piątek, 27 września 2019

Niezwykła historia Marvel Comics - pierwsza książkowa recenzja Vombelki!

Właśnie jesteście świadkami pierwszej mojej książkowej recenzji na tymże blogu! Prowadzę Vombelkę już dobre kilka lat i jeszcze nigdy nie napisałam tutaj żadnej recenzji żadnej książki. Kiedyś musi być jednak ten pierwszy raz :). 

Parę lat temu na święta Bożego Narodzenia otrzymałam od siostry piękny podarek w postaci książki o tytule Niezwykła historia Marvel Comics. Bardzo się ucieszyłam, że otrzymałam prezent, który ściśle wiąże się z moimi zainteresowaniami. Wiedziałam, że nieprędko ją przeczytam, bo ta cegła zawiera ponad 500 stron, a ostatnią lekturą o takim rozmiarze jaką przeczytałam, jest albo piąta część Harry'ego Pottera, albo Lalka. Studia również skutecznie pochłaniały mój czas oraz chęci na czytanie ponadprogramowych lektur. Zaczęłam więc czytać tę książkę jakieś dwa lata temu na turnusie w Świnoujściu. Dobrnęłam do 138 strony. Potem znowu przerwałam i to aż na rok, żeby z kolei na wakacjach w Ustce ponownie spróbować. Tym razem udało mi się i przebrnęłam przez całe opowiadanie. Czy warto wziąć się za Niezwykłą historię Marvel Comics


Tytuł oryginału: Marvel Comics The Untold Story
Autor: Sean Howe
Tłumaczenie: Bartosz Czartoryski
Wydawnictwo: SQN (Sine Qua Non)
Liczba stron: 510
Data premiery: 2013

Niepolakierowane, niedosładzane, nieautoryzowane, zakulisowe rozliczenie jednej z dominujących sił popkulturowych we współczesnej Ameryce. 

Operująca w maleńkim biurze przy Madison Avenue firma Marvel Comics na początku lat sześćdziesiątych przedstawiła światu szereg postaci w jaskrawych kostiumach. Prace wydawnictwa wyróżniały się inteligentnym dowcipem i bezlitośnie obnażały zwyczajne ludzkie wady. Spider-Man, Fantastyczna Czwórka, Kapitan Ameryka, Hulk, Iron Man, Thor, X-Men i Daredevil szybko zdobyli serca nastoletnich czytelników i rozpalili wyobraźnię artystów, intelektualistów i kulturowych buntowników. Epickie Uniwersum Marvela stało się najbardziej wyszukanym z fikcyjnych światów i zyskało rangę współczesnej amerykańskiej mitologii. 

Droga Marvela na szczyt była niezwykle wyboista. Firma startowała ze straconej pozycji. Dzisiaj ma status niepokonanej korporacyjnej bestii. Przetrwała machinacje Wall Street, porażki Hollywood i upadek rynku komiksowego. Postaci ze świata Marvela przechodziły przez ręce kolejnych pokoleń genialnych redaktorów, rysowników i scenarzystów. Ludzie, którym powierzono opiekę nad tradycją - zubożałe cudowne dzieci, czarujący pacyfiści i najemni karierowicze - zmuszeni byli zmagać się z komercjalizacją, kapryśnymi czytelnikami oraz biurową codziennością. 

Sean Howe podpatruje nietypowe osobowości zza kulis. Stan Lee, Frank Miller, Todd McFarlane, Jim Shooter i Jack Kirby to twórcy, których sylwetki autor przybliża w tym niesamowitym kompendium wiedzy o wydawnictwie Marvel. 

Oparta na ponad stu oryginalnych wywiadach Niezwykła historia Marvel Comics to opowieść o urodzajnej wyobraźni, przyjaźni na śmierć i życie, pełnych dynamicznej akcji walkach na pięści, nawróconych grzesznikach, nieprawdopodobnych sojuszach i niespodziewanych zdradach. Sean Howe przedstawia jeden z najbardziej niezwykłych i uwielbianych popkulturowych symboli w historii Ameryki.  

Książka, przynajmniej jak zdążyłam zaobserwować, składa się poniekąd z dwóch części, które wzajemnie się przeplatają i uzupełniają. Jedna dotyczy opisów spraw typowo biznesowych, marketingowych czy ogólnie tego jak wyglądała praca w wydawnictwie, jakie były początki Marvela, kto odegrał najważniejszą rolę w tworzeniu się całego Uniwersum oraz z jakimi przeszkodami na tle kulturowym i historycznym musieli zmierzyć się artyści przynależący do Zagrody. Druga część z kolei silniej skupia się na tym jak powstawały różne postacie komiksowe, skąd brały się twórcze inspiracje, co skłaniało autorów, aby w taki a nie inny sposób zaprezentować bohaterów, którzy obecnie stanowią ikony popkultury.

Druga część zdecydowanie bardziej mnie interesowała. Po prostu ciekawiło mnie ukazanie genezy postaci oczami ludzi, którzy siadali przy stole i próbowali na kartce papieru pokazać bohatera, który mógłby jakoś rezonować wśród odbiorców. Niewidomy prawnik-samozwaniec, emocjonalnie roztrzepany nastolatek, co uzyskał moce przez ugryzienie pająka, naukowiec o podwójnej tożsamości, pijany miliarder z całym arsenałem zbroi czy dyskryminowana młodzież z supermocami to wierzchołek góry lodowej i dowód ogromnej kreatywności i pomysłowości autorów, którzy starali się łamać stereotypy, mimo, że za ich życia byli niedoceniani, ignorowani, pomijani czy zapomnieni.

Pierwsza część jest również interesująca na swój sposób, chociaż ciężej mi się ją czytało. Występuje bowiem dużo sformułowań typowo charakterystycznych dla świata redakcji, wydawnictw, wytwórni filmowych i ogólnie pojętego biznesu. Niejednokrotnie musiałam czytać akapit kilkukrotnie, by powiązać jeden wątek z drugim i jakoś sobie logicznie poukładać pewne informacje. Lektury książki nie ułatwiało występowanie miliona różnych nazwisk, które po prostu mi się myliły i nie potrafiłam już ocenić kto jest redaktorem naczelnym, kto naczelnym, kto dyrektorem artystycznym, etc. Następuje przesyt danych, mających duże znaczenie dla opisanej historii. I tak z jednej strony mnie to męczyło, bo musiałam niezwykle mocno się skupiać i wytężać komórki mózgowe, a z drugiej rozumiem takie posunięcie ze strony autora, bo w końcu chce pokazać czytelnikowi jak autentycznie wyglądała praca w takim Marvel Comics. Doceniam i szanuję szczegółowość oraz staranność autora, który udzielając tylu informacji stara się oddać hołd każdej osobie, mającej wpływ na Uniwersum Marvela.

Język książki jest na przemian fachowy i potoczny. W książce pełno jest cytatów różnych rysowników, scenarzystów czy redaktorów, w których nie brak przekleństw czy bardzo nieprzyjemnych, wręcz obraźliwych sformułowań. Mnie osobiście nie przeszkadzały łańcuszki obelg, które bezpośrednio autor zacytował, ale nie wszystkim taki zabieg się może spodobać. Jak dla mnie takie fragmenty z różnych wywiadów nadają całości autentyzmu i podkreślają fakt, że praca w tak wielkim przemyśle komiksowym bywa naprawdę... Popaprana. Malwersacje pieniędzmi, przechodzenie od konkurencji do konkurencji, łamanie praw autorskich to coś, co w latach 50.- 90. stanowiło chleb powszedni.

Wydawać się więc może, że narrator tylko opisuje wydarzenia jakie miały miejsce na przestrzeni kilku ostatnich dekad, ale mimo to jest bardzo obecny i nadaje opowiadaniu pewnego tonu i tempa. Wyczuwam u niego sporo ironii i niezbyt wielkiego zamiłowania do DC Comics, co i tak nie jest jakieś przeszkadzające, ponieważ książka i tak skupia się na Marvelu, od czasu do czasu porównując tylko te dwa komiksowe giganty.

Okładka jest ciekawa i przykuwająca oko, a oprawa jest twarda i bardzo trwała. Przyznam, że potargałam ją trochę, gdyż książka towarzyszyła mi w podróży i nie jest już taka piękna jak na początku, ale kondycyjnie świetnie się trzyma i dodatkowo świetnie utrzymuje te ponad 500 stron, aż przyjemnie kartkuje się poszczególne strony. Czcionka jest bardzo wyraźna i czytelna, choć przyuważyłam kilka literówek czy powtórzeń, co może wiązać się z błędem w druku. Tłumaczenie uważam za bardzo udane i nie przypominam sobie, żeby coś mi się nie zgadzało i brzmiało niestosownie.

Podsumowując, Niezwykła historia Marvel Comics to pokaźnych rozmiarów kompendium wiedzy o tym, jak wyglądało życie w redakcji Marvela, które nie było wcale usłane różami. Różni twórcy przychodzili i odchodzili, a każdy dzień był niepewny. Pełno jest przytoczonych biografii i intrygujących wywiadów, które dają nam wgląd w życie przeciętnego komiksowego pisarza/artysty. Przyznam, że czytałam tę książkę z jakiś tydzień, gdyż coś ciągle mnie rozpraszało, a fachowy język też spowalniał mnie trochę. Nie ma tutaj stricte fabuły, jest to bowiem dokument, który nie boi się odkrywać warstwy hipokryzji panującej w biznesie jako takim. Na szczęście dzięki lekturze mogłam poznać ludzi, dzięki którym mogę rozwijać swoją pasję i cieszyć się, że żyję w erze ukształtowanej przez zarówno komiksy, jak i filmy na nich oparte. Polecam się zapoznać!


piątek, 20 września 2019

Jak to jest na tym Jagiellońskim cz. VI

Witajcie, kochani :). Kolejna część z cyklu "Jak to jest na tym Jagiellońskim", a to oznacza kolejną przeze mnie przeżytą sesję egzaminacyjną. Powiem, że nauka szła mi bardzo ciężko... Wybitnie ciężko w tym semestrze. Powodów może być mnóstwo, ale dwa najważniejsze to po pierwsze okropny upał, duchota, skwar na zewnątrz i w samym mieszkaniu. Nie było jak przewietrzyć pokoju czy się ochłodzić, bo zwyczajnie w krakowskich sklepach zapanował deficyt wiatraków czy klimatyzatorów. W związku z tym zamiast porządnie się skupić na materiale, musiałam się ciągle wycierać szmatką i pilnować, by nie zemdleć (#NienawidzęLata, #GdzieTaZima). 

Po drugie miałam tzw. fazę na muzykę zespołu 5 Seconds of Summer (jak śledzicie mojego fan page'a to pewnie wiecie :P) i za każdym razem jak sięgałam po notatki to słyszałam ich piosenki, co troszkę przeszkadzało w utrwalaniu nowych informacji :). Nie wspomnę o różnych filmikach na YT, które skutecznie odciągały moją i tak już rozproszoną uwagę. 

Tak czy siak trzeba było siąść i się trochę pouczyć. Jakie są tego efekty? 


W tym roku wybitnie było dużo niemieckiego, ale tradycyjnie rozpocznę angielskim, bo jest przyjemniejszy!


1.) Praktyczna nauka języka angielskiego - na egzamin z tej części składają się: Use of English, czyli gramatyka, słownictwo, idiomy, phrasale, transformacje, kolokacje i co nie bądź oraz reading z writingiem w jednym, czyli tekst na mniej więcej dwie strony, w którym trzeba wstawić odpowiednie słowa w luki (ćwiczenie typu abcd), wyjaśnić pojęcia w kontekście tekstu oraz odpowiedzieć na dwa pytania, które również tyczą się powyższego tekstu. 

Jeśli chodzi o Use of English to z tym nie miałam najmniejszego problemu. Na bieżąco orientowałam się w materiale, więc z tą częścią poradziłam sobie najlepiej. Gorzej z czytaniem i pisaniem... Jak już zapewne wiecie, jestem osobą, która nie należy do zbyt domyślnych. A jednak pewne teksty akademickie są dosyć skomplikowane i pewne rzeczy trzeba analizować nie tylko pod kątem dokładności, ale należy też umieć czytać między wierszami, czyli czy autor odnosi się sarkastycznie czy mówi poważnie, etc. Niby mam już pewne doświadczenie w tej kwestii, bo w końcu zdałam maturę z polskiego czy egzaminy z literatur angielskiej czy amerykańskiej. Niemniej zawsze mam problem w zrozumieniu prawdziwych intencji autora. Z reguły interpretuję nie tak jak trzeba albo w kompletnie przeciwnym kierunku myślowym podążam. I to wcale nie pomaga w zdaniu egzaminu^^. 

Jakoś jednak, chyba raczej szczęśliwym trafem, udało mi się zdać obie części i mogłam przejść do części ustnej, która okazała się bardzo przyjemnym dialogiem między mną a egzaminatorami. Temat miałam dosyć specyficzny i nie bardzo wiedziałam jak to ugryźć, ale akurat w mówieniu jakoś sobie radzę, więc wybrnęłam z honorem, w dodatku z nawiązką, dlatego jestem teraz człowiekiem szczęśliwym, że dałam sobie z tym radę :). 

Teraz ta mniej przyjemna część...


2.) Praktyczna nauka języka niemieckiego - ehh... Im częściej przystępuję do egzaminów w pierwszym terminie czy poprawkowych z tego przedmiotu, tym bardziej dochodzę do wniosku, że sama wiedza czasami nie wystarcza. W życiu czasami, jak to mówią, potrzeba więcej szczęścia niż rozumu. W przypadku tego przedmiotu może rozum i mam, bo jakoś na zajęciach radziłam sobie dobrze, przynajmniej przez większość czasu, ale szczęścia... Niestety mi brakuje. To trochę boli, ale niestety do takich przykrości trzeba przywyknąć. 

Gramatyka i czytanie poszły mi znakomicie. O czytanie się nie martwiłam, bo jakoś w tym języku sobie radzę. Gramatyki się nieco obawiałam, bo nie byłam w stu procentach pewna siebie ze względu na pewno zagadnienie, które akurat nie da się wyuczyć. Trzeba to po prostu czuć. Niemniej poszło mi zaskakująco dobrze i zdziwiłam się, że mi tak dobrze wyszło. Niemniej w tempie błyskawicznym zostałam oblana kubłem zimnej wody, gdy zobaczyłam rezultaty swojej pracy ze słuchania i pisania. Słuchania praktycznie nie rozumiałam kompletnie, więc wynik mnie nie zaskoczył. To samo jeśli chodzi o wypracowanie, bo nawet nie zdążyłam go sprawdzić czy nawet pomyśleć o rozsądnych, przemyślanych argumentach. Niemniej zabolało, gdy się okazało, że nie zdałam...

Tym bardziej, że nawet wydłużenie czasu nie dało mi nic. Jak w ciągu godziny i 18 minut miałam napisać list do redakcji na 300-400 słów, wcześniej musząc przeczytać dwa artykuły do wyboru?! Dodatkowo w trybie ekspresowym musiałam wymyślić argumenty, które szybko trzeba było przelać na papier... Dla mojego powolnego, dyslektycznego umysłu nie było takiej opcji. Z kolei, jeśli chodzi o słuchanie, na co dzień jestem w stanie zrozumieć czysto niemiecką mowę. Gorzej, jeżeli masz cztery opcje do wyboru, a speaker wymawia wszystkie. Z dwojga złego musisz wybrać tylko jedną, jedyną najwłaściwszą odpowiedź. Dowód na to, że nie wygrałabym w Totolotka :P. 

