czwartek, 29 października 2015

Moje cudowne, jesienne refleksje...

Witajcie, kochani!:)

Czasami przychodzą mi do głowy, nachodzą różne myśli, tak błyskawicznie, tak nagle i niespodziewanie...tak po prostu! Najczęściej te moje rozważania i refleksje pobudzają zwykłe proste sytuacje, zdarzenia, małe i można być rzec nieznaczące, ale właśnie wtedy wiele rzeczy ukazuje mi się wyraźniej i dosadniej, jak gdyby nic innego tylko TO dało mi do zrozumienia co się tak naprawdę dzieje i jak naprawdę jest. I to wtedy człowiek doznaje takiego uczucia olśnienia, ale czasami również trwogi i smutku, bo czasami w takich zwykłych, codziennych sytuacjach można dostrzec swoją samotność...

Mnie ostatnio zdarzyły się dwa takie ''olśnienia''. Jedno bardziej o pozytywnym zabarwieniu, drugie raczej negatywnym...chociaż...sama nie wiem czy to powinnam brać w tych kategoriach...raczej ''optymistycznym'' i ''realistycznym''...


Zacznę może od tego ''negatywnego'', żeby potem móc zakończyć tak weselej, że jednak nie jest tak w tym życiu ludzkim źle:).

Parę dni temu na lekcji WF-u odbyła się próba tańca poloneza przed studniówką ( na którą zresztą nie idę z wielu zresztą powodów, o których tu też nadmienię ). WF jak WF, więc tak czy siak ćwiczyłam. Tańcząc tak w kółko, a przynajmniej próbując tańczyć, odkryłam coś...przygnębiającego. Wyobraziłam sobie w tamtym momencie te wszystkie dziewczyny, koleżanki z klasy, jak tańczą w wytwornych sukniach, z pięknie upiętymi włosami, wymalowanymi oczami, z uśmiechami na twarzy, a koło nich stoją partnerzy w garniturach, lakierkach, wyprostowani i szarmanccy. Nie, nie czułam wtedy zazdrości i samotności, choć tego można się było w sumie spodziewać...nie...czułam...czułam się dosłownie jak Kopciuszek. Właśnie wtedy co pierwsze przyszło mi na myśl to właśnie Kopciuszek. Wśród tych wszystkich roześmianych i pięknych par ja, sama, szara myszka, z oszpeconą skórą, bliznami, moim własnym światem, który kontempluję sama w sobie, dziewczyna w łachmanach i obdartej sukni własnej skóry...

Wiem, że nie powinnam za bardzo dramatyzować w związku ze swoją chorobą. Wiem, że nie jest tak źle, że mogę z tego wyjść, że jest lepiej niż było...niektórych z was pewnie nudzi ciągłe to gadanie, jak to źle się czuję, jak ciągle narzekam i ubolewam nad swoim wyglądem...zdaję sobie z tego sprawę, bo sama nie lubię jak ktoś wiecznie biadoli i urąga na własny los, życie, zdrowie, miłość itp. Ale tak z drugiej strony...to po co to czytacie? Po co? To jest blog i chyba zamysłem tegoż bloga jest dzielenie się w nim swoimi przemyśleniami, spostrzeżeniami, refleksjami i uczuciami...nie chcę zresztą by brzmiało to zbyt kategorycznie, nie! Tak tylko nadmieniam...zawsze możecie powiedzieć, jeżeli chcecie bym przestała pisać o chorobie...bo to faktycznie...dołujące;/.

