piątek, 29 grudnia 2017

The Defenders - recenzja I. sezonu

Witajcie, kochani!

Przyszedł w końcu czas na to, by Daredevil, Jessica Jones, Luke Cage i Iron Fist w końcu się spotkali i to w jednym serialu. Nadeszli bowiem długo wyczekiwani Obrońcy Nowego Yorku!


Twórca; Douglas Petrie, Marco Ramirez
Premiera; 18.08.2017 (Polska)
Produkcja; USA
Dystrybucja; Netflix
W rolach głównych; Charlie Cox, Krysten Ritter, Mike Colter, Finn Jones, Rosario Dawson, Sigourney Weaver, Elodie Yung, Jessica Henwick, Wai Ching Ho
W pozostałych rolach; Simone Missick, Rachael Taylor, Scott Glenn, Elden Henson, Babs Olusanmokun, Deborah Ann Woll, Yutaka Takeuchi


Powiem szczerze, że mam mieszane uczucia co do kolejnej produkcji Marvel/Netflix i ciężko mi przyjdzie ocenić tenże serial, ale może po kolei. Co teraz dzieje się z bohaterami i jak ich losy się splotły?

Matt Murdock a.k.a. Daredevil (Charlie Cox) stara się wieść spokojne i stabilne życie. Nadal jest prawnikiem, walczy o sprawiedliwość w sposób legalny i uczciwy, co nie oznacza, że nie brakuje mu swojego drugiego ''ja''. Bowiem od bardzo dawna nie przywdziewa już czerwonego kostiumu i choć Nowy York jest już znacznie bezpieczniejszy i nie potrzebuje bohatera, Murdockowi brakuje jednak trochę adrenaliny. Ponadto młody prawnik wciąż tęskni za swoją zmarłą lubą, Elektrą (Elodie Yung) i ma wyrzuty sumienia, że nie mógł zapobiec jej śmierci.

Jessica Jones (Krysten Ritter) wiedzie swoje życie po staremu. Pracuje jako prywatny detektyw, a w wolnych chwilach się upija do nieprzytomności. Mimo, że ocaliła wielu ludzi przed manipulacyjnymi zdolnościami Kilgrave'a, nie chce, by świat dowiedział się prawdy. Marzy jedynie o spokoju i żeby ludzie się od niej wreszcie odwalili. Pewnego razu trafia jej się z pozoru zwykłe zlecenie odnalezienia architekta. Trop jednak prowadzi głębiej do pewnej tajnej i potężnej organizacji, która może zniszczyć Nowy York. Im bardziej Jess węszy, tym bardziej jej ścieżka z Mattem się splata.


Co zaś słychać u Luke'a Cage'a (Mike Colter)? Bohater Harlemu wychodzi z więzienia i jedyne czego pragnie to szczęścia u boku Claire (Rosario Dawson) oraz spokoju, który nawet po jego niezwykłych wyczynach, nie jest dany miejscu, które tak bardzo kocha. Tropiąc pewnego podejrzanego przemytnika trafia na kogoś, kogo się nie spodziewał. Tą osobą jest Danny Rand a.k.a. Iron Fist (Finn Jones). Danny wraz ze swoją ukochaną, Colleen Wing (Jessica Henwick) śledzą od dłuższego czasu Rękę, która stoi za nielegalnym handlem żywym towarem, narkotykami, a także innymi przekrętami, które mogą doprowadzić do zagłady Nowego Yorku. Cała czwórka wkrótce stanie przed ogromnym wyzwaniem i to w ich rękach leżą losy (poniekąd) całego świata.

Może zacznę od zalet całej produkcji. Przede wszystkim relacje między członkami Obrońców. Matt i Jessica to moi ulubieńcy. Mam wrażenie, że ich postaciom poświęcono najwięcej czasu. Murdocka od początku bardzo lubiłam. Jego upór, chęć niesienia pomocy innym i wrażliwość na ludzką krzywdę zawsze wzbudzały we mnie szacunek. Z drugiej strony Jessica, permanentna alkoholiczka, wiecznie pełna sarkazmu i nieustannie kręcąca oczami, w dupie mająca innych ludzi, też budzi we mnie sympatię. Jest taka ludzka i taka fajna po prostu, że nie da się jej nie lubić. Jej teksty i kąśliwe uwagi to dosłownie czysta uczta dla oczu i uszu. Matt i Jess są świetnie wykreowani i cieszę się, że w produkcji, która mieści tyle postaci, zarówno pierwszo-, jak i drugoplanowych, nie zostali potraktowani po macoszemu. Poza tym, wielkoduszny Matt vs. wścibska i sarkastyczna Jess to po prostu bomba! Kocham każdą scenę interakcji między nimi.


Danny w serialu wydaje się mieć kluczową rolę, bo to on niejako jest najsilniej związany z The Hand i jest, jak wspomniałam, kluczem do sukcesu Ręki i przejęcia jej władzy nad Nowym Yorkiem. Uważam, że Rand wciąż jest nieodpowiedzialny i zbyt narwany. Wciąż ma minę rozwścieczonego pekińczyka i nie potrafi racjonalnie myśleć. Mówi ciągle o swoim przeznaczeniu i sile żelaznej pięści, ale w starciu nie może sobie poradzić sam. Dopiero pod koniec serialu czuję, że bardziej podrósł emocjonalnie, ale do tego jeszcze wrócę. Pojawia się jeszcze Luke, który, jak dla mnie, jest w porządku. Wciąż odgrywa w historii rolę dobrodusznego mięśniaka, który nie chce się z nikim bić. Pragnie ustatkować swoje życie, a wszelkie utarczki z jakimś tajemniczym gangiem nie są w jego stylu. To Luke sprowadza Danny'iego na ziemię, uświadamia mu, że z pięścią czy bez, jest tylko bogatym chłopcem, który nie zna problemów innych ludzi. Uwielbiam dialogi między nimi, czy wtedy gdy się kłócą, czy wtedy gdy sobie pogadują. Dynamika między nimi jest niesamowita i cieszę się, że Luke ostudza porywcze zapędy Randa.

Tak też słówkiem dygresji to cieszę się, że Luke jest szczęśliwy z Claire, ale każda scena między nim a Jessicą udowadnia, że chemia wprost buzuje. Te spojrzenia, żarty, gesty... no mam nadzieję, że kiedyś się jeszcze zejdą, bo tworzą naprawdę ciekawą parę, a Jessice brakuje trochę męskiego wsparcia;).

Największym więc plusem całego serialu jest właśnie relacja między członkami ekipy Defenders. Scena w korytarzu Midland Circle, cały odcinek poświęcony poznawaniu się w jakiejś knajpie, finałowa walka ramię w ramię. Po prostu mniam! Wszystkie cztery ego/a (nie wiem jak to poprawnie odmienić) razem muszą nauczyć się współpracy, szczerości i zaufania.


Kolejną sporą zaletą serialu są efekty specjalne i sceny walki. Każdy z herosów ma jakby swój unikatowy styl. Zarówno Daredevil, jak i Iron Fist mają bardziej finezyjne ruchy. Jest więcej fikołków, salt. Widać, że Danny skorzystał ze zmiany producenta serialu, bo nawet jego styl walki prezentuje się całkiem przyzwoicie, a nie tak sztucznie jak w poprzednim jego solowym filmie. Daredevil zaś po prostu ma w Defenders największe pole do popisu. Jest szybszy i silniejszy. Niejednokrotnie cofałam się, by móc przyjrzeć się jak on z prędkością światła napierdziela swoich przeciwników. Włącznie jak kopie tyłek Danny'iemu;D. Wow!

Jessica i Luke z kolei są na tyle silni, że nie muszą się bawić w karate i sięgają raczej po kopniaki, ciosy, walenie ludźmi o ściany czy sufity. Do tej pory śmiać mi się chce, kiedy Luke z taką lekkością powala kilku facetów na raz. Kiedy zaś Jessica z takim niechceniem podnosi szafę czy chwyta windę to po prostu budzi szacun!

Teraz może przejdę do takich kwestii, które są zarazem i plusem, i minusem produkcji. Po pierwsze, The Hand. Już wcześniej można się było zetknąć z tą organizacją (patrz II. sezon Daredevila czy I. sezon Iron Fista). Dopiero tutaj pomysł został rozwinięty. 5 rozbitków ucieka z K'un Lun, tworzy tajne ugrupowanie i para się w ożywianiu zmarłych. Na czele Ręki stoi oczywiście 5 najpotężniejszych, czyli znana już Madame Gao (Wai Ching Ho), Murakami (Yutaka Takeuchi), Sowande (Babs Olusanmokun), Bakuto oraz głównodowodząca Alexandra (Sigourney Weaver). Pomysł na rozwinięcie wątku The Hand całkiem niezły, przyznam, że bardzo dobry. Połączenie starożytnych legend ze współczesnymi realiami, choć na początku trochę mnie odstraszało, tak jednak spodobało mi się. Gorzej niestety wypadli w tym jednak złoczyńcy. Sowande i Murakami... no cóż, nie mieli zbyt wiele do roboty, coś tam powiedzieli, postraszyli, ale gdyby ich nie było, to bym nawet nie zauważyła. Bakuto i Madame Gao poznałam już wcześniej i w sumie dalej uważam, że są porządnymi villainami, zwłaszcza Madame Gao. Widać, że jest podstępną manipulantką, nawet zwracając się do Alexandry. W dodatku, pomimo wieku, jest niezwykle potężna, być może też umie przywoływać swoje chi podobnie jak Iron Fist. Budzi jednocześnie respekt i nienawiść. Zaś Bakuto ma wiecznie przyklejony uśmiech na twarzy i, mimo, że mówi paskudne rzeczy, to ciągle ma tego banana. Jest charyzmatyczny i dość nietypowy w swoim sposobie bycia, dlatego uważam, że spisał się całkiem dobrze. Co do pani liderki...


Miałam dość duże oczekiwania, bo Sigourney Weaver to porządna aktorka, z wyższej półki, i cieszyłam się, że trafiła jakoś do Uniwersum Marvela. W serialu jednak odgrywana przez nią postać wypadła naprawdę blado;(. Stroi się w najdroższe ciuchy, je wytrawne potrawy, słucha klasycznej muzyki i w sumie prawi tylko same monologi. Nie pozwoliła mi się jej bać. Niby leaderka, ale czemu to nie wiem. Po prostu nie budzi we mnie żadnych emocji i pewnie gdyby postaci Alexandry też nie było, to nawet bym tego nie poczuła. Przykro, bo liczyłam na coś więcej...

Innym minusem, a dla innych może być plusem, jest dla mnie postać Elektry, która to właśnie została przywrócona do życia i wkurza mnie jeszcze bardziej niż przedtem. Jest zimna, bezwzględna i po prostu mnie drażni. Jest tym Black Sky, bronią Ręki przeciwko Defendersom, ale za każdym razem jak się pokazuje to mnie krew zalewa. No dobrze. Super walczy i ma naprawdę świetny kostium, ale nie mogę jej słuchać. Radowałam się wręcz jak Jess przypierdzieliła Elektrze samochodem;P. Co gorsza Matt jest gotowy poświęcić swoje życie, żeby ją ocalić, no trzymajcie mnie! Nie chcę już jej widzieć i to w związku z Mattem, który mam nadzieję, że powróci do Karen albo do kogokolwiek!

