wtorek, 18 lutego 2020

X-Men: Mroczna Phoenix - recenzja

X-Men: Mroczna Feniks ma przerąbane. W związku z tym, że Marvel wykupił już wszystkie aktywa od 20th Century Fox, wszelkie produkcje o mutantach mają pod górkę. Gambit już tyle razy był przekładany, że nie starcza palców u rąk. New Mutants to samo, ale w przeciwieństwie do poprzednika zawita chociaż do kin. Jedynie Deadpool trzyma się jakoś dobrze, bo przecież wszyscy uwielbiają Najemnika z Niewyparzoną Gębą. Są nawet plotki, że być może w przyszłości spotka się z Pajączkiem. W każdym razie X-Meni cieszą się teraz nikłym zainteresowaniem, co nawet potwierdzają wyniki box-office'u. Vombelka jednak, jako wierna fanka produkcji superbohaterskich, postanowiła osobiście przekonać się czemu tak Phoenix został zrównany z ziemią. Czy faktycznie jest tak źle jak się powszechnie mówi?


Reżyseria: Simon Kinberg
Scenariusz: Simon Kinberg
Premiera: 07.06.2019 (Polska)
Produkcja: USA
W rolach głównych: Sophie Turner, James McAvoy, Michael Fassbender, Jennifer Lawrence, Nicholas Hoult, Tye Sheridan, Alexandra Shipp
W pozostałych rolach: Evan Peters, Kodi Smit-McPhee, Jessica Chastain


Jean Grey (Sophie Turner), jedna z pierwszych członkiń X-Men, nigdy w pełni nie rozumiała głębi i złożoności swojej mocy. Podobnie jak jej mentor i przyjaciel Charles Xavier (James McAvoy), Jean potrafi dokonywać niezwykłych rzeczy siłą swego umysłu. Jest ona jednak znacznie potężniejsza niż Charles – i  każdy inny mutant na naszej planecie. Po tym, jak misja powstrzymania kosmicznej katastrofy prawie ją zabija, Jean powraca przemieniona, a doświadczenie, którego doznała, uwalnia prawdziwy potencjał jej nieprawdopodobnej mocy. Jean wymyka się spod kontroli i powoli przemienia się w swoje alter ego, nadprzyrodzoną siłę, znaną jako Mroczny Phoenix i zaczyna zagrażać więzom, które łączą drużynę X-Men. Kiedy X-Men przygotowują się, by odeprzeć kosmiczną inwazję, która może zniszczyć życie na Ziemi, muszą także stawić czoło zagrożeniu, jakie sprowadza na nich jeden z członków ich rodziny.

Cóż, wydaje się, że twórcy powielili historię z X-Men: The Last Stand. W końcu tam też pojawił się Phoenix, tam też działy się z Jean niestworzone rzeczy i tam też był problem z pokonaniem siły, która tkwiła we wnętrzu Jean Grey. Niemniej Simon Kinberg postanowił pozmieniać pewne rzeczy, przerzucić je troszkę, przemielić i tak powstał Dark Phoenix. Nie chciałabym, żeby to brzmiało, jakbym obmywała błotem nowy film, ale kolejna odsłona X-Menów to właśnie taki reboot. Osobiście uważam, że był odrobinę lepszy, ale nie brakuje w nim wad. 

Nie zdążyłam za bardzo poznać jeszcze Sophie Turner jako aktorki. Obejrzałam dopiero dwa sezony Gry o Tron i jak na razie jej kreacja nie zaimponowała mi za bardzo. Wręcz przeciwnie, uważam, że aktorsko nie zdążyła wywrzeć na mnie większego wrażenia. Niemniej podoba mi się, że w Mrocznej Phoenix ukazano jej wewnętrzną walkę z tym bytem, który z jednej strony niszczy wszystko co napotka na drodze, a z drugiej strony sama Jean stara się ujarzmić moc, która w niej utkwiła. Pani Sophie świetnie się spisała w swojej roli i lśniła najjaśniej w całym filmie, a miała konkurencję w postaciach Profesora X, Magneto (Michael Fassbender) czy Mistique (Jennifer Lawrence), których już motywy zostały wałkowanie i rozciągane w poprzednich produkcjach. W końcu ktoś inny mógł odegrać pierwsze skrzypce. Dziękuję^^!


Oczywiście wszystkie trzy wymienione wyżej postacie miały swoje role do odegrania, swoje do powiedzenia i przekazania. Wychodzi na to, że Charles Xavier, mając dobre intencje, pogorszył sytuację i niejako stał się częściowo odpowiedzialny za przejście Jean na ciemną stronę mocy. Magneto z kolei w tym filmie wydaje mi się najbardziej ludzki i zrozumiały w swoim postępowaniu. Mistique... No cóż, miała bardzo małą, acz znaczącą rolę. Wcale mi to nie przeszkadza. Cieszę się, że Storm (Aleksandra Shipp), Nightcrawler (Kodi Smit-McPhee) czy Beast (Nicholas Hoult) mogli pokazać w końcu na co ich stać. Może nie mieli zbyt dużego czasu ekranowego, ale mimo wszystko miło mi było zobaczyć tę trójkę w akcji, tym bardziej, że dość znacznie rozwinęli swoje zdolności i wszelkie sceny walki, gdzie popisywali się nowymi sztuczkami, bardzo mi się spodobały. 

Najbardziej mnie jednak zdenerwował zmarnowany potencjał Quicksilvera (Evan Peters)! Nie ukrywam, że jestem wkurzona tym faktem, ponieważ Pietro jest jednym z moich ulubionych X-Menów i kolejny raz odczuwam niedosyt. Dlaczego? Ponieważ jedyne co zrobił Quicksilver, to przebiegł się w jednej scenie, a potem już się nie pojawił. Noś kurczę, poważnie?! Liczyłam, że chociaż pokażą kolejną ciekawie nakręconą scenę z popisem szybkości Pietra, ale nie... Nawet tego nie ma, a uważam, że scena w rakiecie nie ma nawet porównania do jego poprzednich wyczynów. Już pomijam, że technicznie scena ta była bardzo źle nakręcona...


Kolejnym zarzutem, choć może nie aż tak bolesnym, jest totalny brak chemii między Jean a Scottem (Tye Sheridan). Nie mam nic do zarzucenia młodym aktorom, bo jako tako starali się w ciągu kilku minut przekazać jak niby dwoje mutantów bardzo się kocha, ale po prostu nie czułam żadnej stawki, takiej autentyczności i po prostu siły miłości (jak bardzo tandetnie to brzmi, ale taka prawda).

Głównym złoczyńcą w Dark Phoenix jest nie tylko sam Phoenix, lecz także tajemnicza postać o imieniu Vuk (Jessica Chastain), należąca do kosmicznej rasy D'bari. Przypominają trochę Skrulli, gdyż są zmiennokształtni, ale mają nieco inne cele w porównaniu do sympatycznych kosmitów z Captain Marvel. Postanawiają bowiem przejąć siłę Phoenixa i zniszczyć Ziemię (oczywiście!). Przyznam, że pani Jessica potrafi fenomenalnie grać antagonistki, dlatego jej kreacja bardzo przykuła moją uwagę. Praktycznie cały czas trzymała pokerową twarz, emanowała chłodem i pogardą, bez mrugnięcia okiem zabijała i nawet nie przejmowała się jak Magneto bombardował ją milionami pocisków. Szanuję za to Jessicę Chastain, chociaż nie takiego końca jej postaci się spodziewałam. Osobiście liczyłam na lepszy finał, ale i tak generalnie jestem zadowolona.


Mam jednak parę takich zastrzeżeń, które troszkę odbierają mi radość z oglądania filmu. W finałowej sekwencji w pociągu pojawiają się kosmici D'bari i walczą z mutantami. Jedni kosmici umierają momentalnie, drudzy nawet nie przejmują się jak na ich klaty ląduje masa pocisków. To ja już nie wiem. Albo wszyscy są niezniszczalni, albo nie. Coś mi tutaj zgrzyta. Mało tego, nie wiedziałam, że moc Phoenixa może sobie tak skakać od osoby do osoby. Na początku filmu powiedziane było, że Phoenix wybrał właśnie Jean. Później Vuk odbiera trochę część siły i konkuruje z Jean nad całkowitym przejęciem. Byłam święcie przekonana, że Phoenix to jeden konkretny byt, a nie, że się tak rozparcelowuje na dwie osoby. Fascynujące... Nie wspomnę już o tym, że w X-Men: Apocalypse Jean była już w posiadaniu tej kosmicznej siły, a w obecnym filmie dopiero dostała (!).

Generalnie jednak jestem zadowolona z filmu, mimo, że byłam przygotowana na najgorsze. Sceny akcji są naprawdę świetnie ukazane, poza tym nieszczęsnym momentem na rakiecie kosmicznej. Ponadto w końcu wszyscy mutanci razem współpracują i nie walczą ze sobą jako TeamMagneto czy TeamProfessorX jak do tej pory. Tzn. owszem, panuje pewne napięcie, ale z czasem zanika, gdy ważny jest wspólny cel. Co więcej, muzyka Hansa Zimmera wręcz zachwyca! Pewnie wiecie jak bardzo uwielbiam tego kompozytora i z rozrzewnieniem wspominam jego koncert w Krakowie. Cieszę się, że powrócił i zgodził się stworzyć muzykę do ostatniej części przygód o X-Menach. Nad jego kunsztem mogę się zachwycać nieustannie, a akurat jego podejście do Dark Phoenix bardzo mi się spodobało i muzyka jest jednym z większych atutów tego filmu. Serdecznie polecam odsłuchać, bo jak dla mnie to jest majstersztyk. Żałuję tylko troszkę tego, że nie zachowano motywu przewodniego chociażby z X-Men: Pierwsza klasa, ale jestem w stanie to przełknąć, bo otrzymałam coś o wiele lepszego^^. Summa summarum, Dark Phoenix nie jest taki zły, jak go ludzie malują. Dla mnie film dostaje takie 7/10.


piątek, 7 lutego 2020

I'm the Magic Man, czyli odstrzałowy sezon III. "Legionu" - recenzja

Poprzednie dwa sezony uważam za naprawdę porządne. Działo się sporo, zwrotów akcji było zatrzęsienie, świetnych efektów specjalnych czy psychodelicznych zjazdów również, także chciałam się przekonać czy trzeci sezon dorówna poprzednikom i godnie zakończy burzliwe perypetie głównego bohatera. Gotowi na jazdę bez trzymanki i na rollercoaster emocji (TUTAJ dla przypomnienia recenzja pierwszego sezonu, a TUTAJ drugiego)? 


Twórca: Noah Hawley
Premiera: 24.06.2019 
Produkcja: USA
Dystrybucja: 20th Century Fox Television
W rolach głównych: Dan Stevens, Aubrey Plaza, Rachel Keller, Navid Negahban, Lauren Tsai
W pozostałych rolach: Amber Midthunder, Jeremie Harris, Bill Irwin, Hamish Linklater, Jean Smart, Jemaine Clement, Harry Lloyd, Stephanie Corneliussen


Trzeci i ostatni sezon Legion zamyka historię Davida Hallera (Dan Stevens) w bardzo nietypowy sposób. I, prawdę powiedziawszy, nie wiem co mam o tym myśleć... Serial niejednokrotnie mnie zaskakiwał i pozostawiał z mindfuckiem chociaż raz na epizod, ale takiego zakończenia to ja się nie spodziewałam!

Akcja kolejnej odsłony Legion ma miejsce tuż po tym jak pod koniec ostatniego epizodu drugiej części David ucieka z siedziby Division 3, zabiera z sobą Lenny (Aubrey Plaza) i pozostawia Syd (Rachel Keller) wraz z resztą drużyny w ciężkim szoku. Okazuje się, że David ma już plan. Zakłada tajemniczy kult, a jego głównym celem jest zabicie Farouka (Navid Negahban), Shadow Kinga, który zatruwał mu całe życie. Tymczasem sam Farouk z resztą ekipy próbuje odnaleźć Davida i powstrzymać go przed zniszczeniem świata. Tym bardziej, że stawka w grze jest wysoka, kiedy pojawia się Switch (Lauren Tsai), potrafiąca podróżować w czasie. Kto tak naprawdę zwycięży w ostatecznym starciu dwóch najpotężniejszych telepatów? Po której ze stron opowie się Switch? Jakie konsekwencje dla bohaterów mogą mieć zabawy z czasem?


Trzecia odsłona Legion jest najkrótsza, gdyż posiada zaledwie osiem epizodów. Przez większość serialu odnosi się wrażenie, że David stał się tym złym. Przeszedł na ciemną stronę mocy i wcale nie ma zamiaru z niej zbaczać. Wręcz przeciwnie, gotów jest nawet poświęcić Lenny czy Switch, aby osiągnąć swój cel. W międzyczasie zdążył też opanować swoje moce tak, że bez problemów potrafi zabić, nie plamiąc się krwią. Podoba mu się, że ma swoich wyznawców, którzy mogliby go wspierać. O tyle się zmienił, że ma czelność skrzywdzić swoich dawnych przyjaciół! Przyznam szczerze, że Dan w takim mrocznym wcieleniu postaci, której przez dwa sezony kibicowałam i mocno trzymałam kciuki, teraz mnie wręcz przerażał i do końca nie byłam pewna jak to się dla głównego bohatera skończy. Z jednej strony rozumiałam Davida i jego motywacje. W końcu ma już środki i zasoby, aby pokonać swojego nemesis, ale z drugiej jego czyny mnie mierziły i przyprawiały o gęsią skórkę.

Podoba mi się jednak, że duży wpływ ma na niego... Jego własny ojciec, Profesor X (Harry Lloyd) oraz matka (Stephanie Corneliussen), których spotyka, podróżując kilkukrotnie w czasie. Uchwycił mnie sposób ukazania przeszłości rodziców Davida (która również była tragiczna, bo ukazuje czasy obozów koncentracyjnych i wojny), ich relacji, życia sprzed spotkania z Shadow Kingiem, czyli całej tej otoczki z przeszłości Davida, poznania okoliczności jego oddania, etc.


Dodatkowo wprowadzenie nowej postaci, czyli Switch, dodatkowo wzbogaca serial o nowe i zwariowane elementy. Nie chcę za bardzo spojlerować, ale pojawiają się np. tajemnicze bestyjki, które równie dobrze można byłoby wpleść w porządny horror. Jak dla mnie jednak Switch pełniła funkcję takiej marionetki, która pod koniec dopiero postawia wziąć sprawy w swoje ręce i naprawić pewne błędy.

Sam Amahl Farouk z kolei przedstawiany jest jako ten dobry, co już kompletnie zbiło mnie z pantałyku. Raz udawało mi się rozgryźć go jako złego, ale potem jego czyny stanowiły o tym, że jednak działa w dobrej wierze. Takie przypuszczenia wędrowały jak sinusoida. Koniec końców, nie wiem czy tego się spodziewałam! W każdym razie pan Navid genialnie sportretował tak złożoną i nietuzinkową postać, która wzbudza jednocześnie strach i respekt. Piękne aktorskie wcielenie.


Niestety uważam, że czas poświęcony pewnym wątkom/kwestiom został źle rozłożony. Z jednej strony akcja pędzi do przodu, żeby w kolejnym epizodzie drastycznie zwolnić. Kiedy dzieje się naprawdę dużo i widz czuje, że musi wiedzieć jaki będzie finał, tak twórcy serwują fillery, które wydają się po prostu zbędne i naciągane, jak np. epizod w wymiarze astralnym, gdzie gościnnie wystąpili Melanie (Jean Smart) czy Oliver (Jemaine Clement). Cieszę się, że powrócili, ale potem np. już się nie pojawili, co nie miało wpływu na dalszy ciąg fabularny. Po co więc wciskać widzowi na siłę poboczną i mało istotną historię?

Poza tym ubodło mnie jak słabo napisani zostali inni bohaterowie. Ptonomy (Jeremie Harris) oberwał najbardziej, bo praktycznie w ogóle go nie ma. To samo można powiedzieć o Lenny czy Clarku (Hamish Linklater), których wątek został ciekawie zapoczątkowany w drugim sezonie, a tutaj praktycznie zanika. Najlepiej się utrzymał duet Loudermilk, gdzie bohaterowie muszą czasami nietypowo postępować z własnymi mocami, co niejednokrotnie kosztuje ich zdrowie. Śmieszy mnie jednak stwierdzenie, że historia opowiadana jest z perspektywy Syd. No dobrze, jest jej dużo w serialu i stanowi najsilniejszą nić porozumienia z Davidem, ale nie odczuwam, żeby opowiadanie było ukazane na tyle, żeby stwierdzić, że to jej historia.


