wtorek, 19 stycznia 2016

Dreammaker...



I.
   Znajduję się w jakiejś sali. Na początku wydaje się być mała. Jest ciemno, wygląda na to, że jest to sala koncertowa. Ludzie elegancko ubrani siedzą ściśnięci koło siebie na miękkich siedzeniach. Patrząc w dół widziałaś jasno oświetloną scenę. Scena ta znajdowała się tak daleko, że krzesła przeznaczone dla orkiestry wyglądały jak maleńkie punkciki i wydawało się, że ta scena, otoczona rzędami czarnych postaci i ciemnych kolumn, jest jakimś najjaśniejszym światełkiem w tunelu...( możecie sobie wyobrazić rożka, gdzie na samym dnie jest scena, a koło niej wije się widownia ). 
   Na początku ewidentnie widać, że szukam sobie jakiegoś miejsca. Mam czarną, skromną sukienkę do kolan i proste włosy niemrawo opadające na ramiona.
    Potem nagle kadr przenosi się na jakieś mosiężnie wyglądające drzwi. To z tych drzwi wychodzą potem tłumnie ludzie. Ci sami, elegancko ubrani.  Są strasznie poważni. Na ich twarzach nie dostrzegam żadnych emocji. Ni wzruszenia, ni radości, ni rozczarowania...kompletnie nic. Same kamienne twarze. Wychodząc spieszą się i nie wymieniają z sobą żadnego zdania. Nagle spośród tego tłumu wychodzi mój wujek A. ubrany po cywilnemu - dżinsowe spodnie, kurtka, plecak, czapka i rozbrajający uśmiech. Widocznie na niego czekałam ( chyba z kimś jeszcze, takie mam przeczucie... ), bo podchodzi do mnie i wita się ze mną serdecznie. Pod pachą trzyma jakieś metalowe pudło. Wygląda na głośnik. Co dziwne, wyszedł z sali koncertowej co świadczy o tym, że też uczestniczył w koncercie. A co jeszcze dziwniejsze to mówi mi, że to pudło dał mu sam kompozytor...! 
   Krótkie spojrzenie wokół siebie. Wygląda na to, że jesteśmy na dworcu...

II.
   Las. Gęsty las. Po nim przechadza się Pocahontas (!). Gdzieś po drzewach na lianach buja się Tarzan (!). Nagle jakby ktoś do niego strzelił. W pierś. On spada do jakiegoś błota. Pocahontas przykuca przy kałuży i patrzy na niego. Wygląda na to, że nie rozumie co się stało. Rozgląda się wokół siebie, wydaje się być zamyślona, ale jednocześnie skupiona. Jakby czegoś szukała. Z mojego punktu widzenia wygląda bardzo wyniośle. Jest pełna spokoju, widać, że czegoś szuka...
    A Tarzan leży w tej kałuży. Krwawi. Nie może nic powiedzieć, ale wzrokiem stara się przyciągnąć Pocahontas. Cierpi. Ale widać, że nie cierpi tylko fizycznie. Cierpi też duchowo. W jego spojrzeniu jest taki okropny ból...przeżywa to, że ona go nie widzi. A jeżeli widzi to nawet nie stara się mu pomóc. Chodzi tam i nazad zamiast pomóc mu w potrzebie...w końcu król dżungli tonie w bajorze...

III.
   Jest słoneczny, zimowy ranek. Zmierzam w kierunku jakiegoś domu. Jest duży, a drzwi wejściowe są koloru czarnego. Po drodze napotykam spojrzeniem na wujka M. Rozmawia przez telefon, a jego mina jest pomiędzy uśmiechem a wykrzywieniem, gdy słońce pada na jego twarz. Uśmiecham się do niego, a następnie pukam do drzwi. W małej szybce na drzwiach widzę twarz drugiego wujka M. Pyta mi się ''w jakiej sprawie''. Ja odpowiadam coś w stylu ''w odwiedziny''. Chwilkę czekam, wujek mamrocze coś przez moment. W końcu otwiera. Ubrany jest, jakby dopiero co wstał z łóżka ; papcie, luźne spodnie dresowe, szlafrok i tak stąpa o lasce. W dużym salonie, w którym znajduje się kominek, sofa, fotel i szklany stolik, znajduje się moja ciocia I. oraz kuzyn M. 
   Czuję się idiotycznie. Cisza jest nie do zniesienia, a dodatkowo moje uczucie wstydu wynika z tego, że czuję się po prostu...niechciana, ignorowana. Ciocia coś robi, a M. ogląda telewizję. Ja podchodzę, zaproszona przez starszego już wujaszka, bym usiadła koło kuzyna. Ubrana w czarną kurtkę, zimowe kozaki czuję się głupio. Jakbym się wpraszała...
   Kuzyn od niechcenia pyta się co u mnie. Siedzi przygarbiony w białej koszuli i zmusza swoje usta, żeby podniosły się coś na znak uśmiechu. Ja jestem totalnie zakłopotana. Czuję się nieproszona...
   Potem kadr się zmienia. Jestem w pokoju mojej innej cioci R. Siedzi na kolanach swojego syna. Też oglądają telewizję (!). Na szczęście tutaj zetknęłam się z milszym powitaniem, a raczej pożegnaniem. Przytuliłam się do nich i wysłuchałam życzeń jakie mi złożyli. Potem wychodzę już w nieco lepszym nastroju. Tam, gdzie w rzeczywistości są schody, tam skończył się mój sen...

IV.
   Znajduję się na korytarzu w szkole podