czwartek, 29 października 2015

Moje cudowne, jesienne refleksje...

Witajcie, kochani!:)

Czasami przychodzą mi do głowy, nachodzą różne myśli, tak błyskawicznie, tak nagle i niespodziewanie...tak po prostu! Najczęściej te moje rozważania i refleksje pobudzają zwykłe proste sytuacje, zdarzenia, małe i można być rzec nieznaczące, ale właśnie wtedy wiele rzeczy ukazuje mi się wyraźniej i dosadniej, jak gdyby nic innego tylko TO dało mi do zrozumienia co się tak naprawdę dzieje i jak naprawdę jest. I to wtedy człowiek doznaje takiego uczucia olśnienia, ale czasami również trwogi i smutku, bo czasami w takich zwykłych, codziennych sytuacjach można dostrzec swoją samotność...

Mnie ostatnio zdarzyły się dwa takie ''olśnienia''. Jedno bardziej o pozytywnym zabarwieniu, drugie raczej negatywnym...chociaż...sama nie wiem czy to powinnam brać w tych kategoriach...raczej ''optymistycznym'' i ''realistycznym''...


Zacznę może od tego ''negatywnego'', żeby potem móc zakończyć tak weselej, że jednak nie jest tak w tym życiu ludzkim źle:).

Parę dni temu na lekcji WF-u odbyła się próba tańca poloneza przed studniówką ( na którą zresztą nie idę z wielu zresztą powodów, o których tu też nadmienię ). WF jak WF, więc tak czy siak ćwiczyłam. Tańcząc tak w kółko, a przynajmniej próbując tańczyć, odkryłam coś...przygnębiającego. Wyobraziłam sobie w tamtym momencie te wszystkie dziewczyny, koleżanki z klasy, jak tańczą w wytwornych sukniach, z pięknie upiętymi włosami, wymalowanymi oczami, z uśmiechami na twarzy, a koło nich stoją partnerzy w garniturach, lakierkach, wyprostowani i szarmanccy. Nie, nie czułam wtedy zazdrości i samotności, choć tego można się było w sumie spodziewać...nie...czułam...czułam się dosłownie jak Kopciuszek. Właśnie wtedy co pierwsze przyszło mi na myśl to właśnie Kopciuszek. Wśród tych wszystkich roześmianych i pięknych par ja, sama, szara myszka, z oszpeconą skórą, bliznami, moim własnym światem, który kontempluję sama w sobie, dziewczyna w łachmanach i obdartej sukni własnej skóry...

Wiem, że nie powinnam za bardzo dramatyzować w związku ze swoją chorobą. Wiem, że nie jest tak źle, że mogę z tego wyjść, że jest lepiej niż było...niektórych z was pewnie nudzi ciągłe to gadanie, jak to źle się czuję, jak ciągle narzekam i ubolewam nad swoim wyglądem...zdaję sobie z tego sprawę, bo sama nie lubię jak ktoś wiecznie biadoli i urąga na własny los, życie, zdrowie, miłość itp. Ale tak z drugiej strony...to po co to czytacie? Po co? To jest blog i chyba zamysłem tegoż bloga jest dzielenie się w nim swoimi przemyśleniami, spostrzeżeniami, refleksjami i uczuciami...nie chcę zresztą by brzmiało to zbyt kategorycznie, nie! Tak tylko nadmieniam...zawsze możecie powiedzieć, jeżeli chcecie bym przestała pisać o chorobie...bo to faktycznie...dołujące;/.

Wracając do mojej refleksji...kroczyłam tak w tym kółku, patrząc na wszystkich idących jednocześnie patrząc w dal i zastanawiałam się...jak to jest? Jak to będzie?! Bo dlaczego niby nie idę na studniówkę? Bo dlatego, że nie mam partnera? Da się przeboleć, ostatecznie nie wszyscy idą z chłopakiem. Bo dlatego, że nie ma pieniędzy? No nie ma. Nigdy nie ma, ale zawsze jakoś wiąże się ten koniec z końcem...Bo dlatego, że nie chce mi się? Hmm...na pewno by mi się zachciało, gdyby nie pewne mankamenty wynikające z mojej właśnie choroby i które to właśnie coraz bardziej zalegają mi na sercu i wciąż przypominają jak wiele ograniczeń będę musiała łamać, znając jednocześnie skutki tych wykroczeń...Bo dlaczego nie idę na studniówkę? Odpowiedź wydawać się może banalna, ale jednocześnie nikt by się pewnie nie domyślił przyczyny, gdyby mnie bliżej nie znał...Nie idę, ponieważ mam alergię na sztuczne barwniki w sukniach, na materiały, które nie są bawełniane, na makijaż, który wywołałby przeciwny efekt do zamierzonego, alergię na wiele perfum i dezodorantów, które zapewne masowo czułabym podczas studniówki i zresztą czuję na co dzień...nawet wizyta u fryzjera mogłaby wywołać jakiś niepożądany efekt nie w samej fryzurze, ale w żelach, piankach, odżywkach i innych chemikaliach, których mój organizm nie toleruje...dla przeciętnego Kowalskiego/przeciętnej Kowalskiej brzmi to absurdalnie jak jakaś głupia wymówka! No bo jak można nie iść na tak ważną studniówkę z tak błahych powodów? Uwierzcie mi, można. W TYM organizmie, mając TAK słabą odporność nie można za bardzo pozwolić sobie na wiele...mając alergię prawie na wszystko...nawet na głupią sukienkę...

Wtedy dotarło do mnie, że nie jestem i nie będę księżniczką jak wszystkie dziewczyny wokół mnie. Nie będzie przy mnie księcia, nie będę dumnie kroczyć na wysokich obcasach czując tą euforię i poczucie spełnienia. Nie, moja historia widzi mi się inaczej. Może nie tak typowo jak Kopciuszka. Wtedy powiedziałam sobie, że będę księżniczką, ale inną, nietypową, bo w łachach i brudach swojej skóry...czekając na tego, który spróbuje zrozumieć, że ta łaciata suknia jest na swój sposób piękna...i można być księżniczką nawet nie mogąc w pełni cieszyć się tym zaszczytem.


Drugim takim ''olśnieniem'' zdarzył się w bardzo prozaicznym geście jakim jest dotyk ludzkiej dłoni. Jako, że odgrywałam w tym polonezie rolę męską miałam na swojej dłoni dłoń koleżanki. Nie chciałabym, żeby brzmiało to dość dziwnie i absurdalnie, ale w tym dotyku odzyskałam wiarę w człowieka i jego możliwości - możliwości przełamywania własnych ograniczeń i stereotypów.

Na początku dość niepewne. Ledwie czułam ten dotyk, to było jak muśnięcie zimna, ledwo wyczuwalne. Im dłużej żeśmy tańczyły i im dłużej trwało to krążenie w kółku, tym wyraźniej czułam jej rękę. Mogłam ją nawet uścisnąć. Nie była już zimna, była cieplutka, a nawet zaczęły się pocić obie nasze ręce, a w pewnym nawet momencie nie wiedziałyśmy kiedy puścić. Nie opisuję tego tak jakby to były jakieś lesbijskie podchody, nie! Dla mnie ma to charakter symboliczny!

Żyjemy w takich czasach, że pomimo ogromnej obecności chorób w naszym świecie, czy to widocznych gołym okiem, czy też nie, to jednak nie wszyscy wykazują się tolerancją i jakimś poczuciem, że ta cierpiąca osoba to mimo wszystko człowiek mający uczucia i pragnący życia w towarzystwie, w którym zapomniałaby o swoim utrapieniu. Często jest tak, że jednak ta osoba chora jest sama i wyalienowana, bo wygląda jak pokraka, mówiąc nieco dosadnie...jednak wtedy, patrząc na zdrową i piękną skórę koleżanki leżącą na mojej pomarszczonej, poplamionej i pokrytą bliznami ręce doszłam do wniosku, że jest nadzieja. Że ludzie jednak mogą się przełamać i mogą też przyzwyczaić się do choroby drugiej osoby. Co więcej, mogą tą chorobę zaakceptować i po pewnym czasie nawet ją zrozumieć i pokochać!

I to wszystko, te moje myśli i refleksje zaczerpnięte zostały z jednej lekcji poloneza na szkolnym WF -ie...dziwny, ale zarazem fascynujący jest ten świat, w którym żyjemy. Wiele jest przed nami niedostępnego, ale zarazem wiele można odczytać z tego co dzieje się wokół nas nawet nie mając o tym pojęcia! Niezwykłe...zapewne to też rola mojej wybujałej wyobraźni i myśli, które nieustannie biegną mi po głowie! Wszędzie bym dopatrywała się drugiego dna! Ale czasami trzeba...by zdać sobie sprawę, że czasami najprostsze prawdy o życiu mamy na wyciągnięcie ręki:).

niedziela, 25 października 2015

Bransoletki z muliny ciąg dalszy:).

Witajcie, kochani!:)

Jak już wiecie, a może i nie wiecie, moim hobby i formą spędzania wolnego czasu ( mam nadzieję, że i w przyszłości także metodą zarobku jako takiego;] ) jest plecenie bransoletek z muliny:). Kocham to! To jest to co lubię i chyba nigdy mi się nie znudzi poza oczywiście pewnymi takimi periodami w życiu, kiedy coś co ciągle robisz wydaje ci się nudne, monotonne i trzeba sobie zrobić przerwę, ale po pewnym czasie z powrotem do tego wracasz. Macie coś takiego?:>

Ja owszem, ale mimo wszystko, koło muzyki i filmów jest to coś co naprawdę sprawia mi przyjemność i w ten sposób uzupełniam sobie wolny czas ( o ile go mam;] ).