Wiem, że trochę zjechałam Legion w powyższych akapitach, ale serial jest naprawdę dobry. Nieustannie trzyma w napięciu, zaskakuje i wzbudza masę emocji. Nadal panuje atmosfera psychodelii, surrealizmu, absurdu i groteski, które dodatkowo wzmacniane są niesamowitymi efektami specjalnymi, kostiumami, plenerami i muzyką, potęgującą wrażenie manii i szaleństwa. Przykład? Wielka świnia wielkości mojego pokoju, bitwa rapowa w wymiarze astralnym, tańce i śpiewanie w najbardziej kulminacyjnych momentach.

Summa summarum, trzeci sezon Legion uważam za naprawdę udany. Mimo, że nie występuje tak epicka walka jak chociażby w ostatnim odcinku drugiego sezonu czy zdarzają się również inne mniejsze czy większe potknięcia, tak mój ogólny odbiór jest pozytywny. Zakończenie wprawiło mnie w istny szok i do tej pory próbuję poukładać w głowie czego tak naprawdę doświadczyłam. Bo tak naprawdę tego serialu nie musicie rozumieć czy poddawać analizie. Ten serial się doświadcza i od razu wchodzi w akcję. Ciekawie zresztą, że tutaj koncept podróży w czasie stoi w totalnej opozycji do tego, co sugeruje Avengers: Endgame... Produkcję oceniam na solidne 8/10. Będzie mi brakowało tego zwariowanego świata!



piątek, 22 listopada 2019

Cloak & Dagger - recenzja II. sezonu

Oczywistością było dla mnie, że wezmę się za seans drugiego sezonu Cloak & Dagger tuż po zakończeniu ostatniego odcinka pierwszej części. Pierwszy sezon to był naprawdę porządny origin story dwójki protagonistów, którzy poznają swoje umiejętności i uczą się żyć w ciężkich warunkach, w jakie zostali wrzuceni. Tematyka była dosyć ciężka i bardzo przygnębiająca, ale została ciekawie poruszona, bo z punktu widzenia dwójki młodych ludzi, zmuszonych do przyspieszonego kursu dojrzewania. Więcej o pierwszym sezonie możecie poczytać TUTAJ. Niemniej w tamtym momencie miałam wrażenie, że pierwszy sezon to dopiero przedsmak prawdziwej historii. Wraz z wprowadzeniem pewnej nietuzinkowej postaci dopiero wtedy zacznie się dziać. Czy się nie zawiodłam? Jak druga część Cloak & Dagger ma się do pierwszej? Który sezon jest lepszy według Vombelki?


Twórca: Joe Pokaski
Premiera: 04.04.2019 (Polska)
Produkcja: USA
Dystrybucja: ABC Studios/Freeform
W rolach głównych: Olivia Holt, Aubrey Jospeh, Emma Lahana, Brooklyn McLinn
W pozostałych rolach: Gloria Reuben, Andrea Roth, J.D. Evermore, Miles Mussenden, Dilshad Vadsaria, Jaime Zevallos, Noelle Renee Bercy, Ally Maki


Akcja drugiego sezonu Cloak & Dagger toczy się niedługo po zakończeniu pierwszej części. Tandy (Olivia Holt) stara się poprawić swoje relacje z mamą, Alissą (Andrea Roth), która poszła na odwyk. Tandy czuje, że zaczyna nowy rozdział w życiu i w końcu może spełnić swoje marzenie, zapisując się m.in. na kurs baletu. Tyrone (Aubrey Joseph) z kolei musi się ukrywać odkąd został wrobiony w morderstwo, którego rzecz jasna nie popełnił. Niestety dowodów na uniewinnienie jak nie było tak nie ma, a chłopak skazany jest na przymusowy pobyt w opuszczonym kościele. Na szczęście może liczyć na wsparcie Tandy, która pomaga mu w każdy możliwy sposób.

Niemniej wciąż w ich duszy tkwi chęć niesienia pomocy. Tandy więc podejmuje prywatne śledztwo kiedy dowiaduje się, że ktoś porywa niewinne dziewczyny, a Tyrone zajmuje się udaremnianiem przemytu narkotykowego. Oboje jednak dochodzą do wniosku, że działając razem będą o wiele szybsi i skuteczniejsi, a Nowy Orlean będzie bezpieczniejszy. Niestety problemy na tym się nie kończą... Do gry wkracza bowiem Mayhem (Emma Lahana) oraz pewien o wiele znacznie silniejszy przeciwnik, z którym bohaterskie duo musi stoczyć pojedynek. Czy im się to uda? Co tak naprawdę stało się z Brigid i po czyjej stronie się opowie? Czy faktycznie Connors (J.D. Evermore) ma dobre intencje?


Wtedy, kiedy skończyłam oglądać pierwszy sezon wiedziałam, że drugi będzie lepszy i o wiele więcej będzie się działo. No i się nie zawiodłam! Akcji jest na pęczki, a wątki, które porusza drugi sezon są naprawdę ciekawe i myślę, że jak by się tak zastanowić, to spośród wszystkich serialów Marvela na jakiejkolwiek platformie (chociaż nie wliczam w to Agentów Tarczy, gdyż najzwyczajniej w świecie ich nie oglądałam, ale mogę się założyć, że i w tej kategorii się także mieszczą), Cloak & Dagger porusza najwięcej tematów kontrowersyjnych oraz takich, o których teoretycznie się wie, ale twórcy w dobitny sposób ukazują nam jak to wygląda naprawdę. Za to uwielbiam ten serial oraz za bohaterów, ale to po kolei.

Przede wszystkim podoba mi się, i to niezmiennie od pierwszej części, niesamowita chemia między bohaterami. Tandy i Tyrone to taka para, która potrafi się świetnie dogadać, zrozumieć, wesprzeć i jednocześnie skakać sobie do gardeł. Mimo to, zawsze do siebie powracają i nie ma takiej siły na świecie, co niejednokrotnie jest ukazane w tym sezonie, żeby mogła rozdzielić czy poróżnić tę niezwykłą parę. Stanowią kwintesencję słowa przyjaźń ponad wszystko i nie mogę się doczekać, kiedy w końcu staną się parą, bo ewidentnie widać, że ciągnie ich ku sobie. Podoba mi się fakt, że twórcy stopniowo rozwijają relację między nimi i z tym większą radością ucieszę się, gdy w końcu się pocałują, bo ta chemia jest wyczuwalna na kilometr! Już nie wspomnę o tym, jak świetnie ukazano w produkcji ich moce, które zdołali rozwinąć i lepiej opanować.


Ponadto w końcu wiadomo, co tak naprawdę stało się z Brigid O'Reilly. Jak się okazuje, pani detektyw zyskała sobowtóra, pełnego agresji i żądnego zemsty, a mowa tu oczywiście o Mayhem. Mayhem w serialu to taki trochę Punisher. Zabija tych, którzy znajdują się po ciemnej stronie mocy. Jest bardzo brutalna, wojownicza, sarkastyczna i niejednokrotnie z pogardą odnosi się do Brigid. Ba, przecież chce ją zabić. Z jednej strony podoba mi się jej postać oraz dynamika jaka występuje między Brigid a Mayhem. W końcu to ta sama osoba, tylko z innym podejściem do pewnych spraw, więc to zderzenie dwóch ideologii jest bardzo fascynującym doświadczeniem. Tym bardziej, że to na pewno nie koniec ich wątków.

Z drugiej strony mam pewien problem. Wydawało się początkowo, że Cloak i Dagger będą walczyć właśnie z nią/nimi. Na tym właśnie skupiła się kampania promocyjna. Przez pierwszą połowę serialu owszem, faktycznie się ścierają, ale potencjał Mayhem został odstawiony trochę na bok, kiedy wprowadzono D'Spayre (Brooklyn McLinn). No i mam tutaj problem, bo D'Spayre to jest taki świetny villain i nie wiem czy się cieszę, że Mayhem było mało, czy powinnam odczuwać lekki niedosyt. No ale w końcu mam na co czekać w trzecim sezonie, o ile, daj Boże, powstanie (a już wiadomo, że nie powstanie)!


D'Spayre to naprawdę unikatowy antagonista. Jego ujawnienie było zaskakujące, a moce jakie posiada naprawdę przerażają. Pamiętajcie, jeżeli macie ataki migreny to lepiej pójść do lekarza czy na badanie, a nie porywajcie młode dziewczyny i odbierajcie im nadzieję, pozostawiając je w pustce beznadziei i rozpaczy. Andre, bo tak ma na imię D'Spayre, to z jednej strony ten typ złoczyńcy, który irytuje i jednocześnie przykuwa swoją charyzmą. Ponadto niejednokrotnie wzbudza współczucie, bo przez swoją dolegliwość stracił to co kochał, czyli muzykę. Potrafię sobie wyobrazić jego ból, ale na szczęście nie posiadam mocy wypełniania ludzkich serc zwątpieniem i utratą nadziei. Sądzę, że będzie jednym z mniej docenianych serialowych antagonistów, a szkoda, bo miał ciekawy wątek. Tym bardziej, że jak się tak zastanowić, to jego moce podobne są do Tyrone'a i ciekawie ukazali, co mogłoby się stać, gdyby Tyrone postanowił pobawić się swoimi umiejętnościami.