Skoro już mowa o Karen to warto wspomnieć o innych postaciach drugoplanowych, które powróciły i są jakby elementem spajającym całe uniwersum. Wróciła właśnie Karen czy wcześniej wspomniana Claire, mój kochany Foggy, Stick, Trish, Malcolm, Colleen czy moja wspaniała Misty Knight, którą czekają wielkie zmiany! Cieszę się, że postacie te powróciły i stanowią ważny element w życiu głównych bohaterów, ale tak naprawdę nie mają one zbyt wiele do powiedzenia. Wszyscy są, bo są. Jedynie Colleen coś tam chce pomóc, ale tak naprawdę to coraz bardziej mnie irytuje, a Misty, mimo, że nie ogarnia do końca z czym się mierzy i w konsekwencji SPOJLER traci rękę, to jednak lubię ją i chcę więcej Misty w kolejnym sezonie Luke'a Cage'a.


Mam też takie wrażenie, że serial zrobiony jest tak trochę za szybko i po łebkach. Poprzednie sezony miały po 13 odcinków. Tutaj jest 8 i wraz z 2 pierwszymi epizodami, które stanowią wstęp do opowiadania, można uznać, że z 6 odcinków to prawdziwa akcja. Wszystko się dzieje w tak zawrotnym tempie, że ledwo się nie obejrzę, a już koniec! No ale jaki koniec... zaskakujący i zapierający dech w piersiach. W dodatku zapowiadający zmiany w życiu każdego Obrońcy.

Summa summarum, muszę już kończyć, bo to za długa już recenzja. Serial jest naprawdę dobry. Ma oczywiście swoje wady i zalety, ale ogólnie jestem dosyć zadowolona z efektu końcowego. Muzyka Johna Paesano jest równie dobra jak poprzednio. W dodatku czołówka serialu jest nieziemska. Kolorystyka charakterystyczna dla poszczególnych bohaterów w połączeniu z epicką nutą tworzą naprawdę wciągające połączenie. Z drugiej strony czuję lekki niedosyt. Czegoś mi tu brakuje. Niemniej cały film oceniam dość pozytywnie i pozostaje mi czekać na The Punisher! Całość oceniam na 8/10.






piątek, 8 grudnia 2017

Iron Fist - recenzja I. sezonu

Witajcie!

Tym razem przyszło mi się zmierzyć z kolejnym serialem stworzonym przez Marvela w kooperacji z Netflixem. Jest to o tyle wyjątkowa produkcja, bo nigdy nie czytałam tylu negatywnych opinii. Oba sezony Daredevila były super, Jessica Jones również nie zawiodła, Luke Cage także niczego sobie, a Iron Fist... tu już fala hejtu i krytyki się wylewała hektolitrami. Najczęściej besztano kreację głównego bohatera, sceny walk oraz bezsensownie przedłużaną akcję. Byłam więc przygotowana na najgorsze, acz po obejrzeniu 13 odcinków stwierdzam, że nie jest aż tak tragicznie. 


Twórca; Scott Buck
Premiera; 17.03.2017 (Polska)
Produkcja; USA
Dystrybucja; Netflix
W rolach głównych; Finn Jones, Jessica Stroup, Jessica Henwick, David Wenham, Tom Pelphrey
W pozostałych rolach; Wai Ching Ho, Rosario Dawson, Barrett Ross


W wyniku katastrofy lotniczej u podnóży Himalajów 10-letni Danny Rand traci swoich rodziców. Zostaje jedynym ocalałym. Trafia on do Kun-Lun, zakonu, który szkoli młodego chłopca na niesamowitego wojownika Iron Fista - obrońcę i zaprzysiężonego wroga The Hand, który nie spocznie, póki nie zlikwiduje morderczego klanu. Danny (Finn Jones), po wielu latach treningu i szkolenia, odchodzi z Kun-Lun i wraca do Nowego Yorku, gdzie chce odzyskać swoją tożsamość i dowiedzieć się prawdy o swojej przeszłości.

Zastaje jednak chłodne powitanie. Traktowany jest wręcz z pogardą. Nikt bowiem nie wierzy w powrót Danny'iego Randa z zaświatów po prawie 15 latach, nie ma żadnego dokumentu tożsamości, do tego wygląda jak przybłęda i zna sztuki walk wschodnich. Kolejny jakiś niedorozwinięty kretyn, który myśli, że może zmienić świat. W pewnym momencie trafia nawet do psychiatryka. Musi jednak udowodnić, że jest tym dzieciakiem, który chce odzyskać swoje dobre imię i firmę, która mu się należy. 

Danny więc próbuje przekonać Warda (Tom Pelphrey) oraz Joy Meachum (Jessica Stroup), dzieci zmarłego Harolda Meachuma (David Wenham), że jest prawowitym dziedzicem Rand Enterprises. W końcu kiedyś się kolegowali, a Harold był współzałożycielem i przyjacielem ojca Danny'iego. Wszystko się z czasem komplikuje. Nie dość, że Danny nie może przekonać nikogo do swoich racji, to jeszcze na horyzoncie pojawia się Ręka, która prowadzi nielegalny obrót narkotykami poprzez Rand Enterprises i ma jeszcze niecne plany względem Żelaznej Pięści. Danny musi więc chronić swoje imię, swoich bliskich, a także stawić czoła swojemu przeznaczeniu. 


Powiem szczerze, że nie wiem, co sądzę o Dannym, naprawdę. Mam tak mieszane uczucia, co do postaci wykreowanej przez Finna Jonesa, że ciężko mi wyrobić zdanie na jego temat. Jest młody, niedoświadczony zarówno w cywilizowanym świecie, relacjach międzyludzkich, jak i w walce z wrogiem, o którym tylko czytał lub słuchał wyszukanych historyjek. Na pewno gubi się w nieznanym mu dotychczas świecie, nie rozumie czemu ludzie mu nie wierzą i kombinują za jego plecami. W pewnym momencie nie wie nawet komu ufać. Rozumiem, skąd u niego bierze się gniew, poczucie niesprawiedliwości, zemsta i nawet nieumiejętność logicznego myślenia. Chcą go wyrzucić z firmy, chcą go zabić na każdym froncie, chcą się go pozbyć, manipulują nim, kłamią. Chłopak nie ogarnia życia po prostu. Często współczułam mu w walce z namnażającymi się przeciwnikami, ale w pewnym sensie sam odpowiada za swoje niepowodzenia. Bez przemyślenia i większego namysłu pakuje się w największe bagno, w pewnym momencie doprowadza firmę do ruiny, jest nieodpowiedzialny i czasami zachowuje się jak dziecko. Trzęsie się ze strachu, ma jakieś napady nerwicowe, ma wieczną minę mordercy, który jednak jest za słaby, żeby zabić. Czekałam na moment, kiedy Danny zacznie ssać kciuka i błagać o pomoc. Z drugiej strony Danny nie jest taki zły i nie mogę powiedzieć, że mnie bezustannie wkurza. Ma też swoje lepsze sceny. Mam więc problem z oceną postaci Randa i mam nadzieję, że I. sezon to dopiero przedsmak tego, kim tak naprawdę stanie się Iron Fist. Na razie to jest ''a kid with a glowing fist''. 


Jak dla mnie ciekawiej rozpisanym bohaterem jest Ward. Na początku jawi się jako typowy biznesmen bufon, który ma w dupie co się dzieje z Dannym. Chce tylko utrzymać się na stanowisku, zarabiać kasę, rozwijać interesy i tyle, a wszelkie przeszkody eliminować. Potem jednak dowiadujemy się, że służy swojemu jednak-żyjącemu-acz-nieżyjącemu-w-normalnym-świecie-tylko-w-ukrytym-apartamencie-ojcu, ma problemy z narkotykami, musi okłamywać siostrę, choć wcale nie ma ochoty. Przez chwilę myślałam, że jest antagonistą, dopuścił się nawet morderstwa (?), ale potem zrozumiałam, że został człowiekiem zepsutym przez ojca, który traktuje syna jak śmiecia, każe robić co trzeba, wykorzystuje do swoich niecnych celów, żeby potem nim gardzić, bić go, wyżywać się na nim, grozić i zepsuć mu życie na każdym froncie. Harold po prostu ciągle przypomina Wardowi, że jest rozczarowany synem, nic bez niego nie dokona, a jego prawdziwym oczkiem w głowie jest Joy, która nawet nie wie, że ojciec żyje. Ward w końcu nie wytrzymuje presji, ucieka w substancje odurzające, doprowadza się do ruiny, w pewnym momencie nawet zabija z premedytacją, ma dosyć bycia manipulowanym. Ma wyrzuty sumienia, ma poczucie życia w kłamstwie, chce powiedzieć siostrze o wszystkim, lecz wtedy, kiedy wychodzi na prostą jest już sam i nie ma nikogo. Co prawda na początku miałam wątpliwości, czy wątek popadnięcia w narkotyki mi pasuje, nie czułam, żeby to było istotne dla postaci, ale jednak z czasem coraz bardziej rozumiałam Warda, współczułam mu i chciałam, żeby wszystko się wyjaśniło, bo facet zasłużył sobie na szczęście i happy end. Powiem nawet, że Ward jest lepiej wykreowaną postacią niż Danny, ma o wiele ciekawszą historię i jest taki autentyczny. Nie jest święty, nie jest dobry, ani zły, jest po prostu człowiekiem, a wszystko co robił, robił dla dobra siostry. Zniewolił mnie także jego amerykański akcent. 


Zupełnie odwrotnie ma się sprawa z Joy. Na początku jest miła, sympatyczna, trochę wątpi co się dzieje, ma dosyć oszustw i kłamstw ze strony brata, potem ojca. Stara się pomóc Wardowi, Danny'iemu, ogarnia całą firmę, gdy nikt tego nie robi. Z czasem jednak coraz bardziej irytuje mnie jej ślepota, jej naiwność i to, że zrobiono z niej córkę idealną, kiedy Ward poświęca siebie i swoje życie, żeby ją ratować. Końcówka serialu w ogóle mnie zbiła z pantałyku i nie wiem, chyba jeszcze bardziej Joy mnie zdenerwowała. 

W produkcji występuje kilku złoczyńców. W pewnym momencie nawet nie wiadomo kto jest dobry, a kto zły, bo tyle tego napakowali. Mamy m.in. Madame Gao (Wai Ching Ho), która niby jest malutką, bezbronną staruszką, ale jednak jest zabójcza, a jej metody manipulacji i zatruwania ludzkich serc/umysłów są naprawdę straszne. Gao jest świetnym villainem i od początku do końca wiadomo, że jest to zło wcielone. Genialna kreacja pani Wai, i choć pojawiła się np. w Daredevilu, to dopiero tutaj uważam, że najbardziej zabłysła. Gao udowadnia, że nie trzeba umieć walczyć, wystarczy słowami owijać ludzi i doprowadzać ich do szaleństwa. 


Innym villainem, który początkowo wydaje się sympatycznym i prawym człowiekiem, jest Bakuto. Okazuje się z czasem, że jednak taki prawy to on nie jest, wbrew wyniosłym zasadom, które wyznaje. Tak naprawdę jest dowódcą frakcji The Hand, która wcale jest nie mniej brutalna od tej, którą dowodzi Gao. Od początku czułam, że gostek śmierdzi podejrzanie i stwierdzam, że mój nos się nie mylił. Kawał drania, który tym bardziej irytował, bo miał taką sympatyczną buzię, a z ust sączył się taki jad... 

