasę odbyłam więc AD Euro Trans. Jeżeli jednak planujecie podróże tymże przewoźnikiem wiedzcie, że różnie kursują autobusy w dni parzyste i nieparzyste, także takie małe ostrzeżenie:). Skoro już jestem przy podróży autobusem, to muszę pochwalić, że kierowcy byli bardzo mili, na trasie było kilka przerw na siusiu czy na rozciągnięcie nóg, a trasa odbyła się bez większych przeszkód. Ponadto udało mi się zobaczyć inne większe miasta, np. Słupsk czy Trójmiasto, co uważam za przyjemny dodatek do wspomnień :).

Ośrodek
Kiedy już z dworca dowlekłam się do ośrodka (a uwierzcie mi, było to nie lada wyzwanie, jak na telefonie miałam 5% baterii, a Google Maps kompletnie już wysiadło), trafiłam do Przylesia, który mieści się na ulicy Sportowej 18. Ośrodek znajduje się dosłownie przy lesie, gdzie kto odważny mógł się wybrać na grzyby :P. Dodatkowo w pobliżu mieści się boisko sportowe. 

Budynek jest całkiem schludny, czysty i przytulny. Poza oczywiście pokojami dla kuracjuszy oraz recepcją, w ośrodku znajduje się również jadalnia, tzw. zabiegownia, winda dla niepełnosprawnych. Z kolei na zewnątrz budynku jest dość spory taras oraz kącik rozrywki, gdzie można pograć w bilarda, piłkarzyki czy ping-ponga, mini siłownia, huśtawki oraz sala przeznaczona do różnych imprez typu karaoke czy potańcówki. Z tyłu budynku z kolei znajduje się placyk zabaw dla dzieci i parking samochodowy dla pacjentów.  




Okolica okazała się bardzo spokojna. Powiem jednak szczerze, że Przylesie jest okropnie daleko do centrum czy na plażę. Oczywiście kto wytrwalszy to może pójść spokojnie piechotą, ale najlepiej dotrzeć rowerem (które można wypożyczyć) czy meleksem/busikiem, kursującym co jakiś czas z ośrodka. Nawet jak w pobliżu błądziłam rowerem, to do najbliższej plaży dojechałam w jakieś 20 min. Później znajdują się lasy czy łąki.  


Atmosfera
Tak jak napisałam wyżej, generalnie panowała cisza i spokój. W końcu ośrodek znajduje się najdalej od miasta jak to możliwe, a w okolicy znajdują się pojedyncze domki rodzinne. Niemniej jak się przejdzie kawałek do centrum, to wręcz zaczyna roić się od ludzi. Takie tłumy były, że ciężko mi przyszło rowerem jechać, bo co chwilę musiałam się zatrzymywać. Nie wspomnę o tym, co się działo na plaży czy na głównej promenadzie. Istny rój ludzi! Z trudem robiłam jakiekolwiek zdjęcia, bo w kadr wchodzili mi kolejni turyści czy inni wakacjowicze. 



Pokój
Pokój, w którym nocowałam przez dwa tygodnie, znajdował się na pierwszym piętrze. Akurat mieścił się w segmencie, gdzie w jednym pokoju obok mieszkała pani Basia, a ja z panią Renią w drugim. Dzielił nas mini przedpokój. Na pokój składał się stolik z czajnikiem i kubkami, dwa krzesła, dwa łóżka (bardzo wygodne!), dwa nocne stoliki, duża szafa z wieszakami oraz plazmowy telewizorek na ścianie. Łazienka była bardzo mała. W prysznicu ledwo się mieściłam, a żeby umyć zęby czy ręce pod umywalką, trzeba było się nieźle napocić. To była najmniejsza umywalka jaką w życiu widziałam! Z trudem przychodziło też wyregulować wodę, gdyż albo leciała lawa, albo kubeł lodowatej wody. Na szczęście zapewnione były koce i duży oraz mały ręcznik, które przydały mi się na zabiegi. Ogólnie jednak dało się przetrwać.   

Dzień powszedni
Pierwszą niespodzianką dla mnie była wizyta lekarska, która okazała się odbywać w dniu przyjazdu. Zdziwiło mnie to, bo generalnie konsultacje mają miejsce dnia następnego, aż się wszyscy zjadą. W każdym razie kolejny raz zostałam oblana kubłem zimnej wody! Lekarz nawet nie popatrzył na moją kartę zdrowia, wypisywał co mu powiedziałam nawet nie zerkając na to co jest napisane na kartce. Wprost odrzekł, że na moje schorzenia nie ma żadnych zabiegów. Nie ukrywam, że byłam w szoku, co innego w końcu wskazane zostało na stronie internetowej ośrodka. Jak się później okazało, są to wytyczne z jakimi chorobami czy schorzeniami pacjenci mogą/nie powinni przyjeżdżać. Cóż, zaakceptowałam to, jak również i zabiegi jakie otrzymałam. Jak wyglądał taki dzień powszedni?
Godz. 8.00 śniadanie. Podstawą śniadania była szynka, ser żółty, ogórek, pomidor i kawałek masła. Niemniej kto chciał mógł podejść do osobnego stolika i zaopatrzyć się w różne twarożki czy dania na ciepło, tj. naleśniki z powidłem, tosty, parówki czy zupę mleczną. Z kolei na kolację było podobnie, ale serwowano również kaszankę, fasolkę po bretońsku, racuchy (niebo w gębie!), placki ziemniaczane, kluski leniwe (równie pyszniutkie). Obiad składał się zaś z dwóch dań: zupy oraz porcji ziemniaków, mięsa i jakiejś surówki. Dodatkowo serwowano deserek w postaci jakiegoś owoca czy ciastka. Generalnie posiłki były bardzo smaczne, sycące i w miarę urozmaicone. Niemalże wszystko smakowało jak domowe, co uważam za ogromny plus <3
Ok. 8.30 zaczynałam zabiegi. Pierwszym był laser na odcinek piersiowy pleców. Pani przykładała taką gałeczkę i jeździła nią po plecach. Trzeba było oczywiście ubrać specjalne okulary, żeby nie wchłonąć zbędnego promieniowania czy coś. Parę minut później kładłam się na brzuchu, gdzie na plecy świeciła mi czerwona lampa Sollux. Na turnus przypadały dwa zabiegi, więc tylko tym musiałam się zadowolić. Organizacyjnie uważam jednak, że na karcie zabiegowej powinni bardziej przykładać uwagę kto o której godzinie wchodzi, np. parafką oznaczać, że dany pacjent był wtedy i wtedy. Niby każdy miał napisane w jakich godzinach jaki zabieg, ale odnoszę wrażenie, że sporo osób wchodziło poza kolejnością. Niejednokrotnie musiałam czekać bardzo długo na swoją kolej. 
Ok. 9.30 czas wolny. W ten czas głównie oglądałam telewizję czy czytałam książkę/robiłam bransoletkę, wdychając świeże powietrze na tarasie. Czasami jeździłam rowerem po okolicy (sama lub z moim nowym towarzyszem, Filipem :P) czy na plażę. 
O 13.00 obiad, a później koło 14.00 albo wypad meleksem na plażę, albo jakaś wycieczka organizowana przez mega sympatyczną panią Rudą. Odbyłam m.in pieszą wycieczkę na plażę zachodnią i Stawek Upiorów, rejs statkiem Pirat, zobaczyłam bunkry Blüchera oraz przespacerowałam się po Wydmie Orzechowskiej. 



Dworzec kolejowy - obecnie w remoncie






Ruchomy most łączący plażę zachodnią i wschodnią. Otwierany co godzinę na 20 minut.





Centrum










Wnętrze statku Pirat





Zdjęcie Jacka Sparrowa z ukrycia :P


























Kilka ujęć z bunkrów Blüchera



Wydma Orzechowska


Sporo atrakcji było jednak organizowanych na ośrodku, a grupą docelową były małe dzieci. Z tego co się orientuję to dzieci robiły biżuterię z gliny, lepianki, gofry na ciepło czy po prostu uczestniczyły w różnych grach i zabawach. Powiem jednak skromnie, że wzbudzałam lekką sensację zarówno wśród dzieci, jak i dorosłych, kiedy wszyscy podchodzili pooglądać jak plotę bransoletki z muliny. Dostałam nawet dwa zlecenia, a w nagrodę otrzymałam darmową czekoladę, pyszne ciastka oraz 20 złotych. Business is business :).

Pogoda
Jak widać na załączonych powyżej zdjęciach, pogoda była w kratkę. Na przemian padał deszcz, wiał wiatr, a potem pięknie grzało słonko i dobijał skwar. Nie powiem, bardzo mnie to irytowało. Ubieram szorty, zdejmuję szorty, ubieram legginsy, zdejmuję legginsy... Ciężko było przewidzieć jakiego psikusa tym razem pogoda wywinie. Nawet prognozy nie mogły się ogarnąć! Przez to zmieniające się ciśnienie nie mogłam się totalnie wyspać. Tak czy siak pogoda nieznacznie zniechęcała do odwiedzin nad morzem :). 



Komunikacja
Zasięg był bardzo dobry i bez problemów można się było skontaktować telefonicznie z rodziną. Wybitnie dobrze działał również internet. Czasami się tak zdarza, że tylko na parterze chwyta zasięg, a tutaj można było skorzystać z wi-fi nawet poza budynkiem! 

Ludzie
Na turnusie znajdowało się mnóstwo rodzin z dziećmi oraz starszych osób. Akurat udało mi się poznać panią Basię oraz Renię. Panią Basię praktycznie w ogóle nie rozumiałam, gdyż była po udarze i ma pewne problemy z wymową. Co ciekawe, za każdym razem jak się na siebie patrzyłyśmy to śmiałyśmy się do łez. Jedna od drugiej zarażała się śmiechem :D. 

Z kolei pani Renia... Bardzo żywiołowa i gadatliwa babeczka, ale z upływem czasu coraz bardziej mnie zaczęła irytować. Akurat dzieliłam z nią pokój, więc musiałam to jakoś znosić. A co takiego? Czepiała się praktycznie o wszystko. Źle buty układam, nie zamykam deski klozetowej, w złym miejscu kładę mokrą bieliznę, źle siedzę przy stole, źle piorę, źle się odżywiam, wydaję pieniądze na pierdoły i nawet poprawiała mnie, gdy z mamą przez telefon rozmawiałam! Co śmieszniejsze, sama kupowała drogie pierdoły, obijała się o klamki czy potykała o rower, a do tego podjadała krówki i innych nimi częstowała. Innych pouczała, gdy sama postępowała nie lepiej. Nie znoszę ludzi, którzy wszystko wiedzą najlepiej, a wcale słuszniej nie postępują...

Często też chodziłam do sklepu czy rozmawiałam na tarasie z Ewą, przesympatyczną kobitką, z którą też śmiałam się niejednokrotnie :). Nieodłącznym towarzyszem był również Filip, którego traktowałam jak młodszego braciszka. Z nimi to nie mogłam się nudzić, a zdobyłam tyle wspaniałych wspomnień^^. 

Praktycznie z każdym można było porozmawiać, pośmiać się, wymienić jakimiś uwagami czy poglądami. Panowała taka swojska, domowa atmosfera. Recepcjonistki były przemiłe, Ruda była świetna, a pielęgniarki też zagadywały od czasu do czasu. Po prostu czułam się jak w bardzo gościnnym domu.

Skóra
Pierwsze trzy dni były dla mojej atopowej skóry nie lada wyzwaniem. Po długiej podróży pociągiem miałam krosty na twarzy i czułam jak mnie pali od środka. Musiałam podleczyć trochę przemęczoną twarz po długim pobycie w metalowym pociągu. Później już było lepiej, chociaż jednego dnia zjadłam ponad połowę czekolady i stan zapalny wrócił. Tym razem trwał na szczęście krócej. Generalnie jednak moja skóra była w dobrym stanie. Troszkę sucha i pojawiło się kilka czerwonych plamek, ale byłam w stanie normalnie funkcjonować i cieszyć się wakacjami.

Podsumowanie
Summa summarum, turnus w Ustce uważam za bardzo udany. Mimo, że chwilami przyłapałam się na lekkiej nudzie i krew we mnie wrzała jak tylko usłyszałam głos pani Reni, tak zdecydowanie pozytywnie będę wspominać pobyt w Przylesiu. Aczkolwiek mam kilka uwag...

Po pierwsze, sugerowałabym trochę lepiej zorganizować bazę zabiegową. Ludzie wchodzą, ignorując kolejkę. Tak jak np. w Kołobrzegu, powinni zostawiać parafkę w karcie zabiegowej, że pacjent uczestniczył, pojawił się i może iść na inny zabieg. Tak to nie ma potwierdzenia, że ktoś w ogóle skorzystał z czegokolwiek. Po drugie, radziłabym bardziej sprecyzować na stronie internetowej leczone schorzenia dla przyszłych kuracjuszy, bo byłam nastawiona na zabiegi pod kątem moich chorób, a tu na miejscu mówią mi, że nic szczególnego nie mają mi do zaoferowania... Po trzecie, fajnie by było, gdyby grupa była bardziej ogarnięta. Wycieczka na wydmy to była jakaś porażka. Chaos panował straszny i ciężko było zliczyć ile osób w końcu pojechało, kto wraca pieszo, kto zostaje, etc. Ludzie wpłacają na różne atrakcje, a potem się nie stawiają, spóźniają się na meleks, a potem wydzwaniają z pretensjami... 

Ponadto znowu wstyd mi za ludzki gatunek. Ludzie pchają się na ścieżki rowerowe i drą się na przejezdnych, karmią ptaki, chociaż nie powinni, przeklinają soczyście przy małych dzieciach, są roszczeniowi i obwiniają organizatorów, bo przecież czemu nie mieć pretensji do siebie... Masakra. Czasami w takich sytuacjach mam ochotę schować głowę w piasek i zniknąć. 

Chyba następnym razem wybiorę się w góry. Może mniejszy tłum będzie i w końcu poczuję się swobodnie. Tak czy siak turnus rehabilitacyjny w Ustce uważam za udany^^. Miłe wspomnienia pozostaną na zawsze! 


PS. TUTAJ macie wpis o zeszłorocznej relacji z Kołobrzegu :).