Postanowiłam niejako, w związku z tym, dodać oddzielną etykietę ''Bransoletki z muliny'' aby jakoś szczególnie oddać im...ja wiem...cześć! Wiem, że to zalicza się także do biżuterii, w końcu ''bransoletki'', ale WSZYSTKIE są po pierwsze zrobione ręcznie, większość przeze MNIE, jeżeli nie wszystkie, po drugie łatwiej mi będzie i myślę, że wam także, nie pogubić się wśród innej biżuterii z koralików, rzemyków itp., a po trzecie łatwiej też w sensie, gdy będę chciała robić jakąś bransoletkę za zamówienie dla kogoś, to wybierze sobie wzór, kolor(y) czy co tam jeszcze...stąd też nowa kategoria:).

Ostrzegam jednakże, że w tym roku na razie nie biorę się za żadne plecenia w związku z moimi karkołomnymi przygotowaniami do matury i ogromną liczbą materiału do wykucia! Mam więc nadzieję, że mi wybaczycie:).

A tym czasem możecie oglądać do tej pory wykonane przeze mnie dzieła:), zapoznać się z taką techniką robienia biżuterii.

''The Lord Of The Rings''...już kiedyś mówiłam wam, że biorę się ostro za tą bransoletkę i faktycznie - wzięłam się! Po roku mi się udało!^^ ( oczywiście z przerwami, wiadomo! ). Jest to najgrubsza i najdłuższa, jak na razie, bransoletka przeze mnie wykonana. Właściwie to nie jest to bransoletka, bo jest zbyt długa i szeroka, ale wygląda naprawdę cudownie i zjawiskowo ze względu na rozmiar no i oczywiście samo znaczenie napisu;]. Jestem dumna ze swojego dzieła, naprawdę!


''Hobbit'' - za tą bransoletkę wzięłam się w gimnazjum. Pamiętam ten okres, gdy byłam albo w trakcie, albo po chorobie i to na feriach zimowych. Wtedy dosłownie trzęsłam portkami, bo to wtedy wzięłam się za bardziej zaawansowane ''szerokościowo'' plecionki i nawet dałam chyba sobie radę, za wyjątkiem tego krzywego ''H'';]. A propos, miałam fazę po przeczytaniu samej książki, rewelacja!

  
Krzyżyki - wzór zaczerpnięty z dasia.pl, bardzo polecam tę stronkę, wszystkie wzory pokazane, rozpisane jak co się robi, to tam się wszystkiego ( prawie...) nauczyłam.

Ukośne paski - najprostsza metoda koło korkociągu:). Przyjemnie się robi jak chce się odetchnąć od robienia bransoletek w stylu napis:).  



Krzyżyki 2 - subtelne i ładne:). Również wzór z wyżej wymienionej stronki:).



Która bransoletka podoba wam się najbardziej?:>

PS. Zdjęcia wykonane tradycyjnie przez siostrę:), dobra robota!

poniedziałek, 19 października 2015

Najlepsze piosenki z dzieciństwa!:)

Witajcie, kochani!:)

Jako, że posty z muzyki pojawiają się bardzo rzadko ( nie licząc comiesięcznych podsumowań ) to postanowiłam podzielić się z wami piosenkami, utworami, których słuchałam namiętnie w dzieciństwie, mam z nimi cudowne wspomnienia i właściwie do dzisiejszego dnia słucham z rozkoszą:).

Ja osobiście uwielbiam wracać do czasów ''podwórkowych'', kiedy życie dosłownie było jak w Madrycie...codzienne zabawy w ogródku na piaskownicy, jazda na rowerze, wygłupy na trzepaku, berek, ganiany, chowanego, zabawa lalkami, robienie ze stołu i koca namiotu, udawanie nauczyciela przed gronem uczniów-zabawek, układanie z kołdry fotela no i inne takie zabawy, nawet takie, w które małe dzieci bawić się nie powinny;]. Tamte czasy wspominam bardzo, bardzo pozytywnie. Z wielu powodów.
Po pierwsze, wtedy prawie w ogóle nie miałam żadnej alergii, moja skóra była normalna, a swędzenie...no znikome, więc ten epizod mojego życia zapamiętałam najbardziej i najmilej. Po drugie, był to czas bardzo obfity w przygody, a więc też wiele tychże przygód utknęło mi w pamięci. A po trzecie...no po prostu ciągle było czas na wszystko! Pomimo odrabiania lekcji zawsze miało się czas wyjść na ogródek, powygłupiać z siostrą, podokuczać mamie. Teraz to jest ciągły bieg, stres, zmęczenie, to jakaś matura, to jakieś korki, to jakieś wyjazdy, to coś, to coś...ciągłe życie w biegu bez chwili wytchnienia...już nawet nie ma czasu iść na randkę, do kina czy chociażby raz przez godzinkę spotkać się z koleżanką i pogawędzić przy herbacie! No jakaś masakra!!! Dlatego uważam, że czasami trzeba choć na sekundę zwolnić, usiąść, posłuchać muzyki i powspominać te piękne czasy, które tak naprawdę...niestety nie wrócą...

Dlatego ja postanowiłam się z wami podzielić paroma takimi piosenkami, które dosłownie utknęły mi w pamięci i chcą się wreszcie światu pokazać:). Zaczynam!

O-zone - Dragostea Din Tei <3


Savage Garden - I Want You <3<3


Crazy Loop - Crazy Loop


Crazy Loop - Joanna Shut Up


Andrea Bocelli - Cantico


Ewa Małas Godlewska - Wokaliza


Sabrina - Boys Boys Boys


Akcent - King Of Disco


Rose - Magic Carillon
 

Akcent - Kylie


Madonna - Sorry


Akcent - Let's Talk About That


Mandaryna - You Give Love A Bad Name


Hilary Duff - Stranger


Pink - U Ur Hand



No i oczywiście wiele, wiele innych piosenek, które w tym momencie wypadły mi z głowy ( co zresztą nie dziwne;] ) takich chociażby artystów jak. Blog27, Us5, Linkin Park, Mans Zelmerlow, Cascada, Hannah Montana ( matko, to była straszna faza...) czy też Rihanna jak jeszcze wydawała mi się skromną gwiazdką, a nie...przepraszam fanów Rihanny, wyuzdaną...panią;]. Zresztą to samo tyczy się Miley/Hannah...

A wy? Jakie są wasze ulubione utwory z dzieciństwa?:>

czwartek, 15 października 2015

Coś dla pań co nacieszy oko! Cz.I

Witajcie, kochane!:)

Ten post zdecydowanie dedykowany jest dla pań, a w szczególności dla takich singielek jak ja, które lubią od czasu do czasu zawiesić oko na jakimś przystojniaku;]. Co więcej, wpis ten jest jakby...kontynuacją czy też może nawiązaniem do ''Mojego ideału mężczyzny'', więc w sumie powód jest konkretny;].

Ja należę do typu człowieka romantyka.Tzn. W sensie, że lubię podziwiać piękno przyrody ( co chyba widać po wszelakich zdjęciach w tle, które zmieniam od czasu do czasu ) Zachwycam się promieniami słońca przenikającymi liście drzew, zachwycam się zachodem czy wschodem słońca, lubię patrzeć w gwiazdy, podziwiać widoki gór, morza, łąk...przyroda jest dla mnie miejscem symbolizującym ciszę, spokój. Kojarzy się z luzem, relaksem. Dla mnie nie oznacza to tylko oderwanie się od rzeczywistości i zapomnienie chociaż przez moment o życiu codziennym, szarym, ponurym. Dla mnie przyroda sama w sobie jest piękna i pławię się w jej pięknie bez względu na to, co dzieje się wokół czy też nawet w mojej głowie. Polecam czasami tak przystopować na chwilkę, wcisnąć pauzę, wyjść na ogródek i popatrzeć w niebo. Tak po prostu. A do tego włączyć jeszcze relaksującą muzykę. Wtedy to można poczuć się jak w raju!^^, przynajmniej u mnie to działa:). No ale to trochę nie pasuje to tego postu, hehe;].

Uwielbiam też czasami popatrzeć, pooglądać zdjęcia czy filmiki z moimi ulubionymi, przystojnymi aktorami/piosenkarzami etc. Tak, żeby umilić sobie czas;]. Czasami też, kiedy widzę wokół siebie szczęśliwie zakochane pary bierze mnie takie dziwne uczucie...ach, tak...bardzo znajome...samotności. Uczucie samotności, doskwierające i kujące jakoś tak dziwnie.
Jestem osobą z natury lubiącą samotność. Nie przeszkadza mi ona. A czasami jest bardzo pomocna i przydatna. Nikt nie zawraca ci niepotrzebnie gitary, nie jesteś od nikogo uzależniony, możesz robić co chcesz, a przez to nie masz żadnych emocjonalnych zobowiązań i nie masz większych powodów do zmartwień wobec drugiej osoby ( pomijam tutaj takie materialne zalety, typu nie musisz się z nikim niczym dzielić ). Mimo wszystko jednak, właściwie widząc, jak dwoje ludzi emanują szczęściem i takim poczuciem więzi, zaufania...kuje mnie w sercu i wtedy dostrzegam, że jednak samotność nie jest tak do końca...fajna...czasami brakuje mi ciepła, uścisku męskiego ramienia czy całuska w czółko...jeszcze nigdy nie poznałam uczucia miłości do chłopaka/faceta, nie licząc oczywiście zauroczenia...nie wiem, co to za stan. Dla mnie to zjawisko jest obce. Nie twierdzę, że chcę się zakochać. Twierdzę, że to uczucie jest naprawdę miłe i warto byłoby kiedyś tego doświadczyć osobiście, nie tylko ze słyszenia...może dlatego czasami mam wrażenie, że serce mam z kamienia...bo w ogóle ono nic nie czuje...ni gniewu, ni radości, ni czegokolwiek...to moje serce nic nie doświadcza, jest martwe...boję się trochę, że nikt i nic już go nie poruszy...niemniej, jestem jeszcze młoda i ''piękna'', jeszcze wiele mnie w życiu spotka, nie ma co narzekać i martwić się nad nieznaną nam przyszłością!:)