No i tak przechodzimy do, jak dla mnie, najbardziej kontrowersyjnej postaci, czyli do Harolda Meachuma. Na początku wydaje się być zły, potem znowu dobry, żeby potem tak mi namieszać we łbie. W końcu jednak okazuje się być totalnym złolem. To on stoi za śmiercią rodziców Danny'iego, to on zawiera sojusz z Gao, to on naprawdę przejmuje firmę, choć pozornie wydaje się, że czyni to Ward, to on rujnuje życie zarówno Wardowi, jak i Danny'iemu. Te momenty, kiedy wydawało mi się, że Harold jest w porządku, to były tylko pozory. Za maską prawego człowieka tak naprawdę stoi potwór. Widziałam Davida Wenhama we właściwie dwóch filmach; Władcy Pierścieni i Van Helsing. W pierwszej produkcji grał niedocenianego syna, chcącego jedynie ujrzeć miłość w oczach ojca, a w drugiej zabawnego i ciapowatego pomocnika protagonisty. W Iron Fiście zagrał złoczyńcę i wciąż nie mogę wyjść z podziwu, że David potrafi grywać tak różne postacie. Przerażał mnie wręcz w serialu i to w pozytywnym sensie. Pokazał, że nie ogranicza się w wyborze ról i jest naprawdę utalentowanym aktorem. 


No i dosłownie na chwilę warto wspomnieć o dwóch istotnych bohaterkach, które czuwają u boku Żelaznej Pięści, mianowicie Colleen Wing (Jessica Henwick) oraz Claire Temple (Rosario Dawson). Tą drugą można było spotkać w poprzednich serialach. Jejku, ona jest taka fajna! Jest pomocna, życzliwa, służy dobrą radą, w sytuacjach najbardziej napiętych jest najbardziej trzeźwa, ma poczucie humoru i po prostu cieszę się, że mogę ją widzieć za każdym razem. Nie wiem też co powiedzieć o Colleen. Na początku gra taką silną i niezależną kobitkę, którą zdecydowanie denerwuje towarzystwo Danny'iego, żeby potem przy jego następnych odwiedzinach się zakochała i stała się taka niewinna i krucha. Potem ciągle chce mu pomagać. Troszkę po macoszemu potraktowano jej postać i tak nagle przeskoczono między Colleen-chłopczycą a Colleen-zakochana po uszy w Danny'm. Nie wiem co o tym sądzić. Co nie oznacza, że nie lubię pani Wing. Wydaje się całkiem fajną bohaterką i zobaczymy jak potoczą się jej dalsze losy. 


Bardzo podoba mi się, że w produkcji występują nawiązania do poprzednich seriali. Jest wzmianka o Karen, o Luke'u, o Daredevilu, pojawia się także Jeri Hogarth, która pomaga Danny'iemu wygrzebać się z kryzysu, nie wspominając o wyżej wymienionej Madame Gao czy Claire, które definitywnie spajają całe uniwersum. 

Czas może przejść do strony techniczno-wizualnej Iron Fista. Efekty specjalne są słabsze niż we wcześniejszych serialach. Sceny walki wyglądają trochę nienaturalnie. Słychać dźwięk kopania, ale nie widać jakby tego na ekranie, że ten kopniak jest dostarczony z odpowiednią siłą. Czasami widać, że postacie się nawet nie dotykają, kiedy dochodzi do starć. Po prostu nie dopracowano scen walk należycie, choć pomysł był dobry. Podobała mi się ta żółta pięść, ale za rzadko się jakby ukazywała i chciałabym zobaczyć jej prawdziwy potencjał. Muzyka filmowa w wykonaniu Trevora Morrisa jest całkiem w porządku, w pewnych momentach wyczuwałam inspirację z filmu Tron; Dziedzictwo. Ubolewam trochę, że nie dodano kilku instrumentów charakterystycznych dla krajów azjatyckich. W końcu Iron Fist jest postacią kojarzoną właśnie z kung fu etc. 


Summa summarum, Iron Fist nie jest aż tak tragiczny. Da się go obejrzeć, ja się np. wciągnęłam i podobały mi się zaskakujące zwroty akcji. Niemniej serial nie jest idealny, występuje kilka niedociągnięć czy braków, sama postać Danny'iego nie powinna mnie więcej tak irytować. Zobaczymy czym się Żelazna Pjona wykaże w Defenders. Oceniam serial na takie niecałe 7/10.


piątek, 24 listopada 2017

Luke Cage - recenzja I. sezonu

Witajcie, kochani!

Czwarty już serial duetu Marvel/Netflix, który wypada w kolejności, to Luke Cage. Gościnnie postać ta pojawiła się w Jessica Jones. Teraz przyszedł czas na jej solowy występ. 


Twórca; Cheo Hodari Coker
Premiera; 30.09.2016 (Polska)
Produkcja; USA
Dystrybucja; Netflix
W rolach głównych; Mike Colter, Alfre Woodard, Mahershala Ali, Theo Rossi, Rosario Dawson, Simone Missick, Eric LaRay Harvey
W pozostałych rolach; Jaiden Kaine, Ron Cephas Jones, Karen Pittman
Nagroda; Saturn Najlepszy serial w nowych mediach


Carl Lucas (Mike Colter) to były, niesłusznie oskarżony, skazaniec, który w wyniku pewnych komplikacji w trakcie eksperymentu, zyskuje kuloodporną skórę, super-siłę oraz wytrzymałość. Ucieka z pilnie strzeżonego zakładu, przybiera nowe imię i nazwisko Luke Cage i próbuje ułożyć sobie życie na nowo. Pracuje w zakładzie fryzjerskim u Pops'a, dorabia sobie w klubie Harlem's Paradise i wiedzie mu się nie najlepiej, ale w miarę stabilnie. Nic co dobre nie trwa jednak wiecznie.

Trzech młodych opryszków okrada miejscowego mafiosa i handlarza bronią, Cornella ''Cottonmoutha'' Stokesa (Mahershala Ali). Dobroduszny i kochany przez wszystkich Pop chce poświadczyć za chłopaków i dogadać się z Cottonmouthem, mając na uwadze ich niegdysiejszą znajomość oraz niedojrzałość nierozsądnej młodzieży. Akcja jednak toczy się fiaskiem, cały zakład leży w gruzach, a Pop ginie. Cały Harlem jest wstrząśnięty, a niepraworządność szerzy się na ulicach miasta. Grabieże, nielegalny handel, pranie brudnych pieniędzy, coraz częstsze strzelaniny. Luke w końcu stwierdza, że nie może patrzeć bezczynnie jak ludzie cierpią, sam więc bierze się za wymierzanie sprawiedliwości.


Wszystko się jednak komplikuje. Stokes nie jest bowiem jedynym utrapieniem Cage'a. Do ekipy bandziorów dołącza tajemniczy wysłannik jeszcze bardziej tajemniczego Diamondbacka (Eric LaRay Harvey), Shades (Theo Rossi) oraz pani polityk Mariah Dillard (Alfre Woodard), która jest kuzynką Cornella i razem współpracują, aby zdobyć pieniądze. W taki czy inny sposób.

Na drodze Luke'a pojawia się wkrótce piękna i sprytna detektyw Mercedes ''Misty'' Knight (Simone Missick), która również chce zakuć w kajdanki oszustów czy morderców i niejako, chcąc nie chcąc, oboje współpracują ze sobą, choć Luke niejednokrotnie zostaje wciągnięty w pasmo intryg i jest oskarżany o rzeczy, których nie popełnił. Innym sojusznikiem Cage'a okazuje się być niezwykle mądra i obrotna pielęgniarka Claire Temple (Rosario Dawson), nieraz okazująca wielką pomoc kuloodpornemu herosowi, który nie na wszystko jest jednak kuloodporny. Cała ekipa zmierza do schwytania przestępców, którzy winni są śmierci wielu niewinnych ludzi.


Serial jest naprawdę ciekawy i myślę, że wcale nie gorszy od poprzednich produkcji, nawiązujących do uniwersum Marvela. Przede wszystkim klimat jest unikatowy. Akcja toczy się w Harlemie, mieście w większości zamieszkanej przez czarnoskórych (apropos wydarzenia z filmu The Incredible Hulk miały miejsce właśnie w Harlemie). Dominuje muzyka typowo jazzowa tudzież hip-hop, charakterystyczne graffiti, styl ubierania się, slang... to wszystko nadaje produkcji takiego smaczku i oryginalności. Co więcej, sama muzyka filmowa w wykonaniu Ali'ego Shaheed Muhammada i Adriana Younge'a stanowi bardzo fajne tło do wydarzeń w serialu.

Luke Cage jest ciekawie przedstawioną postacią. Jest dość tajemniczy, samotny, stroni raczej od ludzi, lecz jeśli już się angażuje w znajomość to całym sobą. W dodatku ma spore powodzenie wśród płci pięknej, nie tylko Jessica uległa jego wdziękom, lecz także Misty i Claire. Dzięki kilku retrospekcjom poznajemy jego przeszłość, zarówno wydarzenia w więzieniu, jak i wtedy, gdy był jeszcze nastolatkiem. Facet ma trudne życie i czegokolwiek się nie podejmie, tak zawsze ktoś ma na niego haka. Mam wrażenie, że jako jeden z nielicznych naprawdę kocha Harlem i ludzi, którzy w nim przebywają. Nie mówi za wiele, nie chełpi się, chowa się w bluzie z kapturem, ale jego czyny świadczą o tym, że warto walczyć o to, co kochamy.




W serialu nie ma właściwie jednego złoczyńcy, jest ich kilku i każdy z nich w jakichś patetycznych przemowach przekonuje innych o tym, jak miasto jest ważne, że się rozwija i istotny jest dobrobyt, duch Harlemu, muzyka i kultura. Prawda jest jednak taka, że nic dobrego w to miasto nie wnosili, a ich wypowiedzi nijak się mają do rzeczywistości. Mamy więc Cottonmoutha, który wydaje się być jakby liderem wśród wszystkich antagonistów. Tak naprawdę jednak jego postać w ogóle mnie nie zainteresowała, może poza złowrogim śmiechem, a i tak długo go nie było w serialu. Owszem, pokazano fragmenty jego mrocznej przeszłości i genezę powstania prawdziwego Cottonmoutha, ale... no zabrakło mi coś w jego postaci.

Znacznie ciekawiej przedstawioną antybohaterką jest Mariah Dillard, która niby początkowo wydaje się być nawet niewinna. Nie chce mieć nic wspólnego z handlem bronią ani kolejnymi morderstwami. Pragnie jedynie pieniędzy, żeby rozwijać swoją kampanię polityczną. Po kilku epizodach stwierdziłam, że to było świetne wprowadzenie. Mariah okazuje się być doskonałą manipulantką, genialnie wciskającą kit i rujnującą życie innym ludziom. Na początku jeszcze wydawała się porządną kobitką, ale potem już zmieniłam zdanie. Jej zapędy podsyca Shades, który jest nie mniejszą kanalią i ciekawi mnie jak dalej potoczą się losy tegoż zabójczego duo.



