piątek, 29 marca 2019

Cloak & Dagger - recenzja I. sezonu

Witajcie, kochani:). Kolejnym serialem Marvela, z którym miałam przyjemność się zapoznać, jest Cloak & Dagger od ABC Television. Czytałam kilka recenzji odnośnie tejże produkcji i z tego co się orientuję opinie zarówno fanów, jak i krytyków są nad wyraz pozytywne. Część recenzentów uważa nawet, że jest to najlepszy serial od Marvela ever! Cóż... Jako typowy nerd z prawdziwego zdarzenia, który chłonie wszystko co z Domem Pomysłów związane, nie mogłam się powstrzymać i wzięłam się za oglądanie. Czy było warto? Czy Peleryna i Sztylet to najlepsze mało ekranowe przedsięwzięcie Marvel Television?


Twórca: Joe Pokaski
Premiera: 08.06.2018 (Polska)
Produkcja: USA
Dystrybucja: ABC Studios/Freeform
W rolach głównych: Olivia Holt, Aubrey Joseph, Emma Lahana
W pozostałych rolach: Miles Mussenden, J.D. Evermore, Gloria Reuben, Andrea Roth, Noëlle Renée Bercy, James Saito, Wayne Pere



Ona. Dziewczyna z dobrego, bogatego domu, która postanawia uciec przed przeszłością. Kradnie, kłamie, oszukuje, popada w nałogi, wiecznie ucieka i chowa się przed światem. Nigdzie nie ma dla niej miejsca. On. Nieśmiały, zakompleksiony, żyjący w cieniu swojego zmarłego brata Billy'ego. Cichy buntownik, który nie potrafi odnaleźć się w otaczającym go otoczeniu. Przypadkowe (?) spotkanie na zawsze odmieni losy ich oraz Nowego Orleanu.

Szczerze mówiąc, to nie jest to najlepsza produkcja od Marvela. Nie zmienia to faktu, że tenże serial jest świetny i praktycznie nie czuć, że to w jakikolwiek sposób związane jest ze światem super-bohaterskim. Właściwie to właśnie ta unikatowość sprawia, że Cloak & Dagger jest takie dobre! Przejdźmy jednak do konkretów.


Tandy Bowen (Olivia Holt) to piękna, urodziwa i sprytna kobieta. Kiedy była mają dziewczynką, jej ojciec Nathan, znany naukowiec, pracujący w Roxxon, ginie w wypadku samochodowym, a młodziutka Tandy nie ma szans na przetrwanie kolizji. Czy aby na pewno? Z drugiej strony mały, przestraszony chłopiec Tyrone Johnson (Aubrey Joseph) jest świadkiem śmierci swojego starszego brata, kiedy policjant strzela do młodzieńca. Jakimś cudem Tyrone ratuje Tandy z pułapki, a w wyniku wybuchu platformy oboje zdobywają niezwykłe zdolności. Od tamtej pory życie obojga zmienia się nieodwracalnie.

Mija kilka lat. Po śmierci Nathana rodzina Bowenów została skazana na życiową porażkę. Matka Tandy, Melissa (Andrea Roth) popada w alkoholizm, mieszka w jakiejś ciupie i śpi z żonatymi mężczyznami. Tandy z kolei, korzystając ze swojego uroku oraz talentu, okrada bogaczy i żyje na własną rękę. Dziewczyna również nie stroni od narkotyków, a jej obecnym lokum jest opuszczony kościół, gdzie może się schować i niczego nie bać. Tyrone zaś świetnie się uczy, mieszka w porządnym domu z obojgiem rodziców, Michaelem (Miles Mussenden) oraz Adiną (Gloria Reuben), którzy troszczą się o syna jak tylko mogą. Sam Tyrone pnie się po szczeblach uczniowskiej kariery, jest świetnym koszykarzem oraz ma powodzenie wśród płci pięknej. Chłopak jest jednak nieszczęśliwy. Prześladują go wyrzuty sumienia i potworny żal, wynikający z faktu, że na własne oczy ujrzał śmierć brata. Wkrótce jednak nadarza się okazja, by oboje skorzystali z chwili dla siebie. Tak się złożyło, że oboje spotykają się na tej samej imprezie. Tandy kradnie Tyronowi portfel i bach. Po dotknięciu wielkie bum! Ona świeci się na biało, potrafi odczytywać oraz kraść cudze nadzieje i wytwarzać świetliste sztylety, a on cały pokrywa się w czerni oraz umie teleportować się, jednocześnie potrafi również widzieć ludzkie lęki. Z czasem nieważne w jakim kierunku się nie udają, coś ciągnie ich ku sobie. Dzięki temu odnajdują sens w swoim życiu.


Za największy plus tego serialu, ale taki największy, jest kreacja dwójki bohaterów oraz więź między nimi. Tandy, nie ukrywam, czasami mnie drażniła. Bywała straszną b*tch, taką bezwzględną suką, która niby udaje twardą, niezależną, uciekającą wtedy kiedy czuje się zagrożona kontaktem z człowiekiem. W dodatku powie czasem za dużo, ale z drugiej strony rozumiem ją i jej postępowanie. Dziewczyna całe życie była okłamywana, imię jej rodziny zbezczeszczone i splamione fałszywymi oskarżeniami, niemalże zgwałcona i poturbowana w wypadku, a sama nigdy nie miała ojca ani dowodów, by go oczyszczać z podejrzeń. Nie dziwi mnie, że działa czasami w taki, a nie inny sposób. Wychowała się praktycznie sama. Podziwiam ją za upór, zawziętość, chęć naprawienia tego co biurokracja zniszczyła w jej życiu, czyli reputacji Nathana Bowena. Jest silna, inteligentna, sprytna i nie raz udowodniła, że świetna byłaby z niej agentka. Brawo dla Olivii za świetną aktorską pracę i umiejętność doskonałego sportretowania postaci Tandy.

Z drugiej strony znajduje się Tyrone. Od początku polubiłam tego chłopaczka. Widać, że żyje życiem kogoś kim nie jest. Próbuje jednocześnie robić wszystko perfekcyjnie, bo wydaje mu się, że taki był jego brat. Perfekcyjny, który podniesiony został do rangi ideału w oczach rodziny Johnsonów. Tyrone uczy się, gra w koszykówkę, spełnia wolę rodziców, bo nie chce nikogo zawieść. W pewnym momencie coś w nim pęka. Po spotkaniu z Tandy jego moce się uwalniają. Pragnie odnaleźć policjanta Connorsa (J.D. Evermore), który nieumyślnie zabił Billy'iego, i dokonać osobistej wendety. Tyrone to taki chłopak do rany przyłóż. Potrafi dać ogromne wsparcie Tandy, pomaga jej i ochrania jak może, chociaż sam niejednokrotnie nie otrzymuje pomocy. Podoba mi się w jaki sposób Tyrone ewoluuje i staje się odważniejszy i pewniejszy siebie. My boy!


Co jeszcze mi się podoba to fakt, że oboje niesamowicie się uzupełniają. Ona ma moce nadziei, gdy ona pozbawia nadziei innych. On z kolei ma moce lęku, a potrafi dać wsparcie i poczucie bezpieczeństwa. Ona pragnie szybko podróżować, a on wolałby rzucać sztyletami, by zabić Connorsa. Każdy z nich chce zdolności tego drugiego. Można by powiedzieć, że są totalnymi przeciwieństwami, zresztą oboje pochodzą z kompletnie różnych środowisk. Chemia między nimi jest jednak nie do opisania. Mam nadzieję, że w drugim sezonie będą razem, bo oglądanie scen interakcji między nimi to była czysta przyjemność. Czy się kłócą, czy zwyczajnie rozmawiają, czy obmyślają plan działania... Między nimi jest ta niesamowita iskra, która mam nadzieję, że przemieni się kiedyś w ogień.

Generalnie to nie da się zaprzeczyć, że ta dwójka kradnie serial. Postacie poboczne też mają swoje trzy grosze do powiedzenia, ale chowały się w cieniu świetnych performenców Olivii oraz Aubrey'a. Detektyw O'Reilly (Emma Lahana) jak dla mnie to całkiem dobry glina, ale bardziej ekscytuję się jej występem w drugim sezonie, gdy przybierze tożsamość Mayhem. Główny antagonista z kolei, Connors... Ten koleś drażnił mnie od początku i oby nie wrócił, bo już nie mogę go zdzierżyć. Tak naprawdę jednak to nie można powiedzieć, że poza nim był ktoś gorszy. Serial generalnie skupił się na ratowaniu całego Nowego Orleanu przed bandą Terrorów, którzy szaleją po mieście niczym zombiaki, bo korporacja Roxxon musi teraz płacić za swoje żałosne błędy...


W budowaniu klimatu pomaga także autentyczna scenografia oraz oświetlenie, a raczej panujący na ekranie intrygujący półmrok. W każdym epizodzie brzmi świetna muzyka skomponowana przez Marka Ishama, która uzupełniania jest chwytliwymi, pasującymi do poszczególnych scen piosenkami bardziej lub mniej znanych artystów. Efekty specjalne są śliczne, zarówno w przypadku mocy Tyrone'a i Tandy. Co prawda nie występuje jakaś zawrotna ilość scen akcji, ale zawsze to coś.

Summa summarum, Cloak and Dagger to świetna produkcja. Serial porusza wiele wątków, począwszy od rasizmu, politycznych machlojek i przekrętów finansowych, po motyw rodziny, kontaktów międzyludzkich, przyjaźni i poszukiwania sensu życia, patrząc z perspektywy dwóch dojrzewających, sfrustrowanych nastolatków. Nie jest to serial wesoły, a w brutalny i chwilami dołujący sposób ukazujący w jakiej rzeczywistości muszą żyć główni herosi. Także pośmiać to się raczej nie pośmiejecie. Fabuła chwilami mocno zwalnia i ma się wrażenie, że część scen można pominąć albo chociaż upakować tak, żeby wyszło mniej kręcenia. Poza tym, ta trzęsąca się kamera czasami mnie irytowała, jakby reżyser dostawał padaczki od czasu do czasu. Zresztą ten cały wątek voodoo to taki trochę dziwny jak dla mnie był. Ta Boska Para, wybrańcy, etc... Bez tego też byłoby nieźle. Ogólnie jednak produkcja bardzo mi się podoba i polecam obejrzeć. Daję 9/10


piątek, 22 marca 2019

The Punisher - recenzja II. sezonu

Fakt, że obejrzę drugi sezon serialu od Marvela The Punisher (recenzja pierwszego sezonu znajduje się TUTAJ) był oczywisty. Mimo, że raz za razem poznikały wszystkie seriale na Netflixie, a ostała się już jedynie Jessica Jones, tak stwierdziłam, że zostanę z Karzycielem do końca i zobaczę czy chociaż warto było czekać na gorzkie zakończenie ery superbohaterów na Netflixie. Czy było warto? Czy drugi sezon dorównuje pierwszej części? Jest lepiej, a może gorzej?


Twórca: Steve Lightfoot
Premiera: 18.01.2019
Produkcja: USA
Dystrybucja: Netflix
W rolach głównych: Jon Bernthal, Ben Barnes, Amber Rose Revah, Jason R. Moore, Josh Stewart, Floriana Lima, Giorgia Whigham
W pozostałych rolach: Royce Johnson, Deborah Ann Woll, Rob Morgan, Mary Elizabeth Mastrantonio


Akcja drugiego sezonu The Punisher toczy się jakiś czas po wydarzeniach z pierwszej części. Frank Castle (Jon Bernthal) pomścił już śmierć swojej rodziny. Podróżuje po świecie pod swoim nowym imieniem i nazwiskiem, szukając nowego celu w życiu. Prawie mu się to udaje, gdy pewnego dnia poznaje młodą i sprytną włóczęgę, Amy Bendix (Giorgia Whigham), którą śledzą podejrzane knypki. Frank oczywiście postanawia zainterweniować, co potem skutkuje kolejnymi nawarstwiającymi się kłopotami. Okazuje się, że Amy jest na celowniku pewnej potężnej rodziny, która za wszelką cenę postanawia pozbyć się niechcianego świadka. Ponadto, w tym samym czasie, po długiej śpiączce budzi się Billy Russo a.k.a. Jigsaw (Ben Barnes). Z czasem przypomina sobie o tym, co się stało z jego twarzą (ci, co widzieli pierwszy sezon wiedzą w czym rzecz) i pragnie zemścić się na Punisherze. Frank więc zmuszony jest walczyć na dwa fronty. Czu uda mu się zwyciężyć w obu potyczkach? Będzie mógł liczyć na jakąkolwiek pomoc? Kim jest John Pilgrim (Josh Stewart) oraz jaką rolę w fabule spełnia doktor Krista Dumont (Floriana Lima)?

Pierwszy sezon całkiem mi się spodobał. Owszem, tempo czasami zwalniało i część wątków wydawała mi się po prostu zbędna, ale generalnie rzecz biorąc, pierwsza część Punishera to była porządna dawka rozrywki, jeśli można to tak określić, bo serial poruszał dość ciężkie motywy. Moim skromnym zdaniem, drugi sezon Karzyciela wypada lepiej i zdecydowanie bardziej się wciągnęłam, mimo, że internet działał u mnie wtedy tragicznie i z bólem oglądało mi się każdy odcinek, który zatrzymywał się co 2-3 sekundy. Jednak dałam radę!


Oczywiście Jon Bernthal w roli głównej to jest strzał w dziesiątkę tak jak Robert Downey Jr. w roli Iron Mana. Gra aktorska jest na najwyższym poziomie i mam wrażenie, że Jon tak się scalił z tą postacią, że to jest wręcz niemożliwe. Jego spojrzenia, gesty, miny, nawet sposób chodzenia czy głos wzbudzają respekt i naprawdę bałabym się spotkać takiego Franka na ulicy. Nawet jak przegrywa i dostaje po mordzie cios za ciosem, to i tak podnosi się i wygrywa. Tym razem w walce nie jest sam (mimo, że nie bardzo mu się to podoba). Nawiązuje specyficzną więź z Amy, która z odcinka na odcinek coraz bardziej ewoluuje. Z początku wzajemnie nieufni, wręcz wrodzy, z czasem stają się sobie bardzo bliscy. Początkowo myślałam sobie... Po co Frank właściwie zainteresował się losem przypadkowo spotkanej dziewczyny? Czemu akurat Amy? Dotarło do mnie, że Frank po prostu chciał poczuć się ojcem. Nie miał już syna ani córki, a Amy jakoś sprawiła, że obudził się w nim ponownie instynkt ojcowski (dość specyficzny). Może zapragnął chociaż cząstki rodziny? Fakt faktem, że Amy strasznie mnie drażniła. Doceniam czarny humor i sarkazm, ale jej zachowanie, irracjonalne myślenie i kąśliwe uwagi irytowały mnie. Dobrze, że Frank się tym nie przejmuje i stawia dziewczynę do pionu, bo inaczej ciężko byłoby mi ją zdzierżyć...

W drugim sezonie powróciły też już znane postacie. Dinah Madani (Amber Rose Revah), która zmaga się z traumą i pragnie zemścić się na Billy'm, nawet kosztem swojej kariery. Na początku mnie troszkę drażniła, ale z czasem byłam w stanie się z nią lepiej utożsamić. Curtis Hoyle (Jason R. Moore), jedyny przyjaciel Franka, który pragnie załagodzić konflikt nie przemocą, a dobrym i ciepłym słowem. Bardzo lubię Curtisa, jest wiernym i naprawdę wspaniałym przyjacielem. Mimo, że sam jest weteranem wojennym, odcina się od przeszłości, która niejako sprawiła, że woli pomagać innym.


Powraca też oczywiście Jigsaw. Czytałam bardzo dużo komentarzy użytkowników, którzy, delikatnie mówiąc, nie byli zadowoleni z wyglądu Billy'ego. W komiksach Billy, po starciu z Frankiem, wygląda naprawdę koszmarnie. W serialu jego twarz pokryta jest kilkoma bliznami, które wcale nie ujmują mu wyglądu (tak przynajmniej uważam, chyba że to naturalny urok Bena). Oglądałam też wywiad, że tu nie chodzi o sam wizerunek Jigsawa, ale o jego psychikę, która jest tragicznie pokiereszowana, bo Billy tak naprawdę żyje z dziurą w pamięci i miewa ataki paniki. Szczerze mówiąc, na początku też liczyłam, że Russo będzie wyglądał bardziej jak swój komiksowy pierwowzór, ale z drugiej strony jego serialowe oblicze wcale mi nie dokuczało. Z perspektywy czasu uważam nawet, że wydelikacenie jego ran wyszło na dobre z fabularnego punktu widzenia. Powiem, że Billy to naprawdę ciekawie wykreowana postać, której można nawet kibicować, co mi się zdarzyło co najmniej dwa razy w trakcie seansu. Mimo, że człowiek dokonał czynów nieludzkich, tak czasami ciężko było mu nie współczuć. Ben to świetny, utalentowany aktor, którego największym atutem są oczy. Tak dużo można wyczytać z jego oczu! Szacun. Nie jest on może najlepszym Netflixowym złoczyńcą, ale Barnesowa interpretacja Jigsawa bardzo mnie ujęła i widać, że facet przyłożył się do pracy.

Do obsady dołączyły też nowe postacie, takie jak np. wyżej wspomniana doktor Krista Dumont czy John Pilgrim. Ta pierwsza ma dosyć duży wpływ na Billy'ego. Za wszelką cenę postanawia pomóc Billy'emu. Bardzo ją za to doceniłam na początku. Potrafiła zobaczyć w każdym dobro i była gotowa do poświęceń, byle tylko wesprzeć swoich pacjentów, a raczej jednego, konkretnego pacjenta... Niestety pod koniec rozczarowała mnie swoim postępowaniem i jakoś straciła w moich oczach... John Pilgrim z kolei jest bardzo enigmatyczną i budzącą grozę postacią, niemniej jakoś nie byłam w stanie się z nim utożsamić, polubić go czy znienawidzić. Jak dla mnie nie wzbudzał on żadnych emocji, chociaż pod koniec dopiero można poznać go bliżej. Tak czy siak, nie utknie mi jakoś dłużej w pamięci.


Ogólnie rzecz biorąc, serial jest naprawdę dobry. Oglądało mi się świetnie, chociaż nie wciągnęła mnie akcja jakoś przez pierwsze 3-4 odcinki. Potem to już się zatraciłam (podobnie miałam zresztą w przypadku pierwszego sezonu Daredevila). Uważam, że cały ten wątek Pilgrima, rodziny Schultzów i Amy był zbędny. Może inaczej, bo zbędny to złe słowo. Kompletnie mnie to nie zainteresowało. Trochę się nawet wkurzyłam, kiedy SPOJLER całe to zamieszanie z Pilgrimem i Amy tyczyło się jednego, niepochlebnego zdjęcia, które zagrażało życiu praktycznie obojga KONIEC SPOJLERA. Noś kurczę! Odnoszę wrażenie, że twórcy szukali jakiegoś motywu, by wydłużyć jakoś historię Franka do 13 epizodów. Wątek Russo ma większy sens, bo on i Frank mają wspólną historię i jest to konkretny powód, dla którego Frank decyduje się w końcu dokończyć rozgrywkę z finałowego odcinka pierwszego sezonu.

Jeśli chodzi o efekty specjalne, choreografię walk czy muzykę to The Punisher po prostu wymiata. Może nie ma jakichś wyszukanych akrobacji czy fikołków, bo Karzyciel nie bawi się w takie rzeczy, ale łamanie kości, lejąca krew czy wszelkie ciosy wyglądają fenomenalnie na ekranie. Całość prezentuje się nie tyle naturalne, ale wręcz czuć jak te wymachy czy uderzenia bolą. Z satysfakcją, a jednocześnie z grymasem na twarzy oglądałam wszelkie sceny akcji. Muzyka Tylera Batesa również trzyma poziom i stwarza naprawdę unikatową atmosferę.


Summa summarum, The Punisher to naprawdę świetny serial. Akcja rozkręca się z odcinka na odcinek, nie brak strzelanin czy potyczek. Oczywiście każdy Easter Egg raduje przeciętnego komiksomaniaka. Nie brakuje także referencji do poprzednich seriali. Gościnnie występuje Karen Page (Deborah Ann Woll) oraz detektyw Brett Mahoney (Royce Johnson), co również cieszy, że jednak mimo anulowania kolejnych seriali, wciąż ciągłość fabularna jest zachowana. Generalnie serial The Punisher (który najprawdopodobniej nie doczeka się kontynuacji, dlatego dziękuję za w miarę dobre domknięte zakończenie) oceniam na 9/10.


piątek, 15 marca 2019

Higher, Further, Faster, Baby!

Nareszcie do kin wszedł film, na który czekałam od bardzo dawna. Jest to pierwsza produkcja od Marvel Studios, skupiająca się na postaci kobiecej, czyli Kapitan Marvel! Oczywiście wcześniej przedstawiono kilka naprawdę potężnych superbohaterek, np. Gamorę, Black Widow (która również wystąpi w swoim solowym filmie), Valkirię, Scarlet Witch (ta z kolei prawdopodobnie dostanie swój własny serial na platformie Disney+), Nebulę etc., ale jak do tej pory żadna z nich nie mogła zabłysnąć pełnią światła w żadnym filmie. To się zmienia wraz z przybyciem pani Kapitan. 

Captain Marvel od początku była uważana za jedno z bardziej kontrowersyjnych podejść Marvela. Podobnie zresztą jak niegdysiejsi Strażnicy Galaktyki czy Black Panther, który apropos zgarnął trzy, według mnie, zasłużone Oscary. Po pierwsze, dlaczego Carol Danvers nie pojawiła się wcześniej, kiedy była potrzebna? Gdzie była do tej pory? Co się z nią działo i w ogóle jaki jest sens robić film, który osadzony jest generalnie przed powstaniem całego uniwersum? Po drugie, część fanów nie była zachwycona faktem, że główną rolę zagra Brie Larson. Pomijam, że jest oscarową aktorką. Większość po prostu nie była zadowolona, że Brie prawie w ogóle się nie uśmiecha. Oczywiście łatwo jest skrytykować i zrównać film z błotem, widząc tylko dwuminutowy zwiastun. Po trzecie, szum na Internetach powstał po tym, jak pewna grupa hejterów zjechała film na portalu Rotten Tomatoes jeszcze zanim produkcja miała swoją premierę (!). Jednym z argumentów było to, że Brie Larson jest aktywną feministką. Jakby to miało jakieś większe znaczenie... Można byłoby podać więcej powodów związanych z problematyką Kapitan Marvel, ale mnie chodzi tutaj głównie o sam film, jego fabułę, grę aktorską i po prostu mój odbiór. 

Jak się w końcu spisała pani Larson? Co sprawiło, że Nick Fury stał się tym kim jest obecnie? Jakie były początki Tarczy i jaką rolę odegrali Skrulle? Czas się przekonać!


Reżyseria: Anna Boden, Ryan Fleck
Scenariusz: Nicole Perlman, Meg LeFauve, Geneva Robertson-Dworet, Anna Boden, Liz Flahive, Ryan Fleck, Carly Mensch
Premiera: 08.03.2019 (Polska)
Produkcja: USA
W rolach głównych: Brie Larson, Samuel L. Jackson, Ben Mendelsohn, Clark Gregg, Lashana Lynch, Jude Law, Gemma Chan
W pozostałych rolach: Lee Pace, Djimon Hounsou, Annette Bening, Rune Temte, Mckenna Grace


Akcja Kapitan Marvel rozgrywa się w latach 90-tych XX wieku, wcześniej niepokazywanych w filmowym uniwersum Marvela. 

Ziemia dostaje się w sam środek galaktycznej wojny. Tytułowa bohaterka, Carol Danvers (Brie Larson), jest oficerem armii Stanów Zjednoczonych, ale wkrótce stanie się jedną z najpotężniejszych postaci Wszechświata, gdy na skutek genetycznej modyfikacji zyska pozaziemską moc rasy Kree. 

Czy to wystarczy, aby pokonać Thanosa (Josh Brolin) w ostatecznej rozgrywce, która będzie miała miejsce w Avengers: Koniec Gry?

Vers należy do oddziału walecznych i szlachetnych wojowników Kree, na czele którego stoi Najwyższa Inteligencja (Annette Bening) oraz Yon-Rogg (Jude Law). Głównym zadaniem Kree jest pilnować porządku we Wszechświecie i pokonać inwazję Skrulli, którzy infiltrują każde terytorium, na którym się znajdują. Skrulle podbijają również planety, co ułatwia im umiejętność zmiennokształtności. Wkrótce jednak, w wyniku pewnych komplikacji, Vers niespodziewanie ląduje na Ziemi i dzięki pomocy młodego agenta Nicka Fury'ego (Samuel L. Jackson) odkrywa, kim tak naprawdę jest i dowiaduje się o spisku, który może odmienić losy całej wojny. Po której stronie konfliktu opowie się Vers? Jakie były początki Tarczy? Co sprawiło, że Ronan (Lee Pace) oraz Korath (Djimon Hounsou) obrali ciemną stronę mocy?


Mnie osobiście, Kapitan Marvel się spodobała. Akcja niesamowicie wciąga, muzyka czy efekty specjalne są naprawdę świetne, klimat lat 90. jak najbardziej zachowany. Ponadto gra aktorska na najwyższym poziomie i wbrew obiegowej opinii uważam, że Brie Larson bardzo dobrze poradziła sobie z rolą upartej i nieco porywczej heroiny. Co więcej, niejednokrotnie zaskoczyły mnie pewne zwroty akcji oraz nawiązania do poprzednich czy przyszłych filmów Marvel Cinematic Universe. Oczywiście nie jest to film bez skaz, bo występują pewne elementy, które nie przypadły mi do gustu. Nie jest to też najlepsza produkcja ze stajni Marvela, ale to nie oznacza, że Captain Marvel to totalne dno, o czym czasami można poczytać w niektórych kąśliwych komentarzach.

Brie Larson naprawdę świetnie się spisała jako główna protagonistka. Wiem, co mówię, bo mam wgląd w komiksy i zdążyłam poznać komiksową wersję Carol Danvers pod względem charakterku czy osobowości. Carol bywa zbyt pewna siebie, arogancka, uparta i sarkastyczna, więc chwilami jej postać może troszkę drażnić, ale tak naprawdę o to w filmie chodziło, więc myślę, że Brie wykonała kawał solidnej roboty. Sądzę, że jestem jedną z tych neutralnych osób, które po obejrzeniu zwiastunów Captain Marvel nie pultały się, bo Brie w ogóle się nie uśmiechała. Stwierdziłam, że dopiero po filmie ocenię jej grę aktorską i kobieta naprawdę poradziła sobie świetnie. Ukazała silną, pewną swego bohaterkę, która nikomu nie musi udowadniać, kim tak naprawdę jest.


Podoba mi się jej relacja z agentem Nickiem Fury'm. Nick jest młody i jeszcze niedoświadczony, jeśli chodzi o styczność z pozaziemskimi istotami. Dla niego to wszystko jest nowe i miło jest zobaczyć go jeszcze jako energicznego, troszkę ciapowatego i popełniającego błędy początkującego szpiega. Ta więź między superpotężną przedstawicielką Kree a zielonym wtedy Nickiem to jedna z większych atrakcji filmu.