Summa summarum, gorąco Wam polecam zapoznać się z drugą częścią Cloak & Dagger. Główny duet po prostu miażdży, a pozostałe kreacje aktorskie również są świetne. Dodatkowo tematyka serialu jest dość mocna. Porusza takie wątki jak chociażby: handel ludźmi, handel narkotykami, rasizm, alkoholizm, wyalienowanie czy machlojki polityczne. Wszystko to ukazane jest w bardzo autentyczny i dobitny sposób. Nie pośmiejecie się podczas oglądania tej produkcji, ale na pewno Wam się spodoba klimat czy atmosfera voodoo. Serial podkreśla wartość przyjaźni, miłości na różnym tle, siły wiary (niekonieczne tej religijnej), oraz wytrwałości na tyle, żeby zmierzyć się ze swoimi własnymi demonami. Co więcej, muzyka jest naprawdę świetna i kilka znakomitych piosenek, które przewinęły się w trakcie serialu, wylądowały na mojej liście muzycznej. Polecam obejrzeć. Myślę, że nie pożałujecie :). Szkoda, że to już koniec, chociaż oczekuję świetnego crossoveru Cloak i Dagger w Runaways! Drugi sezon Cloak & Dagger oceniam na porządnie 9/10.



Do tego to nawiązanie do Luke'a Cage'a. Dziękuję!


piątek, 25 października 2019

Filmowy mixture #6

1.) Beauty and the Beast/Piękna i Bestia (2017)


Myślę, że każdy zna opowieść o Pięknej i Bestii. Piękna Bella (Emma Watson) wyróżnia się na tle innych mieszkańców pewnej francuskiej wioski. Nie tylko dominuje swoją urodą, lecz także ponadprzeciętną inteligencją. Jej adoratorem zostaje zarozumiały Gaston (Luke Evans), który pragnie ożenić się z młodziutką Bellą. Tymczasem ojciec Belli, Maurycy (Kevin Klein) wyrusza w niebezpieczną podróż i w wyniku niefortunnych zdarzeń staje się więźniem czyhającej w zamku okropnej Bestii (Dan Stevens). Bella odważnie stawia się za ojcem i sama staje się więźniem. Poznaje służbę zaklętą w szlachetne przedmioty, czyli Płomyka (Ewan McGregor), Trybika (Ian McKellen) czy Panią Imbryk (Emma Thompson). Z czasem również początkowa nienawiść i odraza między Bellą a Bestią przeradza się w miłość. Na drodze jednak staje Gaston, który za wszelką cenę chce zdobyć Bellę.

Mam wyjątkową słabość do bajek Disney'a. Ostatnio powstaje coraz więcej fabularnych adaptacji klasyków, więc postanowiłam sprawdzić czy aktorska wersja Beauty and the Beast dorównuje oryginałowi. Wizualnie film prezentuje się prześlicznie. Kostiumy, scenografia, efekty specjalne, choreografia taneczna. Całość zdecydowanie oddaje klimat animacji. Ponadto obsada aktorska jest rewelacyjna i sprawuje się wyśmienicie. Muzyka filmowa również jest prześliczna. Cieszę się, że w film wpleciono piosenki z oryginału, acz przyznam szczerze, że nie jestem fanką musicali i czekałam tylko, aż skończą się tego typu sceny. 

Generalnie produkcja całkiem mi się podoba i po prostu cieszy oko. Czuję jednak większy sentyment do bajki z 1991 roku i mimo, iż film z 2017 roku to naprawdę smaczne danie, tak oryginał jak dla mnie jest niezastąpiony i jest wręcz przepyszny.

2.) Pokemon Detective Pikachu/ Pokemon: Detektyw Pikachu (2019)


Cała historia rozpoczyna się, gdy niezrównany detektyw Harry Goodman znika w niewyjaśnionych okolicznościach, a jego 21-letni syn Tim (Justice Smith), próbuje ustalić co się wydarzyło. W śledztwie pomaga mu były partner Harry'ego - detektyw Pikachu (Ryan Reynolds), przezabawny, dowcipny i uroczy Pokemon, który potrafi wprawić w osłupienie nawet samego siebie. Kiedy Tim i Pikachu odkrywają, że są w stanie się ze sobą porozumiewać, łączą siły, aby rozwikłać tajemniczą zagadkę. Przeżywają jednocześnie, trzymającą w napięciu, wielką przygodę. Wspólnie poszukują poszlak, przemierzając rozświetlone neonami ulice Ryme City - nowoczesnej metropolii, w której ludzie i Pokemony żyją tuż obok siebie w hiperrealistycznym świece. Spotykają na swojej drodze różne Pokemony i odkrywają wstrząsający spisek, który może położyć kres tej harmonijnej koegzystencji i zagrozić całemu światu Pokemonów. 

Poszłam na ten film z dwóch powodów. No może trzech. Po pierwsze, miałam dosyć nauki na kolokwia, bo głowa mi pękała i chociaż chciałam się uczyć dalej, to mózg odmawiał posłuszeństwa. Potrzebowałam więc chwili odpoczynku. Po drugie, Pikachu jest słodziutki i chciałam zobaczyć tę puchatą kulkę w akcji. Po trzecie, Pikachu gra jedyny i niepowtarzalny Deadpool, więc tym bardziej miałam kolejny powód, by zagościć w kinie. Totalnie nie żałuję!

Przede wszystkim zachwyciły mnie efekty specjalne i cała atmosfera tego niesamowitego świata, przepełnionego przeróżnymi Pokemonami. Było kolorowo, zjawiskowo, słodko oraz zabawnie. Bawiłam się naprawdę przednio, uśmiałam się sporo, a nie brakowało też ciekawego wątku detektywistyczno-kryminalnego. W pewnym momencie zaskoczył mnie plot twiścik, którego się nie spodziewałam, a cenię sobie w filmach zaskakujące zwroty akcji. Oczywiście jest to film typowo rozrywkowy, mało ambitny, ale tego właśnie potrzebowałam. Odrobiny prostoty, komedii, przygody i słodkiego, puchatego Pikachu, mówiącego głosem Deadpoola. Polecam się wybrać na seans, myślę, że będziecie się co najmniej dobrze bawić!

3.) Reel Steel/Giganci ze stali (2011)


 Charlie Kenton (Hugh Jackman) jest weteranem walk wręcz. Jego kariera zakończyła się z chwilą, gdy panowanie na ringu przejęły roboty. Teraz zajmuje się organizacją nielegalnych walk i renowacją robotów. Jest na dnie, gdy w jego życiu pojawia się Max (Dakota Goyo), który twierdzi, że jest jego synem. Chłopak motywuje go do wytrenowania robota, który mógłby stanąć do walki o mistrzostwo. Stawki w tym brutalnym sporcie są wysokie, a Charlie i Max mają tylko jedną szansę, by wrócić na szczyt.

Mam ogromny sentyment do tego filmu. W końcu rzadko spotyka się małego Thora, Wolverine'a, Osę czy nawet matkę Tony'ego Starka w jednym filmie :P. Śmieszki śmieszkami, Reel Steel to naprawdę świetne kino familijne okraszone walkami robotów. Na głównym planie ukazana jest relacja na linii Charlie-Max, która jest niezwykle dynamiczna. Ścierają się dwie silne osobowości, dwa uparte osobniki płci męskiej, które nie chcą i nie potrafią się dogadać. Łączy ich jednak wspólna pasja, czyli roboty. Dzięki nim rodzi się między nimi ojcowsko-synowskie uczucie, które rośnie z każdą kolejną minutą. Oboje odkrywają, że wbrew pozorom są sobie potrzebni i główną osią przewodnią jest właśnie rozwój więzi między obydwojgiem. No i zostało to pięknie pokazane!

No ale nie ukrywajmy, jako fanka filmów sci-fi czy przygodowych, uwielbiam nawalanki robotów. Film oczywiście zapewnił mi tonę rozrywki i emocji. Czułam się jak na najprawdziwszym starciu metalowych gigantów i same efekty specjalne zostały świetnie przedstawione. Generalnie polecam zapoznać się z tym filmem, bo nie ukrywajmy. Dla Hugh Jackmana warto ;). 