Na chwilę pojawia się także inny gracz, czyli Diamondback, który okazuje się być przyrodnim bratem Luke'a i chce go zabić, przy okazji skrzętnie zatruwając mu życie. Według mnie dodano go do produkcji tylko dlatego, żeby jakoś fajnie zakończyć pierwszy sezon, żeby Luke miał godnego swoich mocy przeciwnika. Z jednej strony to fajnie, bo walka między nimi pokazuje pełen zasób mocy i umiejętności Luke'a, ale z drugiej strony tenże villain okazuje się być bezużyteczny i mało potrzebny w serialu. Jakby go nie było to jakoś nie poczułabym się skrzywdzona.

Dla mnie ulubioną postacią w całym serialu jest Misty Knight. Jest śliczna, mądra, sprytna, uparta, momentami zabawna, troskliwa i taka naturalna. Miewa chwile gorsze czy lepsze, ale dla mnie jest taka ludzka i naprawdę fajna z niej babeczka. Nigdy się nie poddaje, choć również przeszła przez niejedno piekło. Uwielbiam Misty i choć na początku nie byłam do niej przekonana, tak cieszę się, że mi to przeszło. Jest jedną z moich ulubionych serialowych postaci. Być może ujrzę ją kiedyś z metalową, bioniczną ręką tak jak w komiksach.


Raduje mnie też ponownie pojawienie się Claire, która występuje w każdym Netflixowym serialu i jakby spaja całe to uniwersum. Jej rola, wbrew pozorom, poza opatrywaniem ran, jest niezwykle istotna i naprawdę fajnie, że wspomina o Jessice, Mattcie czy o innych ważnych wydarzeniach z poprzednich produkcji. Claire to taki Nick Fury Netflixa, można powiedzieć, zbiera powoli ekipę do kupy, dosłownie i w przenośni. Defenders assemble;P.

Efekty specjalne w serialu także są nienaganne. Może nie ma takiego potoku krwi jak w Daredevilu, ale jest mnóstwo łamania kości i pękających ścian. Luke z taką łatwością pokonuje każdego kto staje mu na drodze. Pacnie lekko gościa w twarz, a tamten ląduje na drugim końcu sali/ulicy. Podniesie rękę i lekko odepchnie delikwenta, a ten już mdleje. Wszystko zostało tak fajnie pokazane, z jaką lekkością i łatwością Luke posługuje się swoimi zdolnościami i nie musi wkładać w to dużego wysiłku.

Summa summarum, serial Luke Cage trzyma poziom wcześniejszych produkcji. Podoba mi się klimat, sceny walki, mnóstwo zwrotów akcji, które mnie niejednokrotnie wbiły w fotel, Misty Knight is my girl;P. Niemniej po macoszemu potraktowano temat złoczyńców w produkcji, a ostatnie sceny ostatniego epizodu nie dają mi spać spokojnie, bo wiem, że jeszcze tyle będzie się działo i aż boję się i cieszę jednocześnie, że kiedyś będzie mi dane zobaczyć dalsze przygody moich mniej lub bardziej lubianych herosów. Generalnie jestem zadowolona i cóż... czekam na dalszy rozwój akcji! Serial oceniam na 8/10.


piątek, 10 listopada 2017

Daredevil - recenzja II. sezonu

Witajcie, kochani;)

Jedziemy dalej z serialami duetu Marvel/Netflix. Tym razem przyszło mi się zmierzyć z II. sezonem przygód Diabła z Hell's Kitchen - Daredevil!


Twórca; Drew Goddard
Premiera; 18.03.2016 (Polska)
Produkcja; USA
Dystrybucja; Netflix
W rolach głównych; Charlie Cox, Elden Henson, Deborah Ann Woll, Elodie Yung, Jon Bernthal
W pozostałych rolach; Peter Shinkoda, Scott Glenn, Rosario Dawson, Vincent D'Onofrio, Geoffrey Cantor, Rob Morgan, Royce Johnson, Stephen Rider
Nagrody; Saturn Najlepszy serial w nowych mediach
                 Złota Świnka Skarbonka Ulubiony program online


Matt Murdock (Charlie Cox) za dnia pracuje jako adwokat w dosyć średnio prosperującej firmie Nelson&Murdock. Pomaga mu w obowiązkach wierny przyjaciel Foggy (Elden Henson) oraz asystentka Karen (Deborah Ann Woll). W nocy zaś Matthew przywdziewa maskę Daredevila i wymierza sprawiedliwość na własną rękę. Trzyma się jednak jednej żelaznej reguły, której nigdy nie łamie; nie zabija. Można powiedzieć, że w II. sezonie jest to taki temat przewodni, główna myśl, coś z czym Daredevilowi przyszło się zmierzyć. Czy właściwym jest zabijać w okrutny sposób paskudnych złodziejów, morderców, rzezimieszków, by nigdy więcej nikogo nie skrzywdzili, czy lepiej byłoby oddać ich w ręce sprawiedliwości, do więzienia, łudząc się, że którychś ze zbirów odkryje w sobie pokłady dobra?


Do namysłu zmusza Matta pojawienie się nowego gracza, którym jest Frank Castle (Jon Bernthal), zwany Punisherem. Z pozoru bezwzględny morderca, bez skrupułów, chwytający się najbrutalniejszych metod zabijania, wzbudza swoim postępowaniem sensację w całym mieście. Frank bowiem zabija tylko tych, którzy na to zasługują, największych złoli jakich nie widział Nowy York. Morduje tych, którzy zniszczyli mu życie i muszą zapłacić za swoje czyny.

Czy więzienna kara wystarcza? W końcu morderca wróci na wolność i będzie czynić dalej paskudne rzeczy. Gwałciciel z powrotem będzie wyrządzał krzywdę. Czy istnieje jeszcze sprawiedliwość na świecie? Światełko w tunelu dostrzega Matt, który wierzy, że w ludziach, w każdym z nas, tli się dobro i każdego można ocalić. Nie nam przychodzi decydować, kto ma żyć, a kto umierać.


Do tego, w i tak już skomplikowanym życiu Matta, pojawia się Elektra Natchios (Elodie Yung), dawna miłość ze studiów, która z pomocą Daredevila chce rozgryźć tajną organizację The Hand; bardzo niebezpieczną sektę, zagrażającą Hell's Kitchen. Nie na tym jednak kończy się ich znajomość. Stara miłość nie rdzewieje, a przy okazji Matt zakochuje się w Karen. Pikanterii całości dodaje niespodziewany powrót kilku postaci, które zdecydowanie nie ułatwią życia biednemu Mattowi jak chociażby Stick (Scott Glenn), Nobu (Peter Shinkoda), podejrzana Madame Gao czy sam Wilson Fisk (Vincent D'Onofrio), który nawet za kratami góruje nad Daredevilem i jest w stanie kupić całą policję. Diabeł więc ponownie musi ocalić miasto przed złem.


Prawdę mówiąc, mam mieszane odczucia co do tego II. sezonu. Naprawdę. Nie wiem co powiedzieć. Z jednej strony niezwykle mi się podobał, a z drugiej zostaje mi taki mętlik w głowie i niedosyt, że nie wiem w końcu jaki mam stosunek do tejże produkcji. Zacznę może od początku.

Najbardziej w całym serialu podoba mi się interakcja na linii Matt-Foggy-Karen, zwłaszcza na początku, gdy naprawdę wiedzie im się dobrze, spotykają się w barze i wszyscy są szczęśliwi. Pięknie pokazano przyjaźń między nimi i z uśmiechem oglądałam każdą scenę, gdy przyjaciele spotykali się i rozmawiali, czy to na temat firmy, czy tak po prostu. Uwielbiam Foggy'iego i jego zaangażowanie w cokolwiek się nie tknie, włącznie w przyjaźń z Mattem, która do najłatwiejszych nie należy. Tak samo kibicuję Karen i Mattowi. Wiem, że na początku łączyłam Karen i Foggy'iego, ale teraz ewidentnie zmieniam zdanie. Karen i Matt są tacy słodcy, za każdym razem jak się spotykają czuć tę niesamowitą chemię między nimi, oboje są sobą uroczo zawstydzeni. Nie wiedzą o czym rozmawiać, a nawet Matt, który ewidentnie ma powodzenie wśród płci pięknej, traci swoją pewność siebie i jakby... jest oszołomiony tym, że nie umie z siebie nic wydusić. Tak właśnie wygląda prawdziwa miłość - doprowadza cię do szaleństwa i każdą scenę interakcji między nimi oglądałam z wypiekami na twarzy!


Cieszę się, że skupiono się na postaci Matta, któremu naprawdę nie jest lekko z pogodzeniem życia osobistego, zawodowego i jeszcze tego ''superbohaterskiego''. Nie raz widzę, że chłopak nie daje rady i wymięka, już jest na skraju wyczerpania zarówno fizycznego, jak i duchowego, psychicznego. Skurczybyk się jednak nigdy nie poddaje i kiedy już chce mi się płakać i iść mu z pomocą, to wtedy on wstaje i dąży do swojego celu, nie ważne jak bardzo oberwie. Za to uwielbiam Daredevila. Nigdy się nie poddaje, jest mega-uparty i czasem mnie to irytuje, ale dzięki temu nic nie jest w stanie go złamać. Podziwiam też jego niezłomność i wiarę. Nie wspomniałam tego we wcześniejszej recenzji, ale Matt jest wierzącym katolikiem i pragnie żyć w zgodzie z Bogiem i jego przykazaniami. Dlatego nie chce zabijać.

Co nie oznacza, że Matthew jest święty, wkurzył mnie swoim wyznaniem miłosnym. Byłoby fajnie, gdyby był taki szczery z Karen, ale wolał jednak się chajtnąć z Elektrą! Ja rozumiem, że wciąż czuje do niej miętkę, że kocha ją, bo była jego pierwszą miłością, która odcisnęła dość duże piętno na jego sercu, ale no proszę. Nie czuję tej więzi między nimi, pomimo licznych flashbacków czy rozmów między nimi. Widziałabym ją z Daredevilem jako wspólnicy, razem zwalczających zło, ale że parę to nie. Pewnie gdyby nie tragiczny wypadek Elektry, to poszedłby z nią wszędzie, a tak to nie zostało mu nic więcej to wraca do Karen. Tu zachowanie pana Murdocka mi się nie spodobało.


Skoro już mowa o Elektrze to sama nie wiem co o niej myśleć, szczerze. Na pewno jest postacią intrygującą, której rola myślę, że się nie skończyła. Potrafi być seksowna, czarująca, zabójcza do potęgi, ale również momentami niepewna, łagodna i delikatna. Finałowe rozwiązane jako, że Elektra jest Black Sky, potężną bronią Ręki, której strzegą od wieków... tego trochę nie kupuję. Nie umiem wypowiedzieć się na jej temat, naprawdę.

Lepiej przyjdzie mi opowiedzieć coś o Punisherze, który jest zdecydowanie postacią kontrowersyjną, która też wywołała ogromny zamęt i to od początku trwania serialu. Wydaje się, że jest złolem bez serca, który nic więcej nie robi tylko zabija bez skrupułów. Z drugiej strony jest on mężem i ojcem, który w tragicznym wypadku stracił wszystko co miał i co było dla niego najważniejsze. W każdym jego spojrzeniu widać ból po stracie i cierpienie, ale też radość ze wspomnień, które jakimś cudem zostały mu w pamięci po wypadku, z którego jakimś cudem ocalał. Nie mogę się doczekać na solowy serial o Punisherze, bo Jon Bernthal w swoim nowym wcieleniu jest naprawdę niesamowity i cieszę się, że tejże postaci poświęcą nieco więcej uwagi.


Podoba mi się także, że postacie drugoplanowe i ich rola w serialu została bardziej pogłębiona i nie są tylko niepotrzebnym tłem. Dodatkowym niuansem jest fakt, że seriale Netflixa łączą się w spójną całość i można spotkać np. Jeri Hogarth czy Claire Temple (Rosario Dowson), które również pojawiły się we wcześniejszych produkcjach.

Nie muszę chyba wspominać o rewelacyjnej choreografii scen walk i efektach specjalnych. Krew bryzga na ekran jeszcze obficiej niż w I. sezonie i nie powiem, niejednokrotnie zbierało mi się na wymioty. Uważam to jednak za ogromny plus, bo wszystko prezentuje się bardziej naturalnie. Tak samo, jeśli chodzi o muzykę. Sądzę, że John Paesano lepiej spisał się w tymże sezonie, skuteczniej oddziałując na moje emocje.

Co do minusów... nie wiem jak mam to ubrać w słowa, żebyście mnie zrozumieli. Przede wszystkim mnogość wątków czasami doprowadzała mnie do szaleństwa. Wątek Punishera, wątek Elektry, wątek Karen, Foggy'iego, nawet pojawia się Fisk, który jeszcze bardziej komplikuje sytuację. Potem okazuje się, że to wszystko łączy się w jakąś ''logiczną'' całość. W pewnym momencie już się pogubiłam i nie wiedziałam, skąd np. Frank wie o istnieniu Ręki i czemu pomaga Daredevilowi, jak zakończyła się kwestia Blacksmitha, który niby zabił rodzinę Punishera, skąd ta chatka w lesie, jak znowu Fisk zyskuje swoją pozycję, choć nie ma pieniędzy, żeby wykupić sobie ludzi (tak przynajmniej zrozumiałam) i kto w końcu zabił szanowną panią z DA. Cieszę się, że wprowadzono nowe i ciekawe postacie czy tematy, które warto poruszyć, ale czasami łapałam się na tym, że już wszystko mi się miesza i mój mózg już nie ogarnia.


Mało tego... motyw The Hand w ogóle do mnie nie trafił czy Nobu ze swoją filozofią odnośnie Black Sky. Po co w końcu potrzebni byli ludzie, którym odsysano krew? Dlaczego byli posłuszni tym czerwonym ninjom? Dzieci w szpitalu, które zachowywały się jak zombie... ehh, to są rzeczy, które kompletnie do mnie nie trafiły. W dodatku zakończenie serialu, które niby daje nadzieję i taką motywację, a w rzeczywistości mnie osobiście zasmuciło;(. Jest sporo niedociągnięć, rzeczy, które wydają mi się zbędne i tylko komplikujące akcję.

Summa summarum, Daredevil to porządny serial, bardzo dobry, trzymający w napięciu, gwarantujący porządny wachlarz emocji, które będą targać sercem. Niemniej ma kilka wad, które muszę uwzględnić w swojej końcowej ocenie. Mam nadzieję, że następny serial okaże się bardziej optymistyczny dla głównych bohaterów pod każdym względem;). Moja ocena to 7/10.










piątek, 3 listopada 2017

Nowe przygody Boga Piorunów, czyli ''Thor; Ragnarok''!

Witajcie!

Oj, od bardzo dawna czekałam na ten film. Cała kampania reklamowa wywoływała u mnie istną burzę emocjonalną. Wszelkie zwiastuny, spoty telewizyjne, plakaty, fan arty... z każdej strony byłam bombardowana coraz to nowszymi informacjami i ciekawostkami, które aż kusiły i błagały, by już obejrzeć produkcję. Moja ekscytacja sięgnęła zenitu, gdy mogłam wreszcie zobaczyć najnowsze dzieło, traktujące o przygodach gromowładnego Thora. Tak więc, przejdźmy do rzeczy!


Reżyseria; Taika Waititi
Scenariusz; Craig Kyle, Christopher Yost, Eric Pearson
Premiera; 25.10.2017 (Polska)
Produkcja; USA
W rolach głównych; Chris Hemsworth, Tom Hiddleston, Cate Blanchett, Tessa Thompson, Mark Ruffalo
W pozostałych rolach; Idris Elba, Jeff Goldblum, Karl Urban, Anthony Hopkins, Benedict Cumberbatch, Taika Waititi, Rachel House, Clancy Brown, Matt Damon


Trzeba przyznać, że wcześniejsze filmy, opowiadające o przygodach Thora, nie były jakieś zniewalające. Pierwszy Thor z 2011 roku był dosyć średnią produkcją. Fabuła średnia, pomysł średni, generalnie szału nie było, ale nie można powiedzieć, że było tragicznie, bo nie było. Druga z kolei część Thora o tytule Thor; The Dark World również nie była powalająca, acz będę jedną z nielicznych osób, która uważa, że sequel jest lepszy od części pierwszej. Wiem co mówię, bo drugi film o Thorze został zasypany falą hejtu i tak czytając czy słuchając przeróżne opinie można było wysnuć wniosek, że Mroczny Świat to jest najgorszy film Marvel Cinematic Universe. Można więc powiedzieć, że gromowładny bóg miał pecha, a jedynym elementem, dla którego ludzie chwalili te filmy, to był Loki. Złą passę miał przerwać trzeci z cyklu film, który w założeniu miał wyróżniać się pod każdym możliwym względem. Czy Thor; Ragnarok to najlepszy film o blond-włosym herosie? Czy przebija Strażników Galaktyki, jeśli chodzi o poczucie humoru? A może jest to najlepsza jak do tej pory produkcja Domu Pomysłów?

Trzeci z kolei film opowiada o losach Thora (Chris Hemsworth), który musi zapobiec końcu świata, czyli tytułowemu Ragnarokowi. Wiele jednak się zmieniło od ostatnich wydarzeń. Odyn (Anthony Hopkins) został skazany na banicję i wylądował gdzieś na Ziemi, Loki (Tom Hiddleston) wprowadza anarchiczne rządy w Asgardzie, a na horyzoncie pojawia się potężna Bogini Śmierci, Hela (Cate Blanchett), która pragnie tronu i nie cofnie się przed niczym, by odzyskać to co jej się należy. Niewiele jednak Thor może zrobić, gdyż wkrótce traci swój młot, a sam ląduje na przedziwnej planecie Sakaar, gdzie na arenie gladiatorów musi zmierzyć się ze swoim ''kolegą z pracy'', czyli Niesamowitym Hulkiem (Mark Ruffalo)!.


Do kina szłam z bardzo pozytywnym nastawieniem. Długo czekałam na ten film, bo od początku wzbudził moją ciekawość. Pierwsze trailery pokazały, że będzie zabawnie, kolorowo, wręcz absurdalnie, a klimatem produkcja nawiązywać ma do lat 80., czyli że będzie jeszcze kiczowato i coś na kształt Strażników.... Ja lubię się śmiać, lubię zmiany i uwielbiam Lokiego. Powiem Wam szczerze, że w ogóle się nie zawiodłam i mogę śmiało powiedzieć. Nie traćcie czasu, tylko idźcie do kina! Film jest niesamowicie niesamowity pod każdym możliwym względem. Żeby nie było chaosu, to zacznę może od bohaterów i fabuły, a potem przejdę do części technicznej i oprawy muzycznej.

Główną siłą napędową całej produkcji jest oczywiście sam Thor i jego nietypowa relacja z Bogiem Psot i Oszustw. Thor się zmienił. Jest inny, bardziej doświadczony, sam potrafi już przewidzieć kiedy Loki kombinuje i na pewno podłapał poczucie humoru po Tony'm Starku. Wcześniej jakoś nie przepadałam za Thorem. Nie czułam z nim jakiejś emocjonalnej więzi, nie umiałam się z nim utożsamić i był dla mnie zbyt idealny. Po obejrzeniu Ragnaroku z miejsca go polubiłam i zaczęłam mu kibicować. No i w końcu dotarło do niego, że bez młota jest równie silny, a nawet silniejszy, co bez Mjolnira. Loki (którego w filmie jest zdecydowanie więcej, yay!) także się zmienił. Nadal jest złośliwym kombinatorem, ale widać, że drzemią w nim pokłady dobra i teraz, kiedy Thorowi już wszystko jedno co się dzieje z bratem i zdaje sobie sprawę, że nie odmieni natury Lokiego, ten psotnik zaczyna walczyć i upominać się wręcz o uwagę Thora. Ich skomplikowana więź jest przecudnie przedstawiona w filmie i każda scena interakcji między nimi jest bombowa.


Innym ogromnym plusem jest pokazanie przemiany jaką odbył Hulk. Potrafi mówić, potrafi zrobić coś więcej niż tylko ''Hulk, smash'', zaskakuje w pewnych momentach. Zielony Olbrzym przypomina małe dziecko, które jest impulsywne, uparte i obrażalskie. Hulk tym razem odgrywa sporą rolę w filmie i cieszę się, że miał okazję pokazać, że nie jest tylko bohaterem drugoplanowym, jak to we wcześniejszych filmach się zdarzało (nie wliczam tutaj The Incredible Hulk, gdzie w rolę wcielił się Edward Norton). Tak samo Bruce Banner, po 2 latach nie bycia w swoim właściwym ciele, również okazał się być ciekawie napisaną postacią.

Warto też wspomnieć o dwóch głównych postaciach kobiecych, a mianowicie Heli oraz Valkirie (Tessa Thompson). Ta pierwsza to jest istne zło! Może jej motywy mnie specjalnie nie przekonały. Owszem, chce rządzić Asgardem, ale jakoś nie przeszkadza jej zabijanie wszystkich mieszkańców... czerpie moc z Asgardu i jednocześnie chce zniszczyć pozostałe Dziewięć Światów. No fajnie, coś nowego. Niemniej postać wykreowana przez Cate Blanchett ma w sobie coś, co naprawdę niepokoi i wzbudza respekt. Sposób, w jaki się porusza, przemawia, patrzy, gestykuluje. Nawet jak zakłada ten swój hełm i w jednej chwili rozprawia się z co najmniej połową asgardzkich wojowników. Jest to istna maszyna do zabijana. Zdziwić też może fakt, że jej historia ma korzenie jeszcze głębiej osadzone w historii MCU, co jest niezwykle zaskakujące i osobiście zaimponowało mi pokazanie  losów Heli z perspektywy czasu.


Druga bohaterka, czyli Valkirie, jest najlepszą definicją słowa ''badass''. Asgardzka wojowniczka, która doświadczyła sromotnej klęski w bitwie, popada w alkoholizm i dostarcza kolejnych pretendentów do walki na arenie. Nie zależy jej na niczym, tylko na kolejnym mocnym trunku. Jest sarkastyczna i nieobliczalna, a sama w walce nie ma sobie równych. Wzbudza respekt zarówno Thora, jak i Lokiego, dlatego może z nią nie zadzierają;P. Jest przecież słynną Valkirią! Tessa bardzo sprawdziła się w swojej roli i chciałabym zobaczyć ją jeszcze kiedyś w akcji.

Innymi cudownymi elementami w produkcji, o których muszę napomknąć, są postać Grandmastera (Jeff Goldblum) oraz Korga (Taika Waititi, czyli sam reżyser!). Zarówno jeden, jak i drugi, to są typowi złodzieje scen. Gdziekolwiek, kiedykolwiek się nie pojawiają wywołują uśmiech na twarzy i salwę śmiechu. Kocham, kocham i jeszcze raz kocham! Cieszyć może także krótki występ Doctora Strange'a (Benedict Cumberbatch). Pojawił się dosłownie na moment, tak już można dostrzec, że sporo się doszkolił od poprzedniego jego starcia z Dormmamu. Doszedł już do pewnej wprawy i miał swoje trzy grosze do powiedzenia/pokazania.


Jedynym bohaterem w filmie, który jakoś nie bardzo przypadł mi do gustu, jest Skurge (Carl Urban). POCZĄTEK SPOJLERA Gostek, który jest popychadłem, staje po stronie Heli,  żeby potem nagle się nawrócić KONIEC SPOJLERA. Niby pięknie i szlachetnie, ale tego nie kupuję i koniec. Inne postacie, które możecie znać z poprzednich części to np. Odyn, Heimdall (Idris Elba) czy króciuchny (aż zbyt króciuchny) występ Wojów Trzech.

Co ciekawsze, najfajniejszym elementem w filmie wcale nie jest główny wątek, czyli Ragnarok, koniec świata. Bardziej wciągająca jest ta otoczka wokół, czyli pobyt Thora na Sakaarze, powstawanie teamu i próba ucieczki (coś na kształt właśnie Strażników Galaktyki).


Jeśli chodzi o efekty specjalne to jest naprawdę wysoki poziom. Wizualnie Thor; Ragnarok to istna uczta dla oczu i uszu. Jest mnóstwo kolorów, intrygujących kreatur, przeróżnych światów. To wszystko tworzy przepiękną, artystyczną całość, na którą patrzy się z rozkoszą. Nie inaczej ma się sprawa w przypadku scen walk, których jest od groma i są pokazane przecudownie. Nie ma niepotrzebnych cięć czy kadrów, wszystko widać bardzo dokładnie, czasem nawet w zwolnionym tempie. Tak samo jest z muzyką skomponowaną przez Marka Mothersbaugha, która ewidentnie nawiązuje do klimatu lat 80. Zastosowano mnóstwo charakterystycznych dźwięków, kojarzących się z minionymi latami, nie zapominając także o partii orkiestralnej. To wszystko zostało właściwie wyważone i odpowiednio dopasowane do konkretnej sceny w filmie. Dodatkowo motyw przewodni, czyli utwór Immigrant Song Led Zeppelin dostarcza jeszcze większej adrenaliny i jak ulał pasuje do filmu. Istne cudeńko dla zmysłów.

Podsumowując, Thor; Ragnarok jest filmem rewelacyjnym, który na pewno zaskakuje i zachwyca. Jest mnóstwo easter eggów, ciekawych zwrotów akcji. Z kina wyszłam jak naćpana, bo jest to niesamowite doświadczenie, totalna jazda bez trzymanki. Owszem, kilka scen było, jak dla mnie, trochę naciąganych i potraktowanych po macoszemu, zwłaszcza motyw Wojów Trzech, a niektóre dowcipy tak nie do końca bawiły i zostawiały lekki niesmak, tak ogólnie rzecz ujmując, film jest wspaniały i polecam czym prędzej wybrać się do kina! Niewątpliwe Thor 3 to najlepsza część z trylogii. Całość oceniam na porządne 9/10!



PS. Są dwie sceny po napisach. Jedna w szczególności nawiązuje do kolejnego filmu. 

piątek, 13 października 2017

Jessica Jones - recenzja I. sezonu

Witajcie, kochani;)

Następny serial duetu Marvel/Netflix, który wypada w kolejności, to Jessica Jones. Serial, który mnie osobiście szokuje pod wieloma względami.



Twórca; Melissa Rosenberg
Premiera; 20.11.2015 (USA)
Produkcja; USA
Dystrybucja; Netflix
W rolach głównych; Krysten Ritter, Mike Colter, David Tennant, Rachael Taylor, Carrie-Anne Moss
W pozostałych rolach; Eka Darville, Erin Moriarty, Susie Abromeit, Robin Weigert, Wil Traval
Nagrody;  Emmy Najlepszy oryginalny temat muzyczny Sean Callery
              Hugo Najlepsza prezentacja dramatyczna - krótka forma Jamie King, Melissa Rosenberg, Michael Rymer, Scott Reynolds za odcinek ''AKA Smile''



Jessica Jones (Krysten Ritter) to wrak człowieka. Już na początku serialu czuć, że przeszła przez niejedno i dopiero w kolejnych odcinkach można się przekonać, jak bardzo została skrzywdzona. Stroni od ludzi, odsuwa się od przyjaciółki, nawiązuje krótki romans i popada w alkoholizm. Na co dzień jest prywatnym detektywem i jest znana ze swoich nietypowych sposobów działania. Gardzi ludźmi, gardzi światem, w którym żyje i mogę powiedzieć, że gardzi samą sobą.

Pewnego razu dostaje zlecenie, by odnaleźć zaginioną Hope Shlottman (Erin Moriarty). Każdy kolejny trop uświadamia jej, że przeszłość, przed którą tak bardzo ucieka, ją właśnie dopadła. Właściwie każde kolejne zlecenie jakie otrzymuje i każda kolejna osoba, która umiera w niezwykle brutalny sposób (biedny Ruben;O) prowadzi ją do Kilgrave'a (David Tennant), człowieka, który potrafi kontrolować ludzkie umysły i który zniszczył Jessice życie. Od tego momentu Jones zdaje sobie sprawę, że musi go odnaleźć i zabić.


Jessica została naprawdę świetnie sportretowana. Widać, że przeszłość ją przytłacza i ciężko jej jest sobie poradzić w życiu, ale z drugiej strony nie brak jej poczucia humoru, a raczej sporej dawki ironii i sarkazmu. Nie jest jednak taka zimna jak się wydaje. Troszczy się o przyjaciółkę Trish Walker (Rachael Taylor), z którą właściwie zna się od najmłodszych lat. Nie jest to tak tylko powiedziane, dzięki licznym retrospekcjom mamy wgląd w trudne dzieciństwo obu młodych kobiet, dowiadujemy się jak Jessica straciła swoich rodziców i skąd wzięły się jej zdolności, czyli ogromna super-siła. W dodatku przelotny romans z czarnoskórym barmanem okazuje się, że dla Jessici nie był tylko przelotny, choć początkowo można odnieść takie wrażenie. Jessica nie może również pozwolić, żeby młodziutka Hope resztę życia spędziła w więzieniu przez Kilgrave'a, który bezkarnie rujnuje życie kolejnych osób.

Serial jest pełen wątków, które łączą się w jedną, spójną historię. Oczywiście wątek Jessici jest tym głównym i najważniejszym, ale mamy również wątek samego złoczyńcy, który odgrywa równie istotną rolę w całej historii. Też przeszedł przez piekło i ten ból, którego doświadczył zamienił go w paskudnego manipulanta i naprawdę sprytnego złoczyńcę, któremu nikt nie może się sprzeciwić. I to dosłownie. David Tennant genialnie sprawdził się w roli Kilgrave'a, jest naprawdę podstępny, ale potrafi być też niezwykle pociągający, elegancki, szarmancki, nawet romantyczny i chwilami naprawdę było mi go żal. Z Kilgravem można się utożsamić, zrozumieć jego motywy i niejednokrotnie podziwiałam go za inteligencję i umiejętność przewidywania ludzkich zachowań, ruchów. Do tego ten niesamowity brytyjski akcent, o mamuniu... jego głosu słuchało się z przyjemnością.


Na nieco dalszym planie mamy wątek Trish, sławnej ze swojego słuchowiska radiowego, która jest ogromnym wsparciem dla Jess i próbuje jej pomóc za wszelką cenę. Pojawia się też Malcolm (Eka Darville), który próbuje otrząsnąć się po tym co zrobił mu Kilgrave i chce odzyskać wiarę w ludzi. Postać Simpsona (Wil Traval) mnie okropnie irytowała. Ten facet mnie strasznie denerwował i nie mogłam na niego patrzeć. Glina, który chce zabić Kilgrave'a i przy okazji wszystkich wokół, którzy stają mu na drodze, bo zażywa jakieś super pastylki i zamienia się w bezmózgiego zabijakę. Nie mogłam go zdzierżyć-,-.

Na osobne rozważanie pozostawiam panią Jeri Hogarth (Carrie-Anne Moss), która dla mnie jest postacią kontrowersyjną, Jej wątek jest przedstawiony dosyć ciekawie. Pani adwokat, dla której nie ma sprawy przegranej, ucieka się czasami do oszustw i niecnych czynów, potrafi kochać na zabój swoją kochankę Pam (Susie Abromeit), by potem zniszczyć powoli życie swojej byłej żonie. Tak, serial nie boi się homo-seksualności i nie traktuje tego jako czegoś... nielegalnego, zabronionego.


Tak samo cieszy mnie pojawienie się w serialu Luke'a Cage'a (Mike Colter), kochanka Jessici. Co prawda w całej produkcji nie odgrywa jeszcze tak istotnej roli, przyjdzie na niego czas, ale cieszę się, że został tutaj pokazany, zarówno jako człowiek i superbohater. Jego relacja z Jess jest dość trudna, w serialu odgrywa raczej rolę drugoplanową, ale fajnie, że mogłam zobaczyć jego niezniszczalną skórę w akcji;P.


W całej produkcji tak naprawdę nie ma wielu scen akcji. Dużo jest motywów obyczajowych, detektywistycznych, kryminalnych, romantycznych. Jednak jeżeli już się ktoś bije to z pełną pompą. Efekty specjalne są naprawdę wspaniałe, bardzo naturalne. W serialu nie bali się porządnej rozpierduchy i lejącej się rzekami krwi. Klimat w zupełności przypomina ten z Daredevila, czuć, że dzieje się w tym samym uniwersum. Do tego muzyczny motyw przewodni Jessici Jones brzmi fantastycznie, wiernie oddaje nastrój filmu i postać główną. Pan Sean Callery się spisał bardzo dobrze. Generalnie podczas oglądania można się pośmiać, troszkę zdenerwować, wzruszyć. Gra aktorska jest na naprawdę wysokim poziomie.

Ciężko mi znaleźć jakiekolwiek minusy, bo serial wciąga jak ruchome piaski i to od pierwszego odcinka. Całość mi się bardzo podoba, może jest tam trochę niedociągnięć i końcowa scena wzbudza we mnie lekki niedosyt, ale generalnie oceniam serial bardzo pozytywnie i cieszę się, że Jessicę nie wcisnęli w spandexowy kostium, tylko zrobili z niej trochę taką chłopczycę;P. Daję ocenę 9/10




PS. W jednym z pierwszych odcinków można dostrzec nawet polski akcent<3

piątek, 6 października 2017

Daredevil - recenzja I. sezonu

Witajcie, kochani;)

Długo brałam się za oglądanie seriali Marvela i jakoś nie mogłam się przemóc, by w końcu zacząć. Raz odkładałam ze względu na brak czasu, potem ze względu na brak chęci czy ochoty. W końcu stwierdziłam. No halo, mam wakacje, więcej czasu i większą motywację, więc może dotrzymam słowa i przekonam się. jak naprawdę wyglądają seriale, należące do Kinowego Uniwersum Marvela i pośrednio łączą się z filmami Marvel Studios. Pierwszy w kolejności ukazał się Daredevil - Diabeł z Hell's Kitchen!


Twórca; Drew Goddard
Premiera; 06.01.2016 (Polska)
Produkcja; USA
Dystrybucja; Netflix
W rolach głównych; Charlie Cox, Vincent D'Onofrio, Elden Henson, Deborah Ann Woll, Vondie Curtis-Hall, Toby Leonard Moore, Bob Gunton
W pozostałych rolach; Peter Shinkoda, Scott Glenn, Rosario Dawson, Ayelet Zurer
Nagrody; Saturn Najlepszy serial w nowych mediach
                 Złota Świnka Skarbonka Ulubiona scena akcji bitwa w hallu


W wieku 9 lat życie Matta Murdocka odmieniło się na zawsze. W wyniku wypadku samochodowego, w którym swój udział odegrała pewna radioaktywna substancja, młody chłopak stracił wzrok. Od tamtej pory, dzięki pomocy Sticka (Scott Glenn), odkrywa w sobie nadzwyczajne zdolności. Mimo, że Matt stał się niewidomy, jego pozostałe zmysły zostały wyostrzone do niewyobrażalnych rozmiarów. Jego słuch stał się niczym radar, potrafi słyszeć odgłosy z bardzo daleka i dostrzec czy ktoś kłamie, oceniając po rytmie bicia serca. Dzięki polepszonemu dotykowi, nie potrzebuje w sumie pisma Braille'a, żeby odczytać nadruk. Jest w stanie przeczytać tekst, wyczuwając różnicę w grubości atramentu. 

Po wielu latach treningu i samo-udoskonalaniu, Matt (Charlie Cox) za dnia prowadzi małą firmę adwokacką, wraz ze swoim przyjacielem Foggym Nelsonem (Elden Henson) oraz sekretarką Karen Page (Deborah Ann Woll), walcząc o sprawiedliwość w sposób legalny i zgodnie z prawem. W nocy zaś zmienia się w Daredevila, Diabła z Hell's Kitchen, broniąc krzywdzonych i karząc okrutnych, których sprawiedliwość nie dosięgnęła w sądzie. 


Powiem szczerze, że nie nastawiałam się na ten serial jakoś szczególnie. Owszem, wiedziałam, że należy on do uniwersum Marvela, że klimat, w przeciwieństwie do filmów, jest o wiele mroczniejszy, bardziej ponury, a rola złoczyńcy jest w sumie bardziej rozwinięta i pogłębiona, nie tak jak zdarza się to w poszczególnych filmach MCU. Niemniej byłam ciekawa, jak to wygląda i czy będę się bawić równie dobrze jak oglądając chociażby Kapitana Amerykę czy Strażników Galaktyki

Bawiłam się równie dobrze, acz słowo ''bawiłam się'' nie bardzo pasuje do produkcji duetu Marvel/Netflix. Uff... matko, co to było!? Nawet nie wiem, od czego by tu zacząć. To może od postaci, które najbardziej przykuły moją uwagę, a później przejdę do kwestii technicznych i moich ogólnych wrażeń. 


Oczywiście na główny plan wysuwa się Matt Murdock. Bardzo pięknie została opowiedziana jego historia. Tak właściwie to dzięki licznym retrospekcjom dowiadujemy się jak prezentowały się relacje młodego Matta z ojcem bokserem, później ze swoim trenerem Stickiem, jak generalnie toczyło się jego życie na przestrzeni lat aż do chwili obecnej. Ciągłe powroty do wydarzeń minionych wcale mi nie przeszkadzały, wręcz przeciwnie. Pojawiały się w odpowiednich i kluczowych dla bohatera momentach. 

Matt, mogę powiedzieć, że jest postacią tragiczną. Wiele przeżył cierpienia w swoim życiu, a teraźniejsze zdarzenia wcale nie przynoszą ukojenia. Nie ma ani szczęścia w miłości, ani w życiu zawodowym, ani w każdym aspekcie. W pewnym momencie jego przyjaźń z Foggim przechodzi poważny kryzys, a Matt sam o mały włos się nie wykrwawia na śmierć. Jego śledztwo w sprawie ujawnienia najbardziej niebezpiecznego kanciarza w Hell's Kitchen niejednokrotnie kończy się utratą nie tylko zdrowia, lecz także wielu bliskich Mattowi osób czy nawet oskarżeniem samego ''człowieka w masce'' o dokonanie zbrodni, których rzecz jasna nie popełnił. Matt jest jednak niezwykle odważny, zdeterminowany, pomimo ciągłych zwątpień i upadków. Jest postacią świetnie wykreowaną, można się z nią utożsamić i poczuć jak bardzo ciężkie dźwiga na sobie brzemię. 


Cieszy mnie jednak, że pozostałe postacie nie były tylko tłem do opowiadanej historii. Pokochałam wręcz Foggy'ego od pierwszego momentu, gdy się pojawił. Jest zabawny, dowcipny, sympatyczny i przeuroczy. Z Murdockiem łączy go wieloletnia przyjaźń, a dla mnie Foggy jest idealnym wzorem kumpla i powiernika tajemnic. Jego relacja z Mattem została pokazana przecudownie (także w kilku retrospekcjach), czy to w chwilach, gdy omawiają sprawę sądową, gdy upijają się przy drinku czy gdy ich przyjaźń jest wystawiona na próbę. Cudowny człowiek!

Ponadto Karen, która pomaga chłopakom w ogarnięciu biura. Jako jedyna pragnie do końca rozwiązać zagadkę i spaja dwóch adwokatów, którym jednak zdarza się utracić nadzieję. Widzę, że czuje miętkę do Matta, ale jakoś jej częste spotkania z Foggim ugruntowują mnie w przekonaniu, że jednak bardziej lubię duet Karen z właśnie Foggim. Tak samo polubiłam postać Bena Uricha (Vondie Curtis-Hall), wścibskiego redaktora, który nie cofnie się przed niczym, by rozwikłać tajemnicę, oraz krótki występ Claire Temple (Rosario Dawson), niezłomnej pielęgniarki, która pomaga Daredevilowi, gdy ten już... ledwo żyje;P. Cała drużyna próbuje przekazać światu, że paskudny kanciarz niszczy miasto od środka. O kim mowa?


O Wilsonie Fisku (Vincent D'Onofrio). Kurczę, w tym serialu mogę śmiało powiedzieć, że zarówno główny bohater jak i antagonista zostali potraktowaniu po równi. W sensie oboje mają swój origin story i obydwoje są przekonywujący. Podkreślam to, bo jednak w filmach ze stajni Marvel Studios nie działa to tak dobrze jak właśnie w Daredevilu

Historia Wilsona również opowiadana jest w retrospekcjach. Miał potworne dzieciństwo i można powiedzieć, że w pewnych chwilach rozumiałam jego motywy i współczułam mu. Naprawdę. Jest okrutnikiem, dążącym do celu po trupach, nawet jeżeli dotyczy to jego współpracowników czy sojuszników. Nie ma oporów, by pobrudzić sobie ręce w krwi. Mimo to, potrafi troszczyć się o tych, których rzeczywiście kocha, potrafi być romantyczny, czuły, wręcz delikatny. Dba o Vanessę (Ayelet Zurer), ceni swojego przyjaciela Wesley'a (Toby Leonard Moore) i niejednokrotnie widać to w czynach. Dobitnym przykładem tych sprzeczności w charakterze jest SPOJLER scena, gdy po romantycznej kolacji Fisk rozmawia z Vanessą, po czym bije Ruska i drzwiami od auta pozbawia go głowy. Cieszę się, że poświęcono mu dużo czasu w serialu i przez to wykreowano świetnego villaina, jednego z lepszych stworzonych przez Marvel Studios. To on pociąga za sznurki, to on nawet przekonuje całe miasto, że to Daredevil jest tym złym. Wkurzył mnie niejednokrotnie, ale robił to z taką klasą... że, sama nie wiem, chylę czoła panu D'Onofrio za taką świetnie stworzoną postać. 


Powiem, że ciężko mi uwierzyć, że ten serial jest powiązany jakkolwiek z Iron Manem czy Spider-Manem. Klimat produkcji jest zupełnie inny. Mroczny, ponury, bardziej realny, że tak powiem. Można poczuć, że to co się dzieje w serialu jednak bardziej dotyczy tego co się dzieje w rzeczywistości. Jest to przecież nie tylko serial superhero. Są też elementy kryminału, cyklu detektywistycznego, trochę wpleciono dramatu i obyczajówki. Jest to ogromny plus dla Marvela, bo widać, że nie zatrzymuje się w miejscu i sprawdza się w niejednym gatunku. Ponadto efekty specjalnie są obłędne! Sceny walk są opracowane cudownie (np. akcja na korytarzu), ludzie na planie nie bali się zastosowania dźwięku łamanych kości czy lejącej się strugami krwi. Czasami posunięto się też do takiego stopnia, że najbrutalniejsze sceny pokazano ze zbliżeniem i w zwolnionym tempie.

Daredevil normalnie jest jak rollercoaster emocji. Bawi, denerwuje, wkurza, wzrusza (np. scena, gdy Matt w pewnym momencie po prostu płacze:( ), daje nadzieję, motywację, ekscytuje, doprowadza do szaleństwa. Choć pierwsze trzy odcinki były trochę nudnawe i obawiałam się, że jednak nie dla mnie jest ten serial, nie pożałowałam, że doszłam do samego końca. Potem to już po prostu jazda bez trzymanki. Finał dla mnie ciutkę za szybki, ale może to też dlatego, że do tej pory wszystko właśnie zmierzało do kulminacyjnego punktu. Świetny serial, cudowni i wyraziści bohaterowie, akcja, która nieustannie biegnie do przodu. Muzyka filmowa w wykonaniu Johna Paesano taka średnia jak dla mnie. Żaden kawałek nie utkwił mi w pamięci, no może poza utworem z czołówki. Polecam obejrzeć ten serial, naprawdę warto! Nawet jeżeli nie jesteś fanem/fanką Marvela. Każdy tutaj znajdzie coś dla siebie;).

Moment, w którym Matt w końcu wdziewa oryginalny strój, jest prze-epicki!

Pomimo tych kilku minusików, całość oceniam bardzo pozytywnie na 9/10. Teraz... starcie z Jessicą Jones!