A tymczasem pocieszam się filmikami na YT, zdjęciami i tzw.''gifami'';]. Nie jest więc tak źle, a do tego jeszcze moja bujna wyobraźnia...Bogu dzięki, że mi ją dał!!!^^

No dobra...to miał być krótki wstęp, a tutaj trochę się rozpisałam:). Więc może przejdę do tematu...przygotowałam sobie listę panów, którzy...no nie powiem, przynajmniej w mojej ocenie są przystojni i ''warci grzechu'';]. Postanowiłam, że pokażę wam ich zdjęcia, opiszę trochę, w jakich okolicznościach poznałam danego aktora ( bo u mnie na liście wszyscy są właściwie aktorami, stąd też przydzieliłam panów do kategorii ''Filmy'' ), dlaczego mnie ujął i pokażę może jeszcze jakiś fotos z filmu:). A przy okazji podzielę ten post na jakieś 2, może 3 części...;]. No i liczę też na was, że dzięki wam też poznam jakąś ciekawą sztukę, jakkolwiek to brzmi;]. Ci panowie, którzy się tutaj pojawią związani są ( w większości ) z uniwersum Marvela bądź DC:).
Oczywiście, lista ta jest nie po kolei. Nie ma czegoś takiego jak skala 1-10. Dlatego po prostu, bo nie umiem racjonalnie ocenić;]. Dla mnie wszyscy są różni, mają różne typy urody i nie jestem w stanie wybrać, który byłby naj naj! Co do talentu aktorskiego to może prędzej, ale to może kiedy indziej:).

Zaczynam!:)

- Ben Barnes
                                                                                         

Tego aktora poznałam w takich filmach jak ''Opowieści z Narnii; Książę Kaspian'' czy ''Podróż Wędrowca do Świtu'', gdzie grał rolę księcia Kaspiana, no a potem króla. Innym filmem może być chociażby ''Dorian Gray''. Nie wdrażając się za bardzo w opis samego filmu to powiem wam, że ma niesamowitą...prezencję;]. Ma cudowne, brązowe włosy, zniewalający uśmiech, niczego sobie figurę, ale najbardziej ujęły mnie jego oczy! Ma cudowne, czarne, istnie wampirze oczy! Takie hipnotyzujące, że głowa mała! No chyba zgodzicie się ze mną...:)


- Paul Bettany 


Mój ulubiony Silas z ''Kodu Da Vinci'' no i oczywiście Vision z ''Avengers; Age of Ultron'':). Cudowne oczy, niesamowity głos...:>

- Chris Evans


''Kapitan Ameryka'', Human Torch, aktor o najbardziej rozbrajającym uśmiechu...:)


- Tom Hiddleston


Najcudowniejszy i niepowtarzalny Loki!!!^^


- Logan Lerman


Dzieciak, ale zdolny:). Nie da się zaprzeczyć, ''Percy Jackson...'', kompan ''Trzech muszkieterów''. Poza tym grał u boku największych z np. Bradem Pittem, Piercem Brosnanem.


- Andrew Garfield


Dla mnie on zawsze będzie takim słodkim nieogarem, jak to się powszechnie mówi!, najlepszy Peter Parker, czyli Spiderman!


- Joseph Gordon Levitt


On ma zawsze takie roześmiane oczęta<3. Znamy go jako Robin z ''Mroczny rycerz powstaje''. Nie wiem jak wy, ale mnie zabójczo przypomina Ś.P Heatha Ledgera! Nawiasem mówiąc...on ma na koncie bardzo dużo poważnych, dobrych i mocnych filmów...co może ciężko sobie wyobrazić patrząc na te błyszczące oczy<3.


- Jamie Bell


''Jumper'', ''9. Legion'', ''Fantastyczna czwórka''...no ma parę dobrych filmów na koncie...:)


- Christian Bale


Według mnie jeden z lepszych aktorów...''American Psycho'', ''Equilibrium'', Trylogia ''Mroczny rycerz'', ''Fighter'', za którego dostał Oskara! Wielki szacun!


- Paul Walker


Oczywiście najbardziej znany aktor z ''Szybkich i wściekłych'', ale ma też w dorobku inne ciekawe filmy, jak chociażby ''Przygoda na Antarktydzie'', gdzie występował u boku...Husky!!!^^, przykro niestety, że już go nie ma:(.