4.) Aladdin/Aladyn (2019)



Chyba wszyscy znają tę historię. Bezdomny złodziejaszek Aladyn (Mena Massoud) poznaje piękną  i bogatą księżniczkę Dżasminę (Naomi Scott). Oboje zakochują się w sobie, ale główną przeszkodą do ich szczęścia, jest status społeczny. W międzyczasie główny antagonista, Dżafar (Marwan Kenzari), pragnie zdobyć magiczną lampę, która umożliwiłaby mu zostanie sułtanem. Do akcji wkracza Dżin (Will Smith), zaprzyjaźnia się z Aladynem i wspólnie przeżywają różne przygody.  

Film bardzo mi się spodobał z kilku powodów. Przede wszystkim te piękne, jaskrawe kolory, pięknie zsynchronizowana choreografia taneczna, niesamowite kostiumy czy generalnie efekty specjalne. Owszem, Dżin mógłby być lepiej dopracowany, bo faktycznie momentami wyglądało jakby ktoś Willa Smitha obmalował niebieską farbą, ale wizualnie Aladdin prezentuje się naprawdę elegancko. Muzycznie również jest znakomicie, mimo, że nie przepadam zbyt szczególnie za musicalami. Udało mi się jednak zdzierżyć tę część. Po prostu nie moje klimaty i tyle, don't judge me :P.

Jeśli chodzi o fabułę to w 90% pokrywa się z oryginałem i z ciekawością oglądało mi się co twórcy nowego wprowadzili do filmu. Podoba mi się, że Dżasmina nie jest tylko i wyłącznie damą w opałach, która ma tylko świecić swoją buźką. Twórcy dodali jej więcej głębi i cieszę się, że niejednokrotnie udowodniła swoją wartość. Ponadto Mena Massoud w roli Aladyna to totalny strzał w dziesiątkę. Charyzmatyczny, pełen wdzięku, humoru, sprytu, a dodatkowo jego uśmiech powala na kolana. Co więcej, sam Will Smith jako Dżin to całkiem trafny wybór. Oczywiście nikt nie może równać się z ikoniczną kreacją Robina Williamsa, ale Will wprowadził coś od siebie i podoba mi się to. Generalnie to bardzo przyjemna i zabawna baja, która pozytywnie mnie zaskoczyła i być może kiedyś do niej powrócę <3.   

5.) The Great Gatsby/Wielki Gatsby (2013)



Film na podstawie słynnej książki Francisa Scotta Fitzgeralda. Lata 20. XX w. Nick Carraway (Tobey Maguire) zamieszkuje tuż obok bardzo zamożnego, tajemniczego i dość specyficznego Gatsby'ego (Leonardo Di Caprio). Wkrótce dowiaduje się o jego wręcz maniakalnej miłości względem Daisy (Carey Mulligan), która obecnie jest żoną Toma (Joel Edgerton). Ta historia nie może się skończyć dobrze... A może?

Akurat książkę Fitzgeralda przeczytałam w całości i niezwykle mi się spodobała. Uwielbiam narrację pierwszoosobową i dzięki temu lektura miała u mnie dodatkowego plusa. W produkcji Baza Luhrmanna najbardziej mnie urzekł klimat produkcji, scenografia, kostiumy i cała ta atmosfera blichtru i pustej rozrywki. Muzyka, według mnie, kompletnie nie pasowała do całości. Jay Z, Fergie czy Beyonce nijak mają się stylem muzycznym do lat 20. Tak samo kadrowanie uważam za dosyć sztuczne i jakieś takie po prostu niekorzystne.

Jeśli chodzi o fabułę, to w większości pokrywa się z treścią książki. Owszem, pominięto pewne elementy, ale uważam, że może to lepiej dla filmu, który i tak był przesycony przepychem. Gra aktorska momentami mnie trochę żenowała, a najlepiej wypada przy tym Joel Edgerton jako podły gnojek ;). Ciężko mi określić czy film mi się podoba, czy nie. Mam niezwykle mieszane uczucia, bo niby klimat i ogólnie fabuła trzymają poziom, ale The Great Gatsby mnie nie wciągnął i jakoś ten film nie pozostanie u mnie w pamięci na długo. Ups :P.

piątek, 18 października 2019

Jessica Jones - recenzja III. sezonu

Nachodzi już koniec Netflixowej ery superbohaterów. Akurat w momencie, kiedy zaczęło się robić naprawdę ciekawie, czego najlepszym przykładem jest trzeci sezon Daredevila, który moim skromnym zdaniem jest fenomenalny. Z rozrzewnieniem będę wspominać Matta Murdocka, Danny'ego Randa, Luke'a Cage'a, Franka Castle'a czy chociażby błyskotliwą panią detektyw Jessicę Jones, o której dzisiaj mowa. Czy trzeci sezon ładnie zamyka historię nałogowej alkoholiczki/buntowniczki? Co się stało z Trish Walker oraz kim jest tajemniczy morderca-psychopata?


Twórca: Melissa Rosenberg
Premiera: 14.06.2019
Produkcja: USA
Dystrybucja: Netflix
W rolach głównych: Krysten Ritter, Rachael Taylor, Eka Darville, Benjamin Walker, Jeremy Bobb, Carrie-Anne Moss
W pozostałych rolach: Sarita Choudhury, Tiffany Mack, Rebecca De Mornay


Akcja trzeciego sezonu Jessici Jones rozgrywa się tuż po wydarzeniach z poprzedniego sezonu. Jessica (Krysten Ritter) po tym jak jej przyrodnia siostra, Trish (Rachael Taylor), zabiła jej matkę, postanawia oddać się w wir pracy jako prywatny detektyw. Nie stroni oczywiście od alkoholu i w ten sposób próbuje też pogodzić się ze stratą. Tymczasem Trish stara się nawiązać kontakt z Jessicą, a przy okazji odkrywa swoje nowe zdolności, aby jako heroina móc bronić Nowy York przed różnymi opryszkami. Niemniej powoli zatraca się w swojej misji... Jeri Hogarth (Carrie-Anne Moss) zmaga się z chorobą i w obliczu nadciągającej śmierci odnawia dawny kontakt ze szkolną miłością. Przy okazji podejmuje wiele ryzykownych decyzji, które mogą stać się tragiczne nie tylko dla niej samej. Malcolm (Eka Darville), dołączając do ekipy Jeri, staje się śledczym, co kosztuje go wieloma wyrzutami sumienia.

Wkrótce jednak wszystkie te problemy okażą się niczym, gdy na scenę wkroczy tajemniczy, nieobliczalny i niezwykle inteligentny psychopata-morderca Gregory Salinger (Jeremy Bobb), którego celem jest zdemaskowanie Jessici i... W sumie zabijanie ludzi, których uważa za oszustów i naciągaczy. Ponadto w mieście znajduje się jeszcze jeden superczłowiek, Erik Gelden (Benjamin Walker), potrafiący wyczuwać złe intencje. Im większy złol, tym dotkliwszy ból głowy i płacz krwią. Jakie intencje ma Erik? Kogo jeszcze zamorduje Salinger, aby dostać się do Jessici? Czy Trish i Jessica pojednają się i powstrzymają psychopatę przed finałowym zabójstwem?


Hmm... Wciąż jestem w szoku po tym, co obejrzałam. Trzeci sezon Jessici Jones, według mnie, jest lepszy od drugiego, ale nie umiem stwierdzić, czy lepszy od pierwszego. Na pewno jest to solidny kawał kryminału i filmu detektywistycznego. Co prawda akcja rozkręca się jakoś w trzecim czy czwartym odcinku, tak później robi się naprawdę intensywnie i emocjonalnie. Krwi i brutalnych scen jest na pęczki, acz szkoda, że mało scen walk posiada Jessica. Spróbuję jednak uporządkować moje myśli.

Chyba nie muszę powtarzać, że Krysten Ritter w roli Jessici Jones to strzał w dziesiątkę. Kolejny raz udowodniła, że nikt inny nie mógłby lepiej niż ona zagrać pokrzywdzoną, sarkastyczną i mającą na wszystko wyj*bane lekko podchmieloną panią detektyw. No dobrze, bardzo podchmieloną, która trzeźwa nie jest sobą :D. W każdym razie jestem zachwycona Netflixową wersją Jessici Jones. Kiedy w pierwszym sezonie mierzyła się z manipulatorem, w drugim z własną matką, tak w trzecim nie tyle z cwanym psychopatą, lecz także własną przeszłością, która nieustannie ją nawiedza. Myślę, że ta ostatnia walka najbardziej ją wykończyła, bo praktycznie została sama sobie, bez wsparcia tych, których uważała za rodzinę. Podoba mi się jej spryt, inteligencja, umiejętność zwracania uwagi na szczegóły oraz czytania ludzi, a w profesji detektywa to ważna cecha.


Niestety jej czas ekranowy musiał zostać skrócony na poczet Trish, którą zdążyłam skutecznie znienawidzić odkąd zaczęła się wydurniać w drugim sezonie. Z Trish mam ten problem, że rozumiem jej motywy postępowania i jestem w stanie po części się z nią utożsamić, ale tak bardzo mnie drażni! Sama przeżyła w życiu wiele cierpienia i wiem skąd biorą się jej poglądy czy wiara w swoje dobre intencje, ale to w jaki sposób się zachowuje wyprowadza mnie z równowagi. Kompletnie nie dociera do niej to co się do niej mówi i nie jest w stanie pojąć, że postępuje źle. Można powiedzieć, że podobnie jak Punisher każe tylko tych, którzy na to zasługują, tyle że w przeciwieństwie do Franka, zabijanie staje się niczym choroba i Trish nie widzi nic złego w tym, że staje się tym, czego najbardziej nienawidzi. Niejednokrotnie klepałam się po czole, gdyż nie mogłam zdzierżyć jej zachowania. Muszę jednak przyznać, że sceny choreografii są świetnie nakręcone i Trish poruszała się naprawdę świetnie.

Wątek Malcolma, prawdę mówiąc, najmniej mnie zainteresował. Może też dlatego, że już wcześniej nie przykuł mojej uwagi. Podoba mi się jednak jak z narkomana stał się uporządkowanym śledczym. Mimo, że niejednokrotnie wykonuje coś, co wykracza poza jego kodeks moralny, jest w stanie otrzeźwieć i się ogarnąć (w przeciwieństwie do wyżej wymienionej Trish). Jeri z kolei ma intrygujący wątek. Wiedząc, że umrze stara się zadośćuczynić za swoje życiowe błędy. Problem w tym, że robi to niejednokrotnie dość niehumanitarnie i po prostu nie fair. Jest kobietą zimną i wyrachowaną i akurat w obliczu śmierci widać w niej trochę więcej z człowieka. Szkoda jednak, że jej historia pozostała niedomknięta.


Jeśli chodzi o nowe postacie to na pewno wyróżnia się tytułowy złoczyńca, czyli Gregory Salinger. Ten facet naprawdę mnie przeraża. Bardziej nawet niż Kilgrave! Niby zwykły, wykształcony, nieco pucułowaty człowieczek, który potrafi dokonać rzezi na masową skalę. Jego prezencja, mimika, głos sprawiają, że momentalnie przechodzą mnie ciarki, a jestem już po seansie całego sezonu. Osobiście uważam, że Jeremy Bobb spisał się świetnie w roli psychopaty. Z kolei Erik, grany przez Benjamina Walkera, to również ciekawie przedstawiona postać. Miała dosyć znaczny wpływ na fabułę i kilka świetnych one-linerów, ale czuję, że jego prawdziwy potencjał mógłby być lepiej rozwinięty w kolejnych sezonach, gdyby era bohaterów na Netflixie się nie skończyła...

Co mi się najbardziej spodobało w serialu? Przede wszystkim wątki poszczególnych bohaterów,  umiejętne rozwijanie relacji między nimi, świetnie rozpisane dialogi, mnóstwo zwrotów akcji i momentów, gdzie niejednokrotnie dech zapiera. Owszem, pewne rzeczy łatwo przewidzieć, ale w większości przypadków niejednokrotnie kopara może opaść. Mimo, że pierwsze odcinki to takie wprowadzenie, tak z czasem akcja coraz bardziej się rozkręca i tworzy się naprawdę napięta atmosfera. Co więcej, pojawia się cameo Luke'a Cage'a, a nawet Kilgrave'a, co mnie pozytywnie zaskoczyło! Nie zapomniano o istnieniu całego uniwersum. Muzyka również jest świetna, a motyw przewodni Trish jest bardzo wpadający w ucho i brzmi intrygująco.


Najbardziej nie podoba mi się to, że jest więcej Trish, co kosztuje Jessicę mniej czasu ekranowego. Ponadto mam poczucie, że nie domknięto należycie pewnych wątków. Tzn. domyślam się jak się potoczyły pewne wydarzenia, ale wiedząc, że jest to ostatni serial od Netflixa, liczyłam na pełniejsze zakończenie. Ogólnie jednak nie mam się do czego przyczepić. Zdaję sobie sprawę, że mało kogo interesuje ten serial, zważywszy na koniec pewnej epoki, ale myślę, że warto obejrzeć. Uważam, że stanowi godne pożegnanie nie tylko samej Jessici Jones, lecz także całego uniwersum Marvelowo-Netflixowych bohaterów. Daję serialowi porządne 9/10!


PS. TUTAJ macie recenzję I. sezonu, a TUTAJ II. sezonu :). 

piątek, 4 października 2019

The Gifted: Naznaczeni - recenzja II. sezonu

Witajcie, kochani!

W końcu miałam ten zaszczyt i przyjemność obejrzeć drugi sezon serialu The Gifted: Naznaczeni. Pierwsza część bardzo mi się spodobała. W głównej mierze sukces tejże produkcji zawdzięczać można aktorom, ich interpretacjom postaci, scenom walk oraz zgrabnemu sposobowi poruszania poszczególnych wątków. Nie jest to może serial idealny, ma również pewne wady, ale jeśli chcecie się dowiedzieć więcej, to zapraszam TUTAJ dla odświeżenia pamięci:). Tymczasem czas przejść do drugiej odsłony. Czy drugi sezon jest lepszy od jedynki? A może gorszy? Jak potoczyły się losy poszczególnych postaci od tamtej pory? Zapraszam do lektury!


Twórca: Matt Nix
Premiera: 25.09.2018 (USA)
Produkcja: USA
Dystrybucja: 20th Century Fox
W rolach głównych: Stephen Moyer, Amy Acker, Percy Hynes-White, Natalie Alyn Lind, Sean Teale, Emma Dumont, Blair Redford, Jamie Chung, Skyler Samuels, Grace Byers
W pozostałych rolach: Coby Bell, Michael Luwoye, Frances Turner


Akcja drugiego sezonu The Gifted rozpoczyna się niedługo po wydarzeniach ukazanych pod koniec ostatniego odcinka pierwszej części. Lorna (Emma Dummont) oraz Andy (Percy Hynes-White) przyłączyli się do Inner Circle, nad którym władzę sprawuje potężna Reeva Payge (Grace Byers) oraz jej trzy pupile, czyli siostry Frost (Skyler Samuels). Głównym założeniem tejże organizacji jest dojście do władzy mutantów. Ludzie i mutanci nie mogą razem istnieć na Ziemi, a jedyną rasą, która w pełni zasługuje na miano panów, są właśnie homo superior. Mutanci zbyt dużo nacierpieli się ze strony ludzi. Są torturowani, zamykani w więzieniach czy w specjalnych zakładach, gdzie przeżywają męki. Tylko ci uzdolnieni mogą panować nad światem i sprawić, że mutanci nie będą już nigdy cierpieć w katuszach.

Z kolei John (Blair Redford), Marcos (Sean Teale), Reed (Stephen Moyer), Caitlin (Amy Acker), Lauren (Natalie Alyn Lind) oraz Clarice (Jamie Chung) pozostali w Mutant Underground i pragną koegzystować z ludźmi. Chcą w spokoju żyć w zgodzie ze zwykłymi, nieobdarzonymi ludźmi. Problem pojawia się, gdy do akcji wkraczają Purifiers na czele z Jacem Turnerem (Coby Bell), chcący wyplenić wszystkie mutanty, oraz Morlocks, dowodzeni przez Erga (Michael Luwoye), którzy obierają sobie za cel pozostać neutralni w tym pogmatwanym konflikcie. Niestety, przyjdzie im za to zapłacić bardzo słono... Kto zwycięsko wyjdzie z tego sporu? Jak bohaterowie poradzą sobie w czasie wojny, której nikt nie może zapobiec? Kto wygra, triumfując u władzy, a kto poniesie sromotną klęskę?


Ten serial jest dobry. Bardzo mi się spodobał. Akcja jest wartka i wciąga jak ruchome piaski, a interakcje między bohaterami to jedna z silniejszych stron tejże produkcji. Niemniej pewne aspekty sprawiają, że nie mogę się zachwycać The Gifted na tyle, na ile bym chciała. Po prostu występują elementy, które w pewnym stopniu odbierają przyjemność z oglądania. Najpierw może przejdę do tych bardziej przyjemnych rzeczy.

Zacznę może od wcześniej wymienionych interakcji między bohaterami. Cieszę się, że Lorna i Andy stali się przyjaciółmi i mogą na sobie wzajemnie polegać. Na dobre i na złe mogą na siebie liczyć i myślę, że nie tylko Andy'emu wyszło to na dobre, lecz także Lornie. Oboje stracili swoją rodzinę na cześć tego, w co wierzą. Wzajemne rozmowy łagodzą ich pustkę w sercu i spodobało mi się to, że wspierają się w każdych okolicznościach. Ukazano także uroczą relację miedzy Clarice a Johnem, która postawiana na próby, ewoluuje i sprawia, że oboje zmieniają pewne światopoglądy. Tak samo w przypadku Reeda czy Caitlin, którzy jak dla mnie są wzorowym przykładem małżeństwa. Owszem, każde z nich ma jakieś sekreciki, którymi niechętnie chcą się dzielić, ale ostatecznie zawsze sobie powiedzą. Dialogi między bohaterami są bardzo autentycznie, niewymuszone i świetnie wygłoszone przez aktorów, którzy świetnie się spisali, choć aktorka grająca Lauren, moim zdaniem, musi jeszcze troszkę popracować.


Najbardziej w serialu ujął mnie wątek Reeda i Marcosa. Reed w końcu odkrywa, że jest w nim spora cząstka mutanta. Ewidentnie nie jest gotowy zmierzyć się z własnym stanem, próbuje zapobiec kolejnym atakom, które z czasem się nasilają i chowa się z bólem, aby nie krzywdzić rodziny. Od początku wiedziałam jak się skończy jego wątek, niemniej uważam, że z drugiej strony lepiej nie mógł się on zakończyć. Marcos z kolei nie odegrał w serialu znaczącej roli. Ubolewam trochę nad tym, że tak jak twórcy starają się poświęcać każdemu bohaterowi wystarczającą ilość czasu ekranowego, tak Marcos na tym najwięcej stracił. A wielka szkoda, bo bardzo go lubię i uważam, że jest jednym z mniej irytujących bohaterów (o tym jeszcze wspomnę). Podoba mi się jednak fakt, że ukazano jego rosnącą determinację nie tyle do walki, lecz także do ujrzenia własnej córeczki. Scena, kiedy pierwszy raz widzi swojego bobaska sprawiła, że jeszcze bardziej polubiłam Marcosa (nigdy tego nie robiłam, ale TA scena jest wyjątkowa). Jego ojcowski instynkt bardzo mnie urzekł. Podziwiam go także, bo mimo, że Lorna wciąż go rani, a córeczki może już nigdy nie zobaczyć, wciąż potrafi zachować swoje specyficzne poczucie humoru.

Dlaczego mówię o irytujących bohaterach? Bo praktycznie KAŻDA postać mnie irytowała na swój pokrętny sposób, co widzę, że się nie zmieniło od pierwszego sezonu. Lorna przez pierwszą połowę sezonu doprowadzała mnie do szału swoją zawziętością i faktem, że nie pozwalała Marcosowi się zbliżać. Grała, za przeproszeniem, taką zimną s*kę, do której wszelkie argumenty nie trafiały. Andy przez cały czas chciał udowodnić, jaki to z niego kozak i potrafi zabić dla większej idei, ale się okazuje, że niezbyt mu to wychodzi. Już pomijam jego wątek miłosny z Rebeccą (Anjelica Bette Fellini), który jak dla mnie był niedorzeczny i nieco irytujący jak zresztą sama Rebecca. Lauren dostaje fioła na punkcie jakiejś pozytywki (!), która niby ma znaczenie historyczne. Caitlin to już w ogóle doprowadzała mnie do szaleństwa swoją manią na punkcie nawrócenia Andy'ego. Reed uparcie wolał sobie z problemem radzić sam, co obraca się w końcu przeciwko niemu. John nie umiał podjąć sensownej decyzji i w obliczu klęski nie był w stanie się ogarnąć. Clarice wiecznie marudziła i ciągle jej się coś nie podobało. Jedynie Marcos mnie nie drażnił, ale już chyba mam do niego słabość. Nie wspomnę o Jace Turnerze, który już chyba sam się pogubił i nie wiedział co robi. Praktycznie KAŻDY mnie jakoś irytował i czasami mnie to bardzo denerwowało, co nie zmienia faktu, że rozumiem ich postępowanie. Przynajmniej niektórych. Wiem, skąd się biorą pewne ich zachowania, podejścia czy tok myślenia, ale nie umniejszało to mojej nerwicy. Z jednej strony to dobrze, że ich postępowanie jest uwarunkowane wcześniejszymi doświadczeniami i da się to uzasadnić. Niemniej momentami ciężko było mi nie palnąć się czasem w czoło nad głupotą niektórych postaci...


Mam wrażenie, że tak jak pierwszy sezon skupiał się na rodzinie Struckerów, tak druga część stara się poświęcić czas po równo wszystkim tak, aby każdy mógł w jakimś stopniu przyczynić się do rozwoju fabuły i samych charakterów. Mogę zrozumieć postępowanie sióstr Frost, których dzieje są niezwykle smutne i po prostu przykre. Może jedynie główna antagonistka, czyli Reeva, nie została należycie ukazana. Owszem, pojawia się jeden flashback, lecz jak dla mnie to nie wystarcza. Aktorka dobrze się spisała, ukazując bezwzględność i chłodność Reevy, jej poza i głos wzbudzają zarówno respekt, jak i strach. Szkoda tylko, że nie wykorzystano więcej zasobów na rozwinięcie jej wątku na poczet bardziej zbędnych scen czy zapychaczy, które nie wydają mi się aż nadto potrzebne.

Co mnie też strasznie wkurzało to fakt, że czasami odcinki emitowane były z dwu, nawet trzytygodniową przerwą. W międzyczasie zdąży się trochę pozapominać o pewnych rzeczach, a sama właściwie nie wiem skąd te długie interwały. Rozumiem, że święta, ale cały serial przez to rozwlekł się na prawie pół roku... Za to efekty specjalne czy muzyka są świetne. Nawet w sekwencjach bitewnych, których szkoda, że nie było więcej. Wizualnie The Gifted przyciąga uwagę i całość prezentuje się ślicznie. Czuję jednak lekki niedosyt, bo jak na serial superbohaterski, to niewiele było scen walk.

Summa summarum, ciężko mi ocenić drugi sezon The Gifted. Z jednej strony ponaciągany, przegadany, część bohaterów irytuje, jest za dużo wątków, ale z drugiej strony produkcja jest pełna interesujących zwrotów akcji, porusza pewne kontrowersyjne tematy, jak np. rasizm czy dyskryminacja mniejszości, nie udzielając nam odpowiedzi podanej na tacy, zmuszając równocześnie widza do przemyśleń. Ponadto wciąga, dostarcza wielu skrajnych emocji i jest po prostu dobrze zrobiona. Daję The Gifted 7/10.



  

piątek, 27 września 2019

Niezwykła historia Marvel Comics - pierwsza książkowa recenzja Vombelki!

Właśnie jesteście świadkami pierwszej mojej książkowej recenzji na tymże blogu! Prowadzę Vombelkę już dobre kilka lat i jeszcze nigdy nie napisałam tutaj żadnej recenzji żadnej książki. Kiedyś musi być jednak ten pierwszy raz :). 

Parę lat temu na święta Bożego Narodzenia otrzymałam od siostry piękny podarek w postaci książki o tytule Niezwykła historia Marvel Comics. Bardzo się ucieszyłam, że otrzymałam prezent, który ściśle wiąże się z moimi zainteresowaniami. Wiedziałam, że nieprędko ją przeczytam, bo ta cegła zawiera ponad 500 stron, a ostatnią lekturą o takim rozmiarze jaką przeczytałam, jest albo piąta część Harry'ego Pottera, albo Lalka. Studia również skutecznie pochłaniały mój czas oraz chęci na czytanie ponadprogramowych lektur. Zaczęłam więc czytać tę książkę jakieś dwa lata temu na turnusie w Świnoujściu. Dobrnęłam do 138 strony. Potem znowu przerwałam i to aż na rok, żeby z kolei na wakacjach w Ustce ponownie spróbować. Tym razem udało mi się i przebrnęłam przez całe opowiadanie. Czy warto wziąć się za Niezwykłą historię Marvel Comics


Tytuł oryginału: Marvel Comics The Untold Story
Autor: Sean Howe
Tłumaczenie: Bartosz Czartoryski
Wydawnictwo: SQN (Sine Qua Non)
Liczba stron: 510
Data premiery: 2013

Niepolakierowane, niedosładzane, nieautoryzowane, zakulisowe rozliczenie jednej z dominujących sił popkulturowych we współczesnej Ameryce. 