Chętnie bym pozachwycała się nad postaciami złoczyńców, ale musiałabym nieco zaspojlerować. W takim razie powiem tyle o ile :P. Przede wszystkim Skrulle nie są tak jednoznaczne jak mogłoby się to wydawać. Talos (Ben Mendelsohn) nie jest jednym z tych jednowymiarowych i płaskich złoli. Ma w sobie pewną głębię i kiedy dzieli się z Carol swoją historią to jesteś w stanie, jako widz, się z nim utożsamić. Ponadto ma w sobie charyzmę i specyficzne poczucie humoru, co mi się bardzo spodobało. Byłabym prze-szczęśliwa, gdyby jeszcze kiedyś powrócił przy okazji jakiegoś filmu, bo nie chciałabym, żeby to był ostateczny koniec wątku o Skrullach. Poza zielonoskórymi kosmitami okazuje się, że jest ktoś jeszcze, kto mógłby mieć złe intencje. Mam nadzieję, że nie jest to wielki spojler, dlatego do końca tego akapitu już nie czytajcie, jeżeli nie chcecie sobie zepsuć seansu. Okazuje się, że sama Najwyższa Inteligencja i Yon-Rogg z całą ekipą Kree nie są tacy dobroduszni i szlachetni jak się wydawało na początku. Podejrzewałam od początku, że Yon-Rogg będzie tym złym. Dlatego w sumie się nie zaskoczyłam, ale okazał się kawałem prawdziwego drania i oszusta, więc można uznać, że Jude Law dobrze się spisał. Podobnie zresztą Annette Bening, która niejako odegrała w filmie dwie skrajnie różne role, dlatego zdejmuję czapkę z głowy :).


Równie dobrze w produkcji wypadły postacie drugoplanowe. Maria Rambeau (Lashana Lynch) okazała się silną i naprawdę ciekawie wykreowaną bohaterką. Ma swoje do powiedzenia, do odegrania i nawet nie musi być superbohaterką, żeby zaimponować na ekranie. Miło było też zobaczyć młodszego Phila Coulsona (Clark Gregg), chociaż jego rola była bardzo malutka i ograniczyła się może do 2-3 scen. Niemniej takie przyjemne ciepełko czułam w serduszku za każdym razem jak się pojawiał na ekranie.

Jak już wcześniej napisałam, Captain Marvel nie jest bez skaz. To jest naprawdę porządnie zrobiony film, ale nie brak w nim pewnych luk, niedopowiedzeń czy generalnie pewnych elementów, które mogą trochę wadzić. Tutaj trochę muszę podać kilka spojlerów, także uważajcie na zdania zakończone pytajnikiem. Czy kamień, za którym tak goniła Carol w scenie na pociągu ma jakieś większe znaczenie? Jeśli tak, to co się z nim stało? Jaki interes w całej tej wojnie miał Ronan? Scena z nim właściwie nie wyjaśniła jego przejścia na ciemną stronę mocy. Co się stało z pozostałymi ocalałymi wojownikami Kree? Dlaczego Korath zaczął pracować dla Ronana? Gdzie przez tyle lat podziewał się Goose?! U Nicka w biurze? Czy Kapitan, która niejako posiadła moc Kamienia Nieskończoności, byłaby w stanie się teleportować? Tyle pytań i nie potrafię udzielić sobie na nie odpowiedzi.


Muzyka skomponowana przez utalentowaną Pinar Toprak jest świetna. Niesamowicie oddaje klimat lat 90., space opery i czystego sci-fi. Do tego uzupełniono soundtrack o piosenki stricte z lat 90., które uzupełniają film w odpowiednich scenach. Efekty specjalne są nieziemskie i naprawdę jestem pod wrażeniem sposobu, w jakim ukazano pełną formę Binary. Finałowa walka dzięki temu wyglądała prze-epicko. Doceniam też, że twórcy intrygująco ukazali momenty, gdy Skrulle przybierały ludzką formę. Sam make-up czy kostiumy prezentowały się znakomicie, więc chylę też czoła wszystkim specom od scenografii czy innych efektów dźwiękowych.

Summa summarum, Captain Marvel to naprawdę solidny i ciekawy film. Nie jest może wybijający się zbytnio od typowego origin story, ale na pewno jest intrygujący i pełen zwrotów akcji. Początek filmu troszkę mi się dłużył i nie bardzo jeszcze potrafiłam wkręcić się w fabułę, ale z czasem cała intryga coraz bardziej mnie interesowała. Goose kradnie każdą scenę, hołd dla Stana Lee po prostu miażdży serce, a obie sceny po napisach sądzę, że są mega satysfakcjonujące, a już na pewno ta pierwsza, która stricte nawiązuje do Avengers: Endgame. Dialogi są świetne, a humor niewymuszony. Produkcja wcale nie przesiąkała jakimiś feministycznymi hasłami ani nie głosiła żadnych politycznych haseł, więc trochę mi przykro z powodu tych wszystkich nieprzyjemnych sytuacji jakie miały miejsce przed premierą, jak i w sumie obecnie tuż po. Ja w każdym razie jestem bardzo zadowolona z filmu i uważam, że zasługuje na porządne 8/10.


piątek, 1 marca 2019

Filmowy mixture #3

Czas na część trzecią filmowych mini-recenzyjek, czyli co tam ostatnio Vombelka obejrzała na Internetach, w telewizji, kinie, etc. Zapraszam!

1.) The Greatest Showman/Król rozrywki (2017)


Historia oparta na faktach, opowiada o P.T. Barnumie (Hugh Jackman), człowieku, który zrewolucjonizował świat rozrywki, tworząc jeden z najbardziej oszałamiających cyrków na świecie. Aby jednak wzbić się na sam szczyt, czeka go wiele wyzwań i wiele przeszkód do pokonania.

Powiem tak. Nie przywykłam do oglądania musicali. Nie umiem jakoś się przekonać do tego gatunku filmowego od czasu High School Musical. Po prostu to nie moja bajka. Niemniej postanowiłam z koleżanką, że przekonany się osobiście o fenomenie tegoż filmu. Wcale żeśmy nie pożałowały, szczerze mówiąc :D.       

Przede wszystkim obsada filmu jest niesamowita. Poza moim kochanym Hugh Jackmanem (który ma nieziemski głos!) występuje tutaj m.in. ZendayaZac Efron czy Michelle Williams. Aktorsko wszyscy wykonali kawał świetnej roboty. Co jeszcze? Choreografia jest cudna, kostiumy czy generalnie cała oprawa wizualna. Nie wspomnę o świetnej muzyce i wpadających w ucho piosenkach. Moją ulubioną jest Never Enough <3 czy A Million Dreams. Piękne utwory, które mogę przesłuchiwać w nieskończoność.

Nie jestem jednak pewna czy fabularnie produkcja mnie wciągnęła. Nie jest w tym filmie nic odkrywczego czy nie zawiera jakichś zaskakujących zwrotów akcji. Dużo za to mówi o tym, żeby doceniać siebie takim jakim się jest. Grubym, chudym, zbyt wysokim, zbyt niskim, zbyt biednym czy zbyt bogatym. Myślę, że to jest najważniejsze. No i chemia między Zendayą a Efronem jest przepiękna! Bardzo relaksująca produkcja i sądzę, że można się śmiało wziąć za show!

2.) The Nutcracker and the Four Realms/Dziadek do orzechów i cztery królestwa (2018)


Historia opowiada o młodej dziewczynie, Clarze (Mackenzie Foy), która ostatnimi czasy czuje się dość zagubiona. Niedawno straciła matkę, a ostatnim darem od rodzicielki jest tajemnicze jajo, które otworzyć może tylko specjalny klucz. Clara postanawia odnaleźć klucz, a przy okazji trafia ona do magicznej krainy, gdzie poznaje mnóstwo niesamowitych postaci na czele z Cukrową Wróżką (Keira Knightley) czy Matką Ginger (Helen Mirren). Przy okazji dziewczyna dowiaduje się, że jest księżniczką i musi zapobiec wojnie, która wisi nad Czterema Królestwami. Czy uda jej się pokonać wroga? Odzyska klucze, na których tak bardzo jej zależy? Będzie mogła liczyć na pomoc Dziadka do Orzechów?

Hmm... Ciężko mi powiedzieć, co sądzę o tym filmie. Na pewno jest przepiękny wizualnie. Kostiumy, wszystkie ozdoby, rekwizyty czy efekty specjalne są cudowne. Z wyglądu produkcja prezentuje się naprawdę prześlicznie i aż oko cieszy. Scena baletu przede wszystkim zapada w pamięć, gdzie mnogość barw rzuca się w oczy i wręcz zachwyca. Tak samo muzyka bardzo pasuje, jest klimatyczna, a motyw przewodni hipnotyzuje. 

Problem jednak mam z fabułą i generalnie treścią filmu. Może to dubbing (!) mi zepsuł nieco odbiór, ale dla mnie to wszystko było takie sztuczne. Mimo, że obsada jest naprawdę z wysokiej półki (poza Helen Mirren czy Keirą Knightley pojawia się także Morgan Freeman czy Matthew Macfadyen) tak odnoszę wrażenie, że nie mieli zbytnio pola do popisu. Scenariusz jest tak płaski, że widać, że mieli problem z odegraniem swoich ról. Seans mnie trochę nużył, acz sama oprawa wizualna dawała mi jako taką przyjemność. Także z jednej strony warto zobaczyć to niesamowite show na wielkim ekranie, ale z drugiej strony... Nie spodziewajcie się jakiejś odkrywczej, wciągającej historii. 

3.) Rise of the Guardians/Strażnicy marzeń (2012)


Kocham tę bajkę! To jest swoiste połączenie filmu świątecznego, fantazji, komedii i porządnej produkcji super-bohaterskiej. Święty Mikołaj, Zając Wielkanocny, Zębowa Wróżka oraz Piaskowy Dziadek spełniają dziecięce marzenia, sny i obecni są zawsze w życiu każdego malucha. Żyją po to, by dzieci w nich wierzyły i by mogli roztaczać radość w świecie. Problem jednak pojawia się, gdy do gry powraca Boogeyman, który pragnie, by strach i ciemność zawładnęły umysłami dzieci. Akurat w samą porę zjawia się Jack Frost, który dołącza do Strażników i przy okazji odkrywa swój życiowy cel oraz pochodzenie. 

Nie rozumiem czemu ta animacja jest tak mało popularna. Ona jest niesamowita! Po pierwsze, mamy naprawdę świetnie wykreowanych bohaterów. Rosyjski Mikołaj, australijski królik, fanatyczna Wróżka oraz niemy Piaskowy Dziadek. Dodajmy do tego bezczelnego i figlarnego młodzieńca, który roztacza wokół siebie dość mroźną atmosferę (if you know what I mean). Każda z tych postaci jest ukazana w dość nietuzinkowy, wcale nieoklepany sposób i to, m.in., czyni tę bajkę tak niesamowicie wciągającą. Wszyscy są tak sportretowani, że nie da się ich po prostu nie lubić. Poza tym relacje między bohaterami są cudne i warto przekonać się o tym osobiście. Oczywiście na pierwszy plan wysuwa się Jack Frost, który dopiero odkrywa swoje pochodzenie i przez to ewoluuje, zmienia się i swoje podejście do pewnych spraw. Dostrzega rzeczy, które uczyniły z niego tym, kim się stał. Poza tym pomijam, że jest nieziemsko przystojny jak na animowaną postać. Nie dziwię się, że Wróżka ma do niego słabość <3. A zresztą Jack i Wróżka to moja ulubiona para w tym filmie <3.

Poza tym rzadko kiedy głosuję za złoczyńcą, chociaż ''głosować'' to niepoprawne słowo. Rozumiałam motywy Boogeymana, byłam w stanie się utożsamić z nim i jego wizją wydarzeń. Poniekąd dostrzegam pewną analogię do Lokiego. Boogeyman został wyrzutkiem, niechcianym przez świat i wygnany przez wiarę dzieci w ''tych dobrych''. A on chciał być zauważonym, docenionym i mieć tę satysfakcję, że inni w niego wierzą. Myślę, że pod tym kątem nawet Jack może go zrozumieć...

Ponadto muzyka w Rise of the Guardians jest cudowna, a jaka obsada świetna! Chris Pine, Hugh Jackman, Alec Baldwin, Isla Fisher czy Jude Law. No jak tu się nie rozpływać ze szczęścia? Cała bajka wygląda elegancko i myślę, że naprawdę warto wziąć się za seans. Zwłaszcza, że być może Mikołaj kiedyś wpadnie do Was w odwiedziny. O ile w niego uwierzycie. A już na pewno w Jacka Frosta!

4.) Aquaman (2018)


(...). Film został osadzony w rozległym, zapierającym dech w piersiach podwodnym świecie Siedmiu Mórz. Produkcja opowiada historię pochodzącego z Atlantydy pół-człowieka Arthura Curry'ego (Jason Momoa) i zabiera go w podróż życia, która nie tylko zmusi go do uznania swojego pochodzenia, ale także do rozstrzygnięcia, czy jest godzien podjąć się przeznaczonego mu zadania... i zostać królem.

Jest to już któryś z kolei film studia Warner Bros. Pictures w oparciu o komiksy DC. Ehh... Filmy, które powstają obecnie z tego studia, że tak powiem, nie są górnych lotów. Man of Steel jest takie dość średnio mocne i bardziej mi się spodobał za 2-3 podejściem. Batman v Superman to jak dla mnie totalna porażka, poza kilkoma mało znaczącymi scenami. Tak samo sprawa ma się z Legionem Samobójców, który dla mnie był karykaturą samego siebie. Wonder Woman nawet całkiem mi się spodobała, bo nie tyle opowiedziano ciekawą historię kobiety w całkiem intrygujący sposób, lecz także wprowadzili kolory (wierzcie mi, jak porównacie chociażby BvS z WW to zrozumiecie o co mi chodzi). Liga Sprawiedliwości to był taki troszkę burdel fabularny, ale przynajmniej sceny akcji były fajne. No i w końcu nadszedł Aquaman. Jak wypada na tle poprzednich produkcji?

Jest naprawdę nieźle. Nawet całkiem dobrze. Chwilami nawet rewelacyjnie. Po wielu rozczarowaniach postanowiłam się nie nastawiać jakoś pozytywnie na ten film, ale powiem, że naprawdę Aquaman to porządnie zrobione zadanie domowe, które poprawiło błędy poprzedników. Przede wszystkim jest kolorowo, jaskrawo, wszystko widać dokładnie i nie trzeba mrużyć oczu. Świat przedstawiony, czyli Atlantyda, wygląda naprawdę prześlicznie. Bardzo przykuła moją uwagę niesamowita wręcz praca kamery. Sceny walk pokazane są z różnej perspektywy, co daje wrażenie jakby się grało w jakąś super grę komputerową. Uważam, że to filmowi wyszło na dobre. Sceny akcji są wręcz genialne.

Oczywiście Jason Momoa to czuł się jak ryba w wodzie (haha, jaki żarcik!), a reszta obsady także spisuje się naprawdę dobrze (Na czele z takimi nazwiskami jak Heard, Wilson, Kidman, Dafoe czy nawet Lundgren) . Główny złoczyńca wydaje się być nie taki zły, jak się wydaje na początku. Mam zastrzeżenie do Black Manty. Spodziewałam się naprawdę świetnego złola, którego po części mogę zrozumieć, ale zniknął w połowie filmu i miałam takie... Aha, ok. Poza tym nie wiem czemu, ale momentami mnie bawił :P. Ogólnie Aquaman to całkiem fajna baja. Może nie jest to produkcja idealna, ale na pewno jest to, tuż po Wonder Woman, dobra droga do sukcesu.

5.) Monster Trucks (2016)


Młody buntownik Tripp (Lucas Till) pragnie oderwać się od codzienności i spełnić swoje marzenie. Chłopak jest mechanikiem, więc wkrótce zbiera się do budowy własnego monster trucka. W tym samym czasie w pobliskiej rafinerii dochodzi do pewnych komplikacji i niechcący na wolność wydostaje się pewna kreatura, przypominająca swym wyglądem ośmiornicę. Jak łatwo się domyślić, Tripp odnajduje niespodziewanego przybysza i zaprzyjaźnia się z nim. Wkrótce potworek staje się głównym motorem przygód Trippa (tak, dosłownie i w przenośni).

Muszę przyznać, że nie wiem co sądzić o samym pomyśle filmu. Z jednej strony, twórcy mieli porządnie pokręcone w bani, żeby stworzyć taką fabułę. Z drugiej jednak, kto inny mógłby na to wpaść? I tak też zmagam się ze sprzecznymi emocjami odnoście całej produkcji. Niby momentami jest zabawnie, ale potem aż kipi elementami kiczu i nieudaną komedią. Niby efekty specjalne są całkiem fajne, zwłaszcza w przypadku tego uroczego stworka, ale z kolei finałowy pościg wygląda jak wyjęty z jakiejś gry komputerowej. Niby mamy fajną obsadę i grę aktorską, ale z drugiej strony nie ma ona za bardzo na czym bazować. Niby główny protagonista jest ciekawie sportretowany, ale np. antagoniści (?) są chyba tylko źli tak dla zasady.

Powiem tak. Nie jest to kino ambitne, więc spokojnie można się wziąć za seans jak ktoś chce się odmóżdżyć, zrelaksować, troszkę cofnąć w czasie, bo klimat filmu jest taki bardziej z dawnych lat. Jak dla mnie jest to seans na jeden raz, ale za to nawet przyjemny.