piątek, 22 lutego 2019

Jak to jest na tym Jagiellońskim cz. V

Witajcie, kochani!

Za mną już piąta sesja egzaminacyjna. Jak do tej pory najlżejsza i najmniej wykańczająca zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Niemalże przebrnęłam przez te dwa tygodnie bezstresowo, ponieważ, uwaga, miałam tylko dwa egzaminy! Jeden w pierwszym dniu sesji, a drugi praktycznie na samym końcu. Czy mniej oznacza lepiej pod względem jakościowym?

Powiem tak. Styczeń, jak już się przekonałam przez ostatnie 2,5 roku studiowania na Uniwersytecie Jagiellońskim, to najgorszy miesiąc w trakcie roku akademickiego. Konkuruje jedynie z przełomem maja/czerwca, kiedy kończy się semestr letni. Po prostu jest to czas, kiedy prowadzący się budzą i uświadamiają sobie, że trzeba zadać jakieś kolokwia/prace/prezentacje, aby zaliczyć semestr. Tak więc sesja sama w sobie nie jest ciężka, bo najgorsze ma się już wtedy za sobą (no dobra, pół roku temu było wyjątkowo odwrotnie). Korzystając z ostatnich rezerw energii, ''wzięłam się'' do nauki. Jak mi poszło?


1.) Historia i odmiany języka angielskiego - byłam tylko na dwóch pierwszych wykładach. Profesor dosłownie dał nam na talerzu notatki, więc stwierdziłam, że po co mam się silić i wstawać specjalnie po 6.00 rano? Poza tym miałam już zajęcia z tym prowadzącym, więc wiedziałam, że jakoś na egzaminie sobie poradzę. Tak też się złożyło, że co roku polecenia czy typy zadań są takie same, także wystarczyło przygotować sobie odpowiedzi z notatek, które zostały nam podarowane podczas pierwszych zajęć, i dało się zdać. Z oceny jestem zadowolona i tylko modlę się, bym częściej wpadała na takich profesorów, którzy wiedzą, że ich przedmiot to typowy zapychacz :D. 


2.) Literatura i kultura amerykańska - jak mam być szczera, to literatura amerykańska jakoś bardziej wpasowuje się w moje gusta niż chociażby angielska. Ciężko mi wytłumaczyć czemu. Być może dlatego, że w głębi serducha zawsze ciągnęło mnie bardziej do Stanów niż do Wysp Brytyjskich, stąd lepiej mi się czytało poszczególnie teksty... W każdym bądź razie i na ten egzamin musiałam się nauczyć, niemniej szło mi to szybciej i z większą motywacją. Praktycznie przeczytałam wszystkie obowiązkowe lektury, za wyjątkiem The Adventures of Huckleberry Finn. Dobrnęłam do połowy i dalej już nie dałam rady. Teoretycznie więc miałam mniej streszczeń czy analiz do czytania :P. Jako, że mój perfekcjonizm się wtedy włączył, postanowiłam zrobić takie piękne, różnokolorowe i czytelne notatki z każdej książki czy wiersza jakie żeśmy na roku przerobili. Zajęło mi to całe trzy dni, kiedy praktycznie nie spałam w nocy (polecam stronę Sparknotes czy Shmoop, obie stronki są mega pomocne w trakcie przerabiania jakiejś lektury). A to dopiero część z ćwiczeń.

Z wykładów nie przygotowywałam dodatkowych materiałów, gdyż mniej więcej znałam zakres treści jakie pojawią się na egzaminie, a poza tym miałam już wszystko elegancko pozapisywane w zeszycie. Wystarczyło tylko wziąć markery w dłoń i pozaznaczać co ważniejsze informacje. Dumna z siebie, że wszystko ogarnęłam, rozłożyłam sobie materiał i z ćwiczeń, i z wykładów w ciągu pięciu dni. Jakoś dałam radę się z tą ogromną ilością notatek uporać, chociaż nie aż tak jak żem chciała (ból perfekcjonisty!). Śmieszne tylko, że jakieś 1-2 dni przed egzaminem dowiedziałam się, że z części ćwiczeniowej trzeba będzie napisać dwa eseje (jeden porównawczy, drugi monograficzny) na ponad 300-400 słów. Czas trwania to 2,5h. Nosz ku*wa.

Wiedziałam jak się uczyć na część wykładową. Z tymże profesorkiem miałam przyjemność mieć zajęcia z Cywilizacji USA, więc wystarczyło porządnie się nauczyć z notatek i wypisać najważniejsze pojęcia/definicje/wyjaśnić coś. Miło więc dowiedzieć się, że część ćwiczeniowa będzie wyglądać zupełnie inaczej niż w poprzednich latach. Zamiast krótkiej analizy fragmentu tekstu, trzeba napisać dwa eseje. Auć...

Po 4-5 dniach kucia materiału byłam zbyt zmęczona wyszukiwaniem w internetach jak się pisze analizę porównawczą dwóch tekstów czy w ogóle esej odnośnie jakiegokolwiek tworu literackiego. Nie miałam ani siły, ani ochoty się w to bawić. Stwierdziłam, że będzie co ma być. Jakoś sobie poradzę. Przecież wiedzę mam, książki czytałam, notatki napisałam, więc tragedii być nie może. I nie było. No prawie...

Po godzinie pisania pierwszej części z wykładu, która trwała godzinę (oczywiście miałam fory ze względu na moją dysleksję) i poszła mi dosyć dobrze, bez żadnej przerwy trzeba było wziąć się za pisanie dwóch rozprawek. Tematy wydawały mi się atrakcyjne, czyli takie, gdzie mogłabym się nieźle rozpisać. Niestety mózg dawał sygnały, że już ma dość. Jest zmęczony i chciałby odpocząć. Nie ma bata, czeka cię obowiązek pisania i musisz się jeszcze solidnie naprodukować. Pierwszy esej tyczył się mojej ulubionej książki, więc wzięłam się do pisania. Drugi temat z kolei tyczył się porównania tej mojej ulubionej książki z inną książką, której nie doczytałam (chyba już wiecie którą). Wszystko ładnie, pięknie. Wyjątkowo zmieściłam się w limicie słów. Czytam kilka razy te eseje i dochodzę do wniosku, że nie podoba mi się forma moich tekstów. Przecież nie ma żadnej tezy czy hipotezy, nie ma odpowiedniej kolejności wyliczania argumentów, nie ma odpowiedniego podsumowania, tylko jakieś dwa, trzy zdania wyrwanie z kontekstu. To przecież porażka!

Przez pierwsze 5 minut kombinowałam, jak by tu zmodyfikować nieco moje teksty tak, żeby w miarę miało to ręce i nogi. Byłam ostatnia na roku w sali. Panika już się wyłączyła, za to zmęczenie się wzmogło. Stwierdziłam, że więcej nie dam rady. Swoje zrobiłam. Może formy eseju nie utrzymałam, ale za to swoją wiedzę przekazałam. A poniekąd o to chodzi, prawda? Wyszłam z sali wypompowana psychicznie i padnięta fizycznie.

Po tygodniu stresującego czekania, podczas wyjazdu w Tatry, odkryłam, że zdałam egzamin i to niemalże śpiewająco! Widząc wynik egzaminu, padłam dosłownie ze szczęścia na podłogę. W życiu się tak nie cieszyłam! A kilka godzin wcześniej rozmyślałam, jak by tu sobie rozłożyć materiał, by zmieścić się do egzaminu poprawkowego. Okazuje się, że jednak te moje wypociny nie były takie złe.


Wybaczcie, że tak długo zanalizowałam Wam jeden przedmiot, ale musiałam z siebie zrzucić ten całotygodniowy okres oczekiwania :D. A Wam jak poszły egzaminy? Poradziliście sobie z sesją?


Polecam zapoznać się również z wcześniejszymi postami Jak to jest na tym Jagiellońskim w zakładce studia:).