Operująca w maleńkim biurze przy Madison Avenue firma Marvel Comics na początku lat sześćdziesiątych przedstawiła światu szereg postaci w jaskrawych kostiumach. Prace wydawnictwa wyróżniały się inteligentnym dowcipem i bezlitośnie obnażały zwyczajne ludzkie wady. Spider-Man, Fantastyczna Czwórka, Kapitan Ameryka, Hulk, Iron Man, Thor, X-Men i Daredevil szybko zdobyli serca nastoletnich czytelników i rozpalili wyobraźnię artystów, intelektualistów i kulturowych buntowników. Epickie Uniwersum Marvela stało się najbardziej wyszukanym z fikcyjnych światów i zyskało rangę współczesnej amerykańskiej mitologii. 

Droga Marvela na szczyt była niezwykle wyboista. Firma startowała ze straconej pozycji. Dzisiaj ma status niepokonanej korporacyjnej bestii. Przetrwała machinacje Wall Street, porażki Hollywood i upadek rynku komiksowego. Postaci ze świata Marvela przechodziły przez ręce kolejnych pokoleń genialnych redaktorów, rysowników i scenarzystów. Ludzie, którym powierzono opiekę nad tradycją - zubożałe cudowne dzieci, czarujący pacyfiści i najemni karierowicze - zmuszeni byli zmagać się z komercjalizacją, kapryśnymi czytelnikami oraz biurową codziennością. 

Sean Howe podpatruje nietypowe osobowości zza kulis. Stan Lee, Frank Miller, Todd McFarlane, Jim Shooter i Jack Kirby to twórcy, których sylwetki autor przybliża w tym niesamowitym kompendium wiedzy o wydawnictwie Marvel. 

Oparta na ponad stu oryginalnych wywiadach Niezwykła historia Marvel Comics to opowieść o urodzajnej wyobraźni, przyjaźni na śmierć i życie, pełnych dynamicznej akcji walkach na pięści, nawróconych grzesznikach, nieprawdopodobnych sojuszach i niespodziewanych zdradach. Sean Howe przedstawia jeden z najbardziej niezwykłych i uwielbianych popkulturowych symboli w historii Ameryki.  

Książka, przynajmniej jak zdążyłam zaobserwować, składa się poniekąd z dwóch części, które wzajemnie się przeplatają i uzupełniają. Jedna dotyczy opisów spraw typowo biznesowych, marketingowych czy ogólnie tego jak wyglądała praca w wydawnictwie, jakie były początki Marvela, kto odegrał najważniejszą rolę w tworzeniu się całego Uniwersum oraz z jakimi przeszkodami na tle kulturowym i historycznym musieli zmierzyć się artyści przynależący do Zagrody. Druga część z kolei silniej skupia się na tym jak powstawały różne postacie komiksowe, skąd brały się twórcze inspiracje, co skłaniało autorów, aby w taki a nie inny sposób zaprezentować bohaterów, którzy obecnie stanowią ikony popkultury.

Druga część zdecydowanie bardziej mnie interesowała. Po prostu ciekawiło mnie ukazanie genezy postaci oczami ludzi, którzy siadali przy stole i próbowali na kartce papieru pokazać bohatera, który mógłby jakoś rezonować wśród odbiorców. Niewidomy prawnik-samozwaniec, emocjonalnie roztrzepany nastolatek, co uzyskał moce przez ugryzienie pająka, naukowiec o podwójnej tożsamości, pijany miliarder z całym arsenałem zbroi czy dyskryminowana młodzież z supermocami to wierzchołek góry lodowej i dowód ogromnej kreatywności i pomysłowości autorów, którzy starali się łamać stereotypy, mimo, że za ich życia byli niedoceniani, ignorowani, pomijani czy zapomnieni.

Pierwsza część jest również interesująca na swój sposób, chociaż ciężej mi się ją czytało. Występuje bowiem dużo sformułowań typowo charakterystycznych dla świata redakcji, wydawnictw, wytwórni filmowych i ogólnie pojętego biznesu. Niejednokrotnie musiałam czytać akapit kilkukrotnie, by powiązać jeden wątek z drugim i jakoś sobie logicznie poukładać pewne informacje. Lektury książki nie ułatwiało występowanie miliona różnych nazwisk, które po prostu mi się myliły i nie potrafiłam już ocenić kto jest redaktorem naczelnym, kto naczelnym, kto dyrektorem artystycznym, etc. Następuje przesyt danych, mających duże znaczenie dla opisanej historii. I tak z jednej strony mnie to męczyło, bo musiałam niezwykle mocno się skupiać i wytężać komórki mózgowe, a z drugiej rozumiem takie posunięcie ze strony autora, bo w końcu chce pokazać czytelnikowi jak autentycznie wyglądała praca w takim Marvel Comics. Doceniam i szanuję szczegółowość oraz staranność autora, który udzielając tylu informacji stara się oddać hołd każdej osobie, mającej wpływ na Uniwersum Marvela.

Język książki jest na przemian fachowy i potoczny. W książce pełno jest cytatów różnych rysowników, scenarzystów czy redaktorów, w których nie brak przekleństw czy bardzo nieprzyjemnych, wręcz obraźliwych sformułowań. Mnie osobiście nie przeszkadzały łańcuszki obelg, które bezpośrednio autor zacytował, ale nie wszystkim taki zabieg się może spodobać. Jak dla mnie takie fragmenty z różnych wywiadów nadają całości autentyzmu i podkreślają fakt, że praca w tak wielkim przemyśle komiksowym bywa naprawdę... Popaprana. Malwersacje pieniędzmi, przechodzenie od konkurencji do konkurencji, łamanie praw autorskich to coś, co w latach 50.- 90. stanowiło chleb powszedni.

Wydawać się więc może, że narrator tylko opisuje wydarzenia jakie miały miejsce na przestrzeni kilku ostatnich dekad, ale mimo to jest bardzo obecny i nadaje opowiadaniu pewnego tonu i tempa. Wyczuwam u niego sporo ironii i niezbyt wielkiego zamiłowania do DC Comics, co i tak nie jest jakieś przeszkadzające, ponieważ książka i tak skupia się na Marvelu, od czasu do czasu porównując tylko te dwa komiksowe giganty.

Okładka jest ciekawa i przykuwająca oko, a oprawa jest twarda i bardzo trwała. Przyznam, że potargałam ją trochę, gdyż książka towarzyszyła mi w podróży i nie jest już taka piękna jak na początku, ale kondycyjnie świetnie się trzyma i dodatkowo świetnie utrzymuje te ponad 500 stron, aż przyjemnie kartkuje się poszczególne strony. Czcionka jest bardzo wyraźna i czytelna, choć przyuważyłam kilka literówek czy powtórzeń, co może wiązać się z błędem w druku. Tłumaczenie uważam za bardzo udane i nie przypominam sobie, żeby coś mi się nie zgadzało i brzmiało niestosownie.

Podsumowując, Niezwykła historia Marvel Comics to pokaźnych rozmiarów kompendium wiedzy o tym, jak wyglądało życie w redakcji Marvela, które nie było wcale usłane różami. Różni twórcy przychodzili i odchodzili, a każdy dzień był niepewny. Pełno jest przytoczonych biografii i intrygujących wywiadów, które dają nam wgląd w życie przeciętnego komiksowego pisarza/artysty. Przyznam, że czytałam tę książkę z jakiś tydzień, gdyż coś ciągle mnie rozpraszało, a fachowy język też spowalniał mnie trochę. Nie ma tutaj stricte fabuły, jest to bowiem dokument, który nie boi się odkrywać warstwy hipokryzji panującej w biznesie jako takim. Na szczęście dzięki lekturze mogłam poznać ludzi, dzięki którym mogę rozwijać swoją pasję i cieszyć się, że żyję w erze ukształtowanej przez zarówno komiksy, jak i filmy na nich oparte. Polecam się zapoznać!