Wracając do mojej refleksji...kroczyłam tak w tym kółku, patrząc na wszystkich idących jednocześnie patrząc w dal i zastanawiałam się...jak to jest? Jak to będzie?! Bo dlaczego niby nie idę na studniówkę? Bo dlatego, że nie mam partnera? Da się przeboleć, ostatecznie nie wszyscy idą z chłopakiem. Bo dlatego, że nie ma pieniędzy? No nie ma. Nigdy nie ma, ale zawsze jakoś wiąże się ten koniec z końcem...Bo dlatego, że nie chce mi się? Hmm...na pewno by mi się zachciało, gdyby nie pewne mankamenty wynikające z mojej właśnie choroby i które to właśnie coraz bardziej zalegają mi na sercu i wciąż przypominają jak wiele ograniczeń będę musiała łamać, znając jednocześnie skutki tych wykroczeń...Bo dlaczego nie idę na studniówkę? Odpowiedź wydawać się może banalna, ale jednocześnie nikt by się pewnie nie domyślił przyczyny, gdyby mnie bliżej nie znał...Nie idę, ponieważ mam alergię na sztuczne barwniki w sukniach, na materiały, które nie są bawełniane, na makijaż, który wywołałby przeciwny efekt do zamierzonego, alergię na wiele perfum i dezodorantów, które zapewne masowo czułabym podczas studniówki i zresztą czuję na co dzień...nawet wizyta u fryzjera mogłaby wywołać jakiś niepożądany efekt nie w samej fryzurze, ale w żelach, piankach, odżywkach i innych chemikaliach, których mój organizm nie toleruje...dla przeciętnego Kowalskiego/przeciętnej Kowalskiej brzmi to absurdalnie jak jakaś głupia wymówka! No bo jak można nie iść na tak ważną studniówkę z tak błahych powodów? Uwierzcie mi, można. W TYM organizmie, mając TAK słabą odporność nie można za bardzo pozwolić sobie na wiele...mając alergię prawie na wszystko...nawet na głupią sukienkę...

Wtedy dotarło do mnie, że nie jestem i nie będę księżniczką jak wszystkie dziewczyny wokół mnie. Nie będzie przy mnie księcia, nie będę dumnie kroczyć na wysokich obcasach czując tą euforię i poczucie spełnienia. Nie, moja historia widzi mi się inaczej. Może nie tak typowo jak Kopciuszka. Wtedy powiedziałam sobie, że będę księżniczką, ale inną, nietypową, bo w łachach i brudach swojej skóry...czekając na tego, który spróbuje zrozumieć, że ta łaciata suknia jest na swój sposób piękna...i można być księżniczką nawet nie mogąc w pełni cieszyć się tym zaszczytem.


Drugim takim ''olśnieniem'' zdarzył się w bardzo prozaicznym geście jakim jest dotyk ludzkiej dłoni. Jako, że odgrywałam w tym polonezie rolę męską miałam na swojej dłoni dłoń koleżanki. Nie chciałabym, żeby brzmiało to dość dziwnie i absurdalnie, ale w tym dotyku odzyskałam wiarę w człowieka i jego możliwości - możliwości przełamywania własnych ograniczeń i stereotypów.

Na początku dość niepewne. Ledwie czułam ten dotyk, to było jak muśnięcie zimna, ledwo wyczuwalne. Im dłużej żeśmy tańczyły i im dłużej trwało to krążenie w kółku, tym wyraźniej czułam jej rękę. Mogłam ją nawet uścisnąć. Nie była już zimna, była cieplutka, a nawet zaczęły się pocić obie nasze ręce, a w pewnym nawet momencie nie wiedziałyśmy kiedy puścić. Nie opisuję tego tak jakby to były jakieś lesbijskie podchody, nie! Dla mnie ma to charakter symboliczny!

Żyjemy w takich czasach, że pomimo ogromnej obecności chorób w naszym świecie, czy to widocznych gołym okiem, czy też nie, to jednak nie wszyscy wykazują się tolerancją i jakimś poczuciem, że ta cierpiąca osoba to mimo wszystko człowiek mający uczucia i pragnący życia w towarzystwie, w którym zapomniałaby o swoim utrapieniu. Często jest tak, że jednak ta osoba chora jest sama i wyalienowana, bo wygląda jak pokraka, mówiąc nieco dosadnie...jednak wtedy, patrząc na zdrową i piękną skórę koleżanki leżącą na mojej pomarszczonej, poplamionej i pokrytą bliznami ręce doszłam do wniosku, że jest nadzieja. Że ludzie jednak mogą się przełamać i mogą też przyzwyczaić się do choroby drugiej osoby. Co więcej, mogą tą chorobę zaakceptować i po pewnym czasie nawet ją zrozumieć i pokochać!