PS. Bardzo podobają mi się także krótkie wstawki związane z MCU. Taki uśmieszek w stronę fana<3

piątek, 22 września 2017

Marvel Orchestral Universe! Part II

Witajcie, kochani;)


Oto ciąg dalszy mojej przygody z muzyką filmową ze świata Marvel Cinematic Universe. Nie ukrywam, że jest pełna niespodzianek i ciekawostek, o których dowiaduję się, przygotowując te wpisy. Mam też nadzieję, że i Wy czerpiecie z tego radość i przynajmniej trochę Was przekonałam co do kombinacji muzyka filmowa-Marvel Studios. Zapraszam na drugą część mojego wywodu, gdzie poznacie kolejnych kompozytorów, którzy włożyli swój wkład w powstanie jednej z największych franczyz na świecie. Tutaj macie przypominajkę i link do pierwszej części KLIK


6.) Brian Tyler (Iron Man 3, Thor; The Dark World, Avengers; Age of Ultron)


W porównaniu do poprzedników jest najmłodszym kompozytorem, ale to nie oznacza wcale, że gorszym! Zaczął pracę już pod koniec lat 90. Tworzył muzykę do takich filmów jak Ręka Boga, Nożownik, Constantine, seria Szybcy i wściekli, Obcy kontra Predator 2, John Rambo, Oszukać przeznaczenie 4, Niezniszczalni, Inwazja; Bitwa o Los Angeles, Iluzja, Epicentrum, Wojownicze żółwie ninja

Studio zdecydowało, że warto zatrudnić fana Marvela do pracy, który mógłby wprowadzić więcej muzyki orkiestralnej do filmu aniżeli ostrego, rockowego brzmienia i wprowadziłby nowy ton, który byłby jakby odzwierciedleniem ''nowego'' Iron Mana (jego przemiany). Pan Tyler miał za zadanie połączyć energię, wrażliwość i czerpać ze swoich poprzednich prac. Wspierał się również dorobkiem innych znanych osobistości świata muzyki filmowej jak chociażby John Williams. Oczywiśnie nie chciał zrezygnować z ostrej muzycznej tonacji, ale miał niemałe wyzwanie, gdyż musiał stworzyć muzykę, która będzie już przez kolejne filmy reprezentować Iron Mana. Miałaby się stać motywem przewodnim. Nie powiem, udało mu się to pięknie i do tej pory w kolejnych produkcjach MCU można usłyszeć tą charakterystyczną melodię.


Jeśli chodzi o soundtrack do Thor; The Dark World, Brian Tyler nie był pierwszym potencjalnym kandydatem. Po tym jak Carter Burwell zrezygnował z angażu na poczet innego filmu, Tyler przyszedł na zastępstwo. Jako, że Marvel Studios współpracowało z nim w poprzednim filmie to wiedziało, że jest świetnym kompozytorem i poradzi sobie także z Thorem... . Sam muzyk przyznał, że score do nowych przygód boga piorunów był dla niego nie lada gratką, bo (jak sam porównał) było to spotkanie science-fiction z klasyczną średniowieczną wojną, Star Wars i The Lord Of The Rings w jednym. Również i w przypadku tego filmu, pan Tyler musiał stworzyć theme song dla Thora, który miałby być jego cechą charakterystyczną w kolejnych produkcjach. Tutaj starał się być oryginalny, ale nie odszedł też całkowicie od muzyki zaproponowanej wcześniej przez Patricka Doyla.


W kolejnym Marvelowskim hicie, Brian Tyler nie pracował już stricte sam. Miał do pomocy Danny'ego Elfmana, jednego z bardziej znanych kompozytorów (chociażby Spider-Man, Jeździec bez głowy, Faceci w czerni). Tyler był odpowiedzialny za spokojniejsze utwory oraz umiejętne wplecenie motywów przewodnich z Iron Man 3 i Thor; The Dark World, Elfman zaś (za namową Briana, który chciał podtrzymać tonację utrzymaną w filmie The Avengers) miał wpleść właśnie ten charakterystyczny motyw. Obu panom udało się to znakomicie. Jestem pod ogromnym podziwem, bo nie odstąpili od oryginału i wprowadzili elementy ''swojskie''. Pan Brian w szczególności przysłużył się Marvel Studios i na pewno tchnął we franczyzę mnóstwo pozytywnej energii.



7.) Henry Jackman (Captain America; The Winter Soldier, Captain America; Civil War)


Zaczął karierę właściwie od niedawna. Potwory kontra Obcy, Kick-Ass, Podróże Guliwera, Kot w butach, X-Men; Pierwsza klasa, Ralph Demolka, Kapitan Phillips, Wielka Szóstka, Piąta fala. Na pewno jednak przysłużył się Marvelowi.

Początkowo miał stworzyć muzykę do pierwszej części przygód Captain... . Gdy jednak udało mu się ''załapać'' na kolejną część musiał kompletnie zmienić swoją wizję. Klimat drugiej odsłony był nieco inny. Bardziej przypominał The Dark Knight Rises niż Superman. W związku z tym pan Jackman musiał wprowadzić więcej elementów dramaturgii, brutalności, a zarazem emocjonalności. Pozostał oczywiście przy heroicznym motywie Kapitana, ale dodał też coś od siebie - nowy motyw Hydry, Falcona czy samego Winter Soldiera, którego tematyka jest niezwykle charakterystyczna. To właśnie na tym tragicznym bohaterze Henry Jackman skupił się najbardziej. Ujął jego postać w tak rewelacyjny sposób... zresztą, pozwolę sobie zacytować jego wypowiedź;

"tortured, time-stretched human cries of someone who has been so processed that it's become mechanized at the same time but you can still hear the human in there"


Ucieszyłam się, gdy Henry Jackman powrócił do skomponowania muzyki do Civil War. Zrozumiał, że w kolejnej odsłonie musi połączyć nieco klimat Kapitana Ameryki z Avengersami i wprowadzić więcej muzyki orkiestralnej niż mocnej i elektronicznej. Postanowił, że nie chce tworzyć czegoś w rodzaju ''choose one side'', tylko zdecydował się na nowy main theme, który na swój sposób łączy oba konfliktowe obozy. Oczywiście w niektórych sekwencjach nie mógł porzucić typowej tonacji charakterystycznej dla danego herosa i dodawał ją w momentach, kiedy to było właściwe i na miejscu. Do tego, wraz z pojawieniem się nowych postaci, udało mu się wymyślić ciekawe utwory przewodnie.


Bardzo mnie raduje, że gdy jeden kompozytor pracuje nad kilkoma projektami, które są niejako związane z poprzednikami, potrafi stworzyć coś nowego, unikatowego jednocześnie szanując wykonaną przez poprzedników pracę i wplatając znamienne melodie. To się nazywa sztuka! 

8.) Tyler Bates (Guardians of the Galaxy, Guardians of the Galaxy vol.2)


Znany z muzyki w takich filmach jak Życie na krawędzi, Królestwo niebieskie, Miasto duchów, Wpół do śmierci, 300, Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia, Watchmen, Sucker Punch, John Wick, Szczerze mówiąc, to jakoś nieszczególnie zwróciłam na niego uwagę w tychże produkcjach. ALE, po soundtracku do GotG, zmieniam zdanie! Wykonał naprawdę niesamowitą robotę.

Reżyser obu części, James Gunn, niejednokrotnie pracował z Tylerem Batesem i postanowił, że i tym razem będą działać razem. Sam Bates przyznał, że Guardians... sprawili mu największe wyzwanie spośród wszystkich prac. Chciał wywarzyć dobry humor z kosmicznym klimatem filmu, a zarazem jednak utrzymać tonację emocjonalną i oddać ducha filmu akcji. Nie powiem, udało mu się, naprawdę. Motyw przewodni Strażników jest bardzo charakterystyczny i cieszę się, że pozostał w formie także w sekuelu.



9.) Christophe Beck (Ant-Man, Ant-Man And The Wasp [?])


Jego dotychczasowy dorobek jest ogromny, więc podam tylko kilka tytułów. Dziewczyny z drużyny
Fałszywa dwunastka, Pod słońcem Toskanii, Nowożeńcy, New York Tavi, Garfield, Elektra, Różowa Pantera, Ciemność rusza do boju, Kac Vegas, Burleska, Ślepy traf, Kraina Lodu, Siostry. To dopiero kilka filmów!

Film miał mieć zupełnie innego reżysera i zupełnie innego kompozytora. W końcu jednak postawiono na pana Becka. Początkowo coś nie pasowało do filmu, którego muzyka była zbyt komiczna i nie na miejscu. Na szczęście Marvel Studios zawsze wkracza do akcji, kiedy trzeba i tak też udało się połączyć komizm, poczucie humoru, akcję i motyw rodzinny. Sam kompozytor świetnie sprawdził się w tymże filmie i mam nadzieję, że będzie kontynuować swoją pracę w sequelu Ant-Man and The Wasp, który wyląduje w kinach pod koniec przyszłego roku.


10.) Michael Giacchino (Doctor Strange, Spider-Man; Homecoming)


Ten pan ma naprawdę niezliczoną ilość nagród, w tym Oscara (!) za Odlot. Zaczął od kompozycji dog gier (w tym Call of Duty), a potem doszły filmy tj. Iniemamocni, Ratatuj, Zaginiony ląd, Star Trek, Super 8, John Carter, Ewolucja planety małp, Jurassic World, W głowie się nie mieści, Zwierzogród.

Pan Michael bardzo chciał wziąć udział w projekcie Marvela. Uważał, że Strange zarówno jako film, jak i postać wyróżnia się bardzo i jako niezwykle magiczny film, Giacchino miał szerokie pole do manewru. Nie czuł presji, bo nie miał narzuconych konkretnych granic, by trzymać się klimatu poprzednich filmów. Jak wiadomo, Strange to jest totalna jazda bez trzymanki! I właśnie taka jest też jego muzyka - dziwna!


Tak samo epicko brzmi jego wersja muzyki w Spider-Man; Homecoming. Giacchino miał niemałe wyzwanie, gdyż nie dość, że musiał utrzymać formę (to wciąż jest jedno i to samo uniwersum), to musiał jeszcze dorównać w jakimś stopniu innym muzykom, którzy przedstawili postać Spider-Mana, a jest to wysoka poprzeczka, bo tymi poprzednikami są Danny Elfman, James Horner czy Hans Zimmer! Dał sobie jednak radę, biorąc pod uwagę jego spore doświadczenie w branży i niesamowity feeling. 




Ufff... jak na razie to jest koniec. Tych dziesięciu panów, jak do tej pory, pokazało swój talent w filmach produkcji Marvel Studios. Część z nich będzie kontynuowała swoją przygodę z tym szalonym uniwersum.

Jeśli chodzi o następne filmy i kolejnych kompozytorów to za Thor; Ragnarok ma być odpowiedzialny Mark Mothersbaugh, za Black Panther Ludwig Göransson i niewykluczone, że w Avengers; Infinity War powróci Alan Silvestri! Są to jeszcze niepotwierdzone informacje.

Moimi źródłami, z których czerpałam wiedzę, to przede wszystkim Filmweb oraz Wikipedia, gdzie znajdziecie jeszcze więcej informacji o samym kompozytorach, instrumentach na jakich się skupili podczas tworzenia, ich współpracy ze studiem oraz fragmenty ich wypowiedzi. Zachęcam do zapoznania się, bo to jest naprawdę ciekawe;).

Mam nadzieję, że nie przytłoczyłam Was za bardzo bogatą treścią, ale chciałam Wam pokazać, jak muzyka jest ważna w filmach, jak ważni są sami kompozytorzy i ich podejście do pracy, do filmu, do postaci, o których mają opowiedzieć za pomocą nut i instrumentów. To są naprawdę utalentowani, zdolni ludzie, bez których filmy nie byłyby tak wspaniałe w odbiorze. Może faktycznie, poprzez narzucone im granice i limity, muzyka nie wyróżnia się na tle innych kultowych produkcji i nie jest zbyt spójna, jeśli chodzi o chronologię filmów, ale jest naprawdę piękna, świetnie wkomponowana w całość i tak działa na emocje, że czujesz się jakbyś jechał/a na rollercoasterze.



Gratuluję dotrwania do końca!:)