Przy okazji...musicie przyznać, że ma nieziemskie oczy!<3


Jak na razie skończę na tej dziesiątce:). Jak mówiłam, pojawią się jeszcze inne wpisy tego typu:). Oprócz tego jakiś post z dziedziny filmów. Czeka mnie recenzja ''Bóg nie umarł'', może też z muzyki. Przypomnienie najlepszych utworów z dzieciństwa:).

A który z panów dzisiejszej listy podoba wam się najbardziej?:>


PS. Zdjęcia i gify głównie Tumblr.

niedziela, 11 października 2015

Relacja z rekolekcji

Witajcie, kochani!:)

Zgodnie z obietnicą dzisiejszy wpis dotyczy wyjazdu do Gródka na rekolekcje przedmaturalne. Oczywiście, w teorii to tylko taka nazwa, ale były to rekolekcje jak każde inne:). Niemniej zacznę jednak od początku...

Podróż.
Podróż z Mielca do Gródka nie trwała długo - ok. 2 godzinki z jedną przerwą w jedną stronę, a w powrotną z parominutowym zwiedzeniem i obejrzeniem kościółka w pobliżu Tarnowa. O godz. mniej więcej 8.30 rano wyjazd. Jazda autobusem była nawet przyjemna, siedziałam sama ( mnie to nigdy nie przeszkadzało i nie przeszkadza, są plusy bycia samotnikiem i klasowym odludkiem;] ). Było nawet parę miejsc wolnych. Ogólnie rzecz mówiąc były dwa autokary - jeden dość duży dla dwóch innych klas, jeden dość mały dla ''mojej'' klasy.

Nocleg.
Wszystkie klasy nocowały w jednym budynku, a konkretnie w ''Arce''. Były zarówno pokoje dwu-, trzy- jak i czteroosobowe. Mnie się dostał dwuosobowy. No ale pokój opiszę za chwilę:). Mówiąc ogólnikowo budynek był ogromny! Mimo, że księża mówili, że nie da się zgubić, tak ja z dwa razy błądziłam! Wszędzie jakieś korytarze, schody, kręcone schody, piętra...to samo równolegle biegło i z lewej, i z prawej strony. No ale z biegiem czasie się przyzwyczaiłam i potem nie miałam problemu z dotarciem do kaplicy czy na stołówkę:).

Okolica.
Nie powiem, bardzo urocze miejsce. Jezioro, góry, lasy, drzewka, ładne domy wokół...uroczo! Bardzo mi się tam podobało! Niestety, nie było za bardzo ani chęci, ani czasu na jakieś dłuższe wypady, a zwłaszcza brakowało tego drugiego. Zdjęć analogicznie też niewiele zrobiłam, tak tylko z balkonu!






Pokój.
Pokój, jak już mówiłam, miałam przydzielony dwuosobowy. Dzieliłam go z pewną koleżanką z klasy biologiczno - chemicznej, Sabiną. Bardzo miła, sympatyczna osóbka. Jako współlokatorka nie sprawiała problemów. Tak właściwie to mimo wszystko rzadko ją widywałam - często wychodziła do koleżanek albo na spacery. Ja głównie przesiadywałam w pokoju, jeżeli już trochę było więcej czasu do odpoczynku i drzemałam, bo wtedy po prostu...no taka byłam senna i otępiała przez te 2,3 dni, że co godzinę udawałam się na drzemki, a jak ciężej mi to szło to wspomagałam się muzyką, a jak! Sam pokój dosyć przestronny, jasny, przytulny, czysty. Nawet nowoczesny - było radio i telewizor, niestety odłączone;/. Łazienka jasna, nieco ciasna, ale dało się przeżyć. Zresztą, co ja się będę rozpisywać!






Plan dnia.
Każdy dzień wyglądał mniej więcej podobnie. Mniej więcej, bo pierwszego dnia ( to jest poniedziałek ) przyjechaliśmy trochę później niż planowano, a w środę rano był wyjazd, no ale oczywiście przed tym była msza. Jak się przedstawiał taki dzień ( na przykładzie wtorku;] ).
- godz.7.30 poranna modlitwa w kaplicy
- godz.8.00 śniadanie
- i praktycznie co godzinę była jakaś konferencja. Godzina konferencja, godzina odpoczynku i tak mniej więcej cały dzień za wyjątkiem pór obiadowych i kolacji. Dzień kończył się wieczorną adoracją, czyli ok. godz.22.00-23.00. To zależało od osoby i jej duchowych potrzeb:).

Wrażenia.
Nawet teraz nie jestem w stanie przypomnieć sobie, o czym dokładnie były te wszystkie spotkania. Tematem przewodnim był fragment z Biblii o Zacheuszu ( tak dla jasności; nielubiany i nienawidzony przez wszystkich celnik o niskim wzroście, który pragnął zobaczyć w tłumie pana Jezusa, wspiął się na sykomorę, Jezus go spostrzegł i niejako ''wprosił się'' w gościnę, a Zacheusz obiecał wspomóc biednych finansowo...kojarzycie taką przypowieść?:> ). Często te spotkania były po prostu o życiu, o ludzkich błędach, świadectwach, które mogłyby nauczyć taką współczesną młodzież rozsądku, pokory, umiarkowania i...myślenia! Bo to różnie u różnych osób bywa...
Same lekcje, oprócz takiego kazania i nauczania, były urozmaicane np. jakimiś filmikami, obrazkami, cytatami czy piosenkami puszczanymi w formie prezentacji na rzutniku. Bardzo podobało mi się to urozmaicenie, bo nie tylko modliliśmy się czy słuchaliśmy, ale także mieliśmy okazję trochę ''spuścić z tonu'', odprężyć się i nie czuwać ciągle w skupieniu...a czasami było to trochę trudne. Po pierwsze, po półgodzinie takiego wykładu pośladki i krzyża zaczynały mnie boleć od ciągłego siedzenia, po drugie, przez to oświetlenie i taki mroczny klimat czasami myśli mi uciekały, robiłam się senna, powieki mi się przymykały, a tako to zawsze jakaś prezentacja czy piosenka ożywiały atmosferę:).
Ksiądz był bardzo, bardzo fajny! Miał ciepły, głęboki, niski głos. Opowiadał wszystko z wielkim zaangażowaniem, właściwie całym sobą - mimiką, gestami, całym ciałem. Dlatego te lekcje były interesujące i ciekawe, bo widać, że sam orator był przekonany o tym, co mówił, zależało mu, by przekazać nam jak najwięcej i w ten sposób zachęcił taką młodzież do słuchania. A to chyba mu wyszło znakomicie!:), czasami jednak tak bardzo się wczuwał w swoją przemowę, tak szybko mówił, tak prędko chciał nam przekazać swoją myśl, czasami odchodził tak często od tematu, że często się gubiłam, traciłam wątek i...no i ciężko mi się było połapać, ale ogólnie to zadowolona jestem z tego, w jaki sposób prowadził zajęcia:).

Pogoda.
Pogoda była...właściwie niczego sobie. Było trochę zimno, trochę pochmurnie...może dlatego, że klimat się nieco zmienił, bo to w górach, wiadomo;]. Ja jednak nie wychodziłam za bardzo, chyba że na balkon i mimo wszystko wiało trochę po twarzy;].

Skóra.
Chyba zawsze, przy tego typu wpisach ( czyli pobyt w jakimś innym miejscu niż swój dom czy miasto ) będę mówić o stanie mojej skóry. Ja uważam, że to jest istotne, jak mój organizm reaguje na zmianę klimatu i jak to znosi. Powiem wam, że moja skóra dała sobie jakoś radę. Nie miałam ataków, plam ani bąbli. Była nieco trochę za sucha, tzn., że trochę mnie bolała, bo akurat wtedy, gdy trwały rekolekcje, byłam po ataku, także to tak w sumie u mnie działa;]. Poza tym, nikt nie smarował mi pleców, więc...no czułam lekki dyskomfort, ale i tak było nieźle!:).

Zmiany
 Czy zmieniło się choć trochę moje podejście do Boga, czy uwierzyłam w Niego i...czy cokolwiek zaszło w moim sercu po tych niecałych 3 dniach pobytu twarzą w twarz z Wszechmocnym?
Na początek powiem wam, jak było przedtem, bo wiem, że coś się zmieniło. Jest inaczej. Kiedyś, czy to byłam malutkim dzieckiem, czy też byłam nieco starsza, mówiłam, że ''wierzę w Boga''. Ale czy to była prawda...sama nie byłam pewna. Modliłam się rano i wieczorem, chodziłam co miesiąc do spowiedzi, co niedzielę do komunii...ale taka prawda, że robiłam to wszystko z musu. Bo tak każą, bo tak wypada, tak trzeba. Nie robiłam tego, bo chciałam, nie robiłam tego, bo czułam wewnętrzną potrzebę, tak jakby nakazywało mi tego serce. To tak jakby ktoś nastawił mnie na tryb ''wierz'' niczym u robota. Ot! Nie traktowałam tego z należytą czcią czy zaangażowaniem...jak już przeszłam próg liceum to właściwie zaprzestałam już jakichkolwiek prób porozumienia się z Bogiem. Przestałam się modlić, chodzić do spowiedzi...wszystko stało mi się obojętne. Nawet na kazaniach ucinałam sobie drzemki...oczywiście, mama i babcia, a już zwłaszcza babcia zachęcały mnie do żywszego uczestnictwa w życiu religijnym. Ja zawsze odburkiwałam, że nie mam czasu. No i poniekąd to była prawda. Głównie z lenistwa i braku jakichkolwiek chęci nie robiłam nic w tym kierunku.
Jednak te rekolekcje były jakieś wyjątkowe! Oczywiście, chodziłam zawsze na rekolekcje w rodzimej parafii. Ale wtedy...coś we mnie pękło. Podejrzewam też, że nie tylko mnie...na jednej z adoracji po prostu się rozbeczałam. Jak dziecko! Możecie mi wierzyć lub mnie...dotarło do mnie, że oddalam się coraz bardziej od Tego, który jest Najwspanialszy. Bo tylko On mógłby mnie uzdrowić i uwolnić z jarzma choroby. Dotarło do mnie, że ma On jakiś cel w tym, że dał mi AZS. Że nie dzieje się to bez przyczyny. Że on widzi jak cierpię, jak przeżywam każdy atak, ale widzi też przyszłość, która może być lepsza. Znacznie lepsza. On może zmienić mój los, sprawić, że może kiedyś moja walka się skończy.
Ciągle Boga o coś prosimy, nawet mimo chodem, nie będąc jakimś wielkim katolikiem. ''Boże, daj mi siły'', Boże, daj mi zdrowie'', ''Boże, daj mi więcej pieniędzy'' itd. Ale przecież...to nie jest złota rybka, spełniająca twoje życzenia! A potem, jak dzieje się nie po twojej myśli, naskakujesz do Niego i oskarżasz ''Dlaczego muszę tak cierpieć?!'', ''Dlaczego ja'', ''Dlaczego mnie zostawiłeś''? Gdyby Bóg spełniał każde twoje życzenia, to nikt nie musiałby w nic wierzyć, pokładać nadziei, swoich lęków czy strachów...człowiek naprawdę byłby spełniony? Wtedy to do mnie dotarło. Całe życie ciągle błagałam Boga, wręcz nakazywałam, by dał mi zdrowie, piękną skórę, chociaż siły do dalszej walki...a jak potem był atak, pytałam go, czemu mnie zostawił, dlaczego mi to robi, czemu pozwala by jedna z jego owieczek cierpiała tak bardzo?! Już nawet nie docierały do mnie argumenty, że inni mają gorzej...po prostu...najlepiej oskarżać Go o wszystko, co nam nie wychodzi! Tak najlepiej, tak najprościej! Zrozumiałam, że On dał mi AZS nie bez przyczyny...
W ciągu tych rekolekcji zdążyłam Go przeprosić za wszystko! Za swoje lenistwo, przekleństwa, ciągłe narzekanie na swój los, zachowanie! Podziękowałam mu za to, że ŻYJĘ! Że mogę jakoś funkcjonować, że jest już lepiej! Że JEST DOBRZE! DOBRZE JEST! I ZAWSZE BĘDZIE DOBRZE! Wtedy poczułam, że jest obecny. W moim sercu. Że wreszcie z sobą rozmawiamy! Poczułam, że patrzy na mnie z troską i dotyka ręką mojego ramienia. Gdy całowałam i tuliłam do siebie ten krzyż...on przy mnie był. Każdy w kaplicy to czuł. Chociaż przez krótki moment. Nie prosiłam go o nic. Tylko, żeby ochraniał moją rodzinę. Żeby wspierał ich na każdym kroku. By sprawił, żeby mama wreszcie była zadowolona z życia, by siostra miała kiedyś piękne, zdrowie dziecko i była szczęśliwą matką u boku swego męża, by moja babcia żyła jak najdłużej, by wujek wreszcie odnalazł szczęście niekoniecznie w alkoholu...poprosiłam go o to, bo właściwie to żyję dla nich! Dla mojej rodziny! Dla nich mogę nawet udawać, że dobrze się czuję...dla nich codziennie wstaję z łóżka i dla nich się staram w nauce...są dla mnie wszystkim...
Czy teraz stałam się super wierną chrześcijanką? Oczywiście, że nie! Wciąż walczę ze swoim lenistwem, też mam gorsze dni, gdy nie chcę nawet z Bogiem rozmawiać...ale próbuję. Modlę się czasami wieczorem swoimi własnymi słowami, a nie tylko oklepanymi regułkami. Gdy jestem naprawdę zmęczona, włączam muzykę i dedykuję jakąś piosenkę Bogu, by wiedział, że pamiętam. Po prostu próbuję wierzyć. Czy mi się to udaje? Nie wiem...zobaczymy:).
Wiem, że część z was tutaj nie wierzy w Boga. Ja nawet nie próbuję was jakoś szczególnie zachęcić do jakiejś zmiany poglądów czy od razu do modlitwy. Nie jest to też żadna reklama czy coś. Sama jeszcze nie wiem, czy ja jakoś wiele się zmieniłam od tamtego wyjazdu. Ja mogę jednak śmiało powiedzieć, że wierzę w Boga.

Bóg nie umarł:).


PS.Przepraszam za lekki chaos:). Wciąż pracuję nad formą;].
PPS. Przepraszam też, że tak dawno nie dodawałam żadnego postu. Totalne urwanie głowy!