Jestem trochę zła i smutna, że nie ważne jak długo czasami człowiek siedzi i skupia się na danej rzeczy, wciąż nie przynosi to chociaż zadowalających rezultatów... :(.

UPDATE: Jeśli chodzi o egzamin poprawkowy, to tydzień przed terminem dość ostro wzięłam się do nauki. Tym razem z pisaniem wszystkich części poszło mi o wiele szybciej niż się spodziewałam. Czytanie i gramatyka poszły mi znakomicie i bardzo się cieszę, że powtórzyłam słownictwo. Jak się okazuje, sporo wyuczonych przeze mnie synonimów pojawiło się w tekstach. Najbardziej oczywiście bałam się słuchania oraz pisania. Z tym pierwszym miałam pewne obawy, ale starałam się skupić na tyle, aby w końcu wybrać prawidłowe odpowiedzi. Akurat na pisaniu trafił mi się bardzo przyjemny temat, więc szybko starałam się przelać swoje pomysły na papier, aby wyrobić się ze wszystkim w czasie i mieć możliwość sprawdzenia ewentualnych błędów. Tym razem się udało, ale bardziej stresowałam się na egzaminie ustnym. Jakoś nie posiadam talentu do przemawiania po niemiecku, więc dosłownie w 15 minut przygotowałam krótką wypowiedź na wylosowany temat. Przeczytałam wszystko z kartki, chociaż nie ukrywam, że w trakcie mówienia wplotłam trochę elementów improwizacji. Całkiem sprawnie mi to poszło i cieszę się w sumie z uzyskanego wyniku^.^

3.) Historia literatury niemieckojęzycznej - Zapewne znacie taki przedmiot. Wykład nieco nudnawy, slajdy szczelnie przepełnione od góry do dołu tekstem i generalnie całoroczny przedmiot do przerobienia w 2 dni. Cóż... Challenge accepted!

Na szczęście miałam przygotowane notatki, więc przynajmniej z jakimkolwiek nadrabianiem nie musiałam się męczyć. Kwestia nauczenia się tego wszystkiego. Miałam niemały problem z motywacją. Pomijam przeraźliwy upał. Po niezdanym egzaminie jednak ciężej jest wykrzesać z siebie jakiekolwiek chęci do czegokolwiek. Z dwojga złego lepiej jest poprawiać jeden egzamin niż dwa. Także, chcąc nie chcąc, spięłam się w sobie ten ostatni raz i przez kolejne trzy czy cztery dni nie rozstawałam się z książką.

W trakcie pisania egzaminu dostałam w pewnym momencie takiej pustki w głowie. Wiedziałam sporo rzeczy, ale nie potrafiłam ich ulokować w odpowiednim miejscu w mózgu. Troszkę spanikowałam, ale na szczęście wybrnęłam z tego bohatersko.

***

4.) Obrona pracy licencjackiej - metodyka. Cóż, pisanie pracy dotyczącej komiksów wydawałoby się dla mnie spełnieniem marzeń. Siedzę w tej tematyce już dobre kilka lat, więc akurat udało mi się połączyć przyjemne z pożytecznym. Problem w tym, że wolałam opisywać zjawiska historyczne, mające znaczny wpływ na powstawanie komiksów i poszczególnych postaci. Trafiło mi się jednak seminarium metodyczne, więc musiałam przedstawić wpływ komiksów na rozwijanie umiejętności czytania ze zrozumieniem w języku angielskim u dzieci w szkole podstawowej. Akurat część praktyczna przypadła mi w udziale w szkole, do której kiedyś uczęszczałam. Dwa wnioski mi się nasuwają: Po pierwsze, nie chcę pracować w zawodzie nauczyciela, a po drugie czuję, że moim obowiązkiem jest wpajanie ludziom, że komiksy to nie tylko obrazki i marny tekst w dymkach. To prawdziwa kopalnia wiedzy pod względem praktycznym, metodycznym, psychologicznym i językowym. Być może na magisterskim seminarium z literaturoznawstwa uda mi się tym bardziej naświetlić ogromne znaczenie komiksów.

Samo pisanie pracy polega w głównej mierze na parafrazowaniu tego co już ktoś wcześniej powiedział. Nic odkrywczego od siebie raczej nie można dodać, a trzeba umieć innymi słowami przekazać coś, co już zostało napisane. Im więcej odniesień do tekstów źródłowych tym lepiej :). Największą bolączką, według mnie, okazało się edytowanie całego tekstu, czyli przygotowanie spisu treści, dopasowanie czcionki, akapitów, prawidłowa numeracja rozdziałów, układanie tabelki tak, żeby tekst się nie rozjeżdżał, etc. Na szczęście siostra uratowała mnie w potrzebie i przyznam szczerze, że gdyby nie jej pomoc, to nie dałabym sobie z tym rady! Tym bardziej, że o wielu sprawach technicznych czy merytorycznych dowiadywałam się rozmawiając z innymi studentami aniżeli od samego promotora :D.

Moja obrona pracy zjadła mnie totalnie. Dosłownie. Tydzień przed terminem obrony dokuczały mi potworne bóle głowy i niekontrolowane ataki paniki w pakiecie z atakami przytłaczającego lenistwa. Moja nauka polegała na przeczytaniu tekstu i bezwiednym wchłanianiu pojedynczych słów, które miały mi ułatwić zrozumienie pewnych pojęć. Ostatniego dnia się poddałam. A i tak na obronie cała moja wiedza wyparowała, więc stulałam co mi się tylko nawinęło na język. Tutaj wcale nie koloryzuję. Akurat zadano mi pytania, z których nie przygotowałam się najlepiej (jeżeli wcale). Chyba jednak moje głupoty miały sens, skoro się przyzwoicie obroniłam, a promotor zaoferował mi pracę! Da się? Da się^^.


Miałam w planie napisać takie podsumowanie o trzech latach spędzonych na Uniwersytecie Jagiellońskim, ale stwierdziłam, że swoje refleksje zawrę krótko poniżej. Po pierwsze, na studia filologiczne trzeba być odpornym psychicznie, ogromnie zdystansowanym do siebie i gotowym na wszystko. Po drugie, niestety trzeba się liczyć na ogromną ilość czasu spędzoną na naukę i to nie tylko na same egzaminy w sesji, lecz także na kolokwia. Chyba, że jesteście językowymi geniuszami to w takim razie możecie spuścić z tonu. Po trzecie, musicie liczyć się z toną papierologii i częstym spacerami do dziekanatu, bo jakoś tak się składa, że to terminy kolidują, to zapomniano poinformować o czymś studentów, to elektroniczny dziennik coś szwankuje, etc. Od święta zdarzy się załatwić wszystkie formalności za jednym razem.

Szczerze mówiąc, nie umiem Was zachęcić czy odradzić do studiowania na sławetnym UJocie. Z jednej strony poznałam mnóstwo wspaniałych ludzi, nawiązałam kilka świetnych znajomości, sporo się nauczyłam języka i odwagi, żeby się nim posługiwać. Nauczyłam się też walczyć o swoje i nie poddawać się jak znowu się noga powinie i czegoś nie zdam. Z drugiej strony nabawiłam się ataków stresu, paniki i pewnie innych przykrości na tle psychicznym. Jednak nie jestem na tyle silna mentalnie, aby tak łatwo ze wszystkim podołać. Staram się, ale po prostu pewnych rzeczy przeskoczyć nie potrafię. Ponadto niejednokrotnie nie ma czasu kultywować swoich hobby czy nawet spotkać się na chwilę, żeby odsapnąć. Jak już wejdzie się w te trybiki do nauki to ciężko ogarnąć dla siebie czas wolny, chociażby po to, żeby na chwilkę się zrelaksować. Próbuję organizować swój czas tak, aby się ze wszystkim wyrobić, ale z reguły kończy się na tym, że nie da się zrobić czegoś stricte dla siebie.

Trzeba się również przygotować na to, że egzaminy nie odnoszą się zbytnio poziomem do tego, co robi się na zajęciach. Na ćwiczeniach materiał jest w miarę przyswajalny i zrozumiały, co kompletnie nie pokrywa się czasem z poziomem wiedzy jaki oczekuje się na egzaminie. Dlatego też śmieję się, że jestem Wrześniowym Weteranem, gdyż w przypadku niemieckiego nie zdarzyło mi się jeszcze zdać w pierwszym terminie :D. Czasami więc odnoszę wrażenie, że sama wiedza nie wystarczy, bo trzeba mieć ten łut szczęścia.

Na rejestrację przedmiotową radzę obudzić się wcześnie rano i być gotowym na to, że na seminaria może prędko zabraknąć miejsc. Spóźniłam się dwie minuty i w ciągu kolejnej minuty musiałam podjąć szybką decyzję o czym z kolei chciałabym pisać pracę licencjacką. Nie było to przyjemne uczucie, dlatego ostrzegam, żeby być gotowym na takie sytuacje i mieć przygotowany plan awaryjny :).

W ogóle o USOSie można pisać epopeje, więc jeżeli nie rozumiecie o co chodzi w podpięciach, etatach i żetonach, to nie wpadajcie tak jak ja w panikę. Z czasem wszystko się wyklaruje, a ostatecznie od czego są te panie w dziekanacie ;P. Nie zraźcie się też, jeżeli na stronie internetowej  uniwersytetu czy instytutu są rozbieżne informacje. Musicie wysyłać maile i pytać dopóty, dopóki nie uzyskacie jednoznacznej informacji.

Wybór więc należy do Was. Radzę jednak przed podjęciem studiów porządnie przeczytać harmonogram i program studiów, poczytać komentarze innych studentów i orientować się co uniwersytet ma Wam do zaoferowania. Przede wszystkim jednak skupcie się na tym, czego będziecie się uczyli i czy jest to coś do czego dążycie. Ja o tyle popełniłam ten błąd, że myślałam, że niemiecki będzie przedmiotem dodatkowym i nie aż tyle wymagającym co angielski. Okazuje się, że oba są traktowane po równi, a niemiecki nawet ma większe wymagania. Nie bójcie się pytać innych studentów, którzy przeszli przez to samo. Także moje studia licencjackie na UJ wspominać będę zarówno pozytywnie, jak i negatywnie. Coś jednak przeważyło, skoro wybieram się na magistra. Teraz tylko spiąć się w sobie i dać radę :).

sobota, 7 września 2019

Turnus rehabilitacyjny w Ustce, czyli moje wakacje nad morzem!

Jakiś czas temu powróciłam z drugiego końca Polski, gdyż odbywałam dwutygodniowy turnus rehabilitacyjny (09.08 - 22.08) w Ustce. Szczerze powiedziawszy, to z jednej strony to przykro mi, że wszystko co dobre się tak szybko kończy i będzie mi brakowało pewnych miejsc czy ludzi, które zobaczyłam i spotkałam. Z drugiej jednak strony cieszę się, że już wróciłam do Krakowa i mogę już na spokojnie zająć się innymi sprawami i odetchnąć od... Pewnych ludzi :P. Zapraszam na relację z turnusu!



Dojazd
Dzień przed oficjalnym rozpoczęciem turnusu wyjechałam wieczornym pociągiem relacji Kraków-Ustka/Kołobrzeg. Miesiąc wcześniej rozważałam opcję, aby zarezerwować sobie kuszetkę, żeby jakoś przyjemniej i przede wszystkim wygodniej spędzić całą noc. Mam już lekkie doświadczenie z podróżowaniem przez 12-13 godzin w pociągu, więc tym razem chciałam sobie nieco ulżyć pewnych przykrości. Stwierdziłam, że nie będę jednak płacić niecałych 200 zł na łózko, kiedy naprawdę nie uda mi się zasnąć. Poza tym planowałam sobie kuszetkę w drodze powrotnej z Ustki. 

Niestety nie było bezpośrednich połączeń pociągiem z Ustki do Krakowa, także musiałam szukać jakiegoś autobusu. Powrotną trasę odbyłam więc AD Euro Trans. Jeżeli jednak planujecie podróże tymże przewoźnikiem wiedzcie, że różnie kursują autobusy w dni parzyste i nieparzyste, także takie małe ostrzeżenie:). Skoro już jestem przy podróży autobusem, to muszę pochwalić, że kierowcy byli bardzo mili, na trasie było kilka przerw na siusiu czy na rozciągnięcie nóg, a trasa odbyła się bez większych przeszkód. Ponadto udało mi się zobaczyć inne większe miasta, np. Słupsk czy Trójmiasto, co uważam za przyjemny dodatek do wspomnień :).

Ośrodek
Kiedy już z dworca dowlekłam się do ośrodka (a uwierzcie mi, było to nie lada wyzwanie, jak na telefonie miałam 5% baterii, a Google Maps kompletnie już wysiadło), trafiłam do Przylesia, który mieści się na ulicy Sportowej 18. Ośrodek znajduje się dosłownie przy lesie, gdzie kto odważny mógł się wybrać na grzyby :P. Dodatkowo w pobliżu mieści się boisko sportowe. 

Budynek jest całkiem schludny, czysty i przytulny. Poza oczywiście pokojami dla kuracjuszy oraz recepcją, w ośrodku znajduje się również jadalnia, tzw. zabiegownia, winda dla niepełnosprawnych. Z kolei na zewnątrz budynku jest dość spory taras oraz kącik rozrywki, gdzie można pograć w bilarda, piłkarzyki czy ping-ponga, mini siłownia, huśtawki oraz sala przeznaczona do różnych imprez typu karaoke czy potańcówki. Z tyłu budynku z kolei znajduje się placyk zabaw dla dzieci i parking samochodowy dla pacjentów.  




Okolica okazała się bardzo spokojna. Powiem jednak szczerze, że Przylesie jest okropnie daleko do centrum czy na plażę. Oczywiście kto wytrwalszy to może pójść spokojnie piechotą, ale najlepiej dotrzeć rowerem (które można wypożyczyć) czy meleksem/busikiem, kursującym co jakiś czas z ośrodka. Nawet jak w pobliżu błądziłam rowerem, to do najbliższej plaży dojechałam w jakieś 20 min. Później znajdują się lasy czy łąki.  


Atmosfera
Tak jak napisałam wyżej, generalnie panowała cisza i spokój. W końcu ośrodek znajduje się najdalej od miasta jak to możliwe, a w okolicy znajdują się pojedyncze domki rodzinne. Niemniej jak się przejdzie kawałek do centrum, to wręcz zaczyna roić się od ludzi. Takie tłumy były, że ciężko mi przyszło rowerem jechać, bo co chwilę musiałam się zatrzymywać. Nie wspomnę o tym, co się działo na plaży czy na głównej promenadzie. Istny rój ludzi! Z trudem robiłam jakiekolwiek zdjęcia, bo w kadr wchodzili mi kolejni turyści czy inni wakacjowicze. 



Pokój
Pokój, w którym nocowałam przez dwa tygodnie, znajdował się na pierwszym piętrze. Akurat mieścił się w segmencie, gdzie w jednym pokoju obok mieszkała pani Basia, a ja z panią Renią w drugim. Dzielił nas mini przedpokój. Na pokój składał się stolik z czajnikiem i kubkami, dwa krzesła, dwa łóżka (bardzo wygodne!), dwa nocne stoliki, duża szafa z wieszakami oraz plazmowy telewizorek na ścianie. Łazienka była bardzo mała. W prysznicu ledwo się mieściłam, a żeby umyć zęby czy ręce pod umywalką, trzeba było się nieźle napocić. To była najmniejsza umywalka jaką w życiu widziałam! Z trudem przychodziło też wyregulować wodę, gdyż albo leciała lawa, albo kubeł lodowatej wody. Na szczęście zapewnione były koce i duży oraz mały ręcznik, które przydały mi się na zabiegi. Ogólnie jednak dało się przetrwać.   

Dzień powszedni
Pierwszą niespodzianką dla mnie była wizyta lekarska, która okazała się odbywać w dniu przyjazdu. Zdziwiło mnie to, bo generalnie konsultacje mają miejsce dnia następnego, aż się wszyscy zjadą. W każdym razie kolejny raz zostałam oblana kubłem zimnej wody! Lekarz nawet nie popatrzył na moją kartę zdrowia, wypisywał co mu powiedziałam nawet nie zerkając na to co jest napisane na kartce. Wprost odrzekł, że na moje schorzenia nie ma żadnych zabiegów. Nie ukrywam, że byłam w szoku, co innego w końcu wskazane zostało na stronie internetowej ośrodka. Jak się później okazało, są to wytyczne z jakimi chorobami czy schorzeniami pacjenci mogą/nie powinni przyjeżdżać. Cóż, zaakceptowałam to, jak również i zabiegi jakie otrzymałam. Jak wyglądał taki dzień powszedni?
Godz. 8.00 śniadanie. Podstawą śniadania była szynka, ser żółty, ogórek, pomidor i kawałek masła. Niemniej kto chciał mógł podejść do osobnego stolika i zaopatrzyć się w różne twarożki czy dania na ciepło, tj. naleśniki z powidłem, tosty, parówki czy zupę mleczną. Z kolei na kolację było podobnie, ale serwowano również kaszankę, fasolkę po bretońsku, racuchy (niebo w gębie!), placki ziemniaczane, kluski leniwe (równie pyszniutkie). Obiad składał się zaś z dwóch dań: zupy oraz porcji ziemniaków, mięsa i jakiejś surówki. Dodatkowo serwowano deserek w postaci jakiegoś owoca czy ciastka. Generalnie posiłki były bardzo smaczne, sycące i w miarę urozmaicone. Niemalże wszystko smakowało jak domowe, co uważam za ogromny plus <3
Ok. 8.30 zaczynałam zabiegi. Pierwszym był laser na odcinek piersiowy pleców. Pani przykładała taką gałeczkę i jeździła nią po plecach. Trzeba było oczywiście ubrać specjalne okulary, żeby nie wchłonąć zbędnego promieniowania czy coś. Parę minut później kładłam się na brzuchu, gdzie na plecy świeciła mi czerwona lampa Sollux. Na turnus przypadały dwa zabiegi, więc tylko tym musiałam się zadowolić. Organizacyjnie uważam jednak, że na karcie zabiegowej powinni bardziej przykładać uwagę kto o której godzinie wchodzi, np. parafką oznaczać, że dany pacjent był wtedy i wtedy. Niby każdy miał napisane w jakich godzinach jaki zabieg, ale odnoszę wrażenie, że sporo osób wchodziło poza kolejnością. Niejednokrotnie musiałam czekać bardzo długo na swoją kolej. 
Ok. 9.30 czas wolny. W ten czas głównie oglądałam telewizję czy czytałam książkę/robiłam bransoletkę, wdychając świeże powietrze na tarasie. Czasami jeździłam rowerem po okolicy (sama lub z moim nowym towarzyszem, Filipem :P) czy na plażę. 
O 13.00 obiad, a później koło 14.00 albo wypad meleksem na plażę, albo jakaś wycieczka organizowana przez mega sympatyczną panią Rudą. Odbyłam m.in pieszą wycieczkę na plażę zachodnią i Stawek Upiorów, rejs statkiem Pirat, zobaczyłam bunkry Blüchera oraz przespacerowałam się po Wydmie Orzechowskiej. 



Dworzec kolejowy - obecnie w remoncie






Ruchomy most łączący plażę zachodnią i wschodnią. Otwierany co godzinę na 20 minut.





Centrum










Wnętrze statku Pirat





Zdjęcie Jacka Sparrowa z ukrycia :P


























Kilka ujęć z bunkrów Blüchera



Wydma Orzechowska


Sporo atrakcji było jednak organizowanych na ośrodku, a grupą docelową były małe dzieci. Z tego co się orientuję to dzieci robiły biżuterię z gliny, lepianki, gofry na ciepło czy po prostu uczestniczyły w różnych grach i zabawach. Powiem jednak skromnie, że wzbudzałam lekką sensację zarówno wśród dzieci, jak i dorosłych, kiedy wszyscy podchodzili pooglądać jak plotę bransoletki z muliny. Dostałam nawet dwa zlecenia, a w nagrodę otrzymałam darmową czekoladę, pyszne ciastka oraz 20 złotych. Business is business :).

Pogoda
Jak widać na załączonych powyżej zdjęciach, pogoda była w kratkę. Na przemian padał deszcz, wiał wiatr, a potem pięknie grzało słonko i dobijał skwar. Nie powiem, bardzo mnie to irytowało. Ubieram szorty, zdejmuję szorty, ubieram legginsy, zdejmuję legginsy... Ciężko było przewidzieć jakiego psikusa tym razem pogoda wywinie. Nawet prognozy nie mogły się ogarnąć! Przez to zmieniające się ciśnienie nie mogłam się totalnie wyspać. Tak czy siak pogoda nieznacznie zniechęcała do odwiedzin nad morzem :). 



Komunikacja
Zasięg był bardzo dobry i bez problemów można się było skontaktować telefonicznie z rodziną. Wybitnie dobrze działał również internet. Czasami się tak zdarza, że tylko na parterze chwyta zasięg, a tutaj można było skorzystać z wi-fi nawet poza budynkiem! 

Ludzie
Na turnusie znajdowało się mnóstwo rodzin z dziećmi oraz starszych osób. Akurat udało mi się poznać panią Basię oraz Renię. Panią Basię praktycznie w ogóle nie rozumiałam, gdyż była po udarze i ma pewne problemy z wymową. Co ciekawe, za każdym razem jak się na siebie patrzyłyśmy to śmiałyśmy się do łez. Jedna od drugiej zarażała się śmiechem :D. 

Z kolei pani Renia... Bardzo żywiołowa i gadatliwa babeczka, ale z upływem czasu coraz bardziej mnie zaczęła irytować. Akurat dzieliłam z nią pokój, więc musiałam to jakoś znosić. A co takiego? Czepiała się praktycznie o wszystko. Źle buty układam, nie zamykam deski klozetowej, w złym miejscu kładę mokrą bieliznę, źle siedzę przy stole, źle piorę, źle się odżywiam, wydaję pieniądze na pierdoły i nawet poprawiała mnie, gdy z mamą przez telefon rozmawiałam! Co śmieszniejsze, sama kupowała drogie pierdoły, obijała się o klamki czy potykała o rower, a do tego podjadała krówki i innych nimi częstowała. Innych pouczała, gdy sama postępowała nie lepiej. Nie znoszę ludzi, którzy wszystko wiedzą najlepiej, a wcale słuszniej nie postępują...

Często też chodziłam do sklepu czy rozmawiałam na tarasie z Ewą, przesympatyczną kobitką, z którą też śmiałam się niejednokrotnie :). Nieodłącznym towarzyszem był również Filip, którego traktowałam jak młodszego braciszka. Z nimi to nie mogłam się nudzić, a zdobyłam tyle wspaniałych wspomnień^^. 

Praktycznie z każdym można było porozmawiać, pośmiać się, wymienić jakimiś uwagami czy poglądami. Panowała taka swojska, domowa atmosfera. Recepcjonistki były przemiłe, Ruda była świetna, a pielęgniarki też zagadywały od czasu do czasu. Po prostu czułam się jak w bardzo gościnnym domu.

Skóra
Pierwsze trzy dni były dla mojej atopowej skóry nie lada wyzwaniem. Po długiej podróży pociągiem miałam krosty na twarzy i czułam jak mnie pali od środka. Musiałam podleczyć trochę przemęczoną twarz po długim pobycie w metalowym pociągu. Później już było lepiej, chociaż jednego dnia zjadłam ponad połowę czekolady i stan zapalny wrócił. Tym razem trwał na szczęście krócej. Generalnie jednak moja skóra była w dobrym stanie. Troszkę sucha i pojawiło się kilka czerwonych plamek, ale byłam w stanie normalnie funkcjonować i cieszyć się wakacjami.

Podsumowanie
Summa summarum, turnus w Ustce uważam za bardzo udany. Mimo, że chwilami przyłapałam się na lekkiej nudzie i krew we mnie wrzała jak tylko usłyszałam głos pani Reni, tak zdecydowanie pozytywnie będę wspominać pobyt w Przylesiu. Aczkolwiek mam kilka uwag...

Po pierwsze, sugerowałabym trochę lepiej zorganizować bazę zabiegową. Ludzie wchodzą, ignorując kolejkę. Tak jak np. w Kołobrzegu, powinni zostawiać parafkę w karcie zabiegowej, że pacjent uczestniczył, pojawił się i może iść na inny zabieg. Tak to nie ma potwierdzenia, że ktoś w ogóle skorzystał z czegokolwiek. Po drugie, radziłabym bardziej sprecyzować na stronie internetowej leczone schorzenia dla przyszłych kuracjuszy, bo byłam nastawiona na zabiegi pod kątem moich chorób, a tu na miejscu mówią mi, że nic szczególnego nie mają mi do zaoferowania... Po trzecie, fajnie by było, gdyby grupa była bardziej ogarnięta. Wycieczka na wydmy to była jakaś porażka. Chaos panował straszny i ciężko było zliczyć ile osób w końcu pojechało, kto wraca pieszo, kto zostaje, etc. Ludzie wpłacają na różne atrakcje, a potem się nie stawiają, spóźniają się na meleks, a potem wydzwaniają z pretensjami... 

Ponadto znowu wstyd mi za ludzki gatunek. Ludzie pchają się na ścieżki rowerowe i drą się na przejezdnych, karmią ptaki, chociaż nie powinni, przeklinają soczyście przy małych dzieciach, są roszczeniowi i obwiniają organizatorów, bo przecież czemu nie mieć pretensji do siebie... Masakra. Czasami w takich sytuacjach mam ochotę schować głowę w piasek i zniknąć. 

Chyba następnym razem wybiorę się w góry. Może mniejszy tłum będzie i w końcu poczuję się swobodnie. Tak czy siak turnus rehabilitacyjny w Ustce uważam za udany^^. Miłe wspomnienia pozostaną na zawsze! 


PS. TUTAJ macie wpis o zeszłorocznej relacji z Kołobrzegu :).