I to wszystko, te moje myśli i refleksje zaczerpnięte zostały z jednej lekcji poloneza na szkolnym WF -ie...dziwny, ale zarazem fascynujący jest ten świat, w którym żyjemy. Wiele jest przed nami niedostępnego, ale zarazem wiele można odczytać z tego co dzieje się wokół nas nawet nie mając o tym pojęcia! Niezwykłe...zapewne to też rola mojej wybujałej wyobraźni i myśli, które nieustannie biegną mi po głowie! Wszędzie bym dopatrywała się drugiego dna! Ale czasami trzeba...by zdać sobie sprawę, że czasami najprostsze prawdy o życiu mamy na wyciągnięcie ręki:).

4 komentarze:

  1. Pisałam o mojej studniówce w styczniu na blogu. Ale i tutaj napomknę. Z prób poloneza uciekałam do szkolnej pedagog. Byłam z nią zaprzyjaźniona ze względu na wolontariat, a zdarzało mi się też u niej bywać, jak u spowiednika, bo i tego potrzebowałam. Więc wyjaśniłam, że nienawidzę tańczyć, nienawidzę tej całej farsy i czy mogę siedzieć u niej w gabinecie. Tak ominęłam większość prób. Na studniówkę za bardzo nie chciałam iść. Namówiły mnie przyjaciółki i zmusili ojciec z babcią. Mama uznała, że powinnam robić jak mi się podoba. Poszłam sama. Niby mogłam poprosić jakiegoś kolegę, ale nie czułam potrzeby afiszowania się z kumplem. Bo i po co? Jakbym miała chłopaka - fajnie - ale nie miałam. Poszłam sama, bawiłam się z przyjaciółkami i było w porządku.
    Czy wolałabym z tymi samymi osobami siedzieć wtedy przed telewizorem i jeść ciastka? Zdecydowanie.
    Studniówka nie jest niczym nadzwyczajnym. Ot, takie coś, co uznaje się za wyjątkowe. A nie będąc tam za wiele nie stracisz. Nie żałuj tego, bo nie masz po co.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Heh, prawdę powiedziawszy jakoś specjalnie nie żałuję tego, że mnie tam nie będzie, na tej studniówce. Bardziej raczej ubolewam nad przyczyną, dla której muszę z niej zrezygnować...;/

      Usuń
  2. No to faktycznie, ekscytująca lekcja, powiem ci, że też miałam takie zajęcia, ale oczywiście nie tańczyłam, na tyle nie zwariowałam ;) zresztą to było oczywiste dla mojej klasy, że weźmiemy z Karolem udział w studniówce, ale też były swoje powody, no oprócz tych nieszczęsnych pieniędzy. ale przyznaj, czy poszłabyś na studniówkę gdyby dopisywało ci zdrowie i był nadmiar funduszy? i tak, jeszcze gdyby był partner..my z całą pewnością nie żałujemy, zresztą świetnie zrekompensowaliśmy sobie ten czas ;D może tobie też uda się w jakiś symboliczny sposób ;)

    Kurczę, nie wiedziałam, że takie zwykłe dotknięcie ręki będzie dla ciebie znaczące, ale sobie to wyobraziłam i domyślam się, co wówczas poczułaś. No na pewno nie odrzucenie, a to ważne ;)

    Podobają mi się Twoje takie luźne i jak to ujęłaś, spontaniczne przemyślenia ;) Czekam na więcej, jak zwykle zresztą.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hah, rozumiem!^^ wiesz co...sama nie wiem czy bym poszła, ciężko mi powiedzieć...za bardzo choroba przyćmiła mi perspektywę życia normalnego...;].
      Nie poczułam odrzucenia, wręcz przeciwnie! Ludzka bliskość to było coś co wtedy potrzebowałam i wciąż potrzebuję, mimo to, że lubię samotność to taki dotyk sprawił, że naprawdę poczułam, że trzeba jednak mieć kogoś koło siebie, żeby nie zwariować samym z sobą...
      Dziękuję bardzo:).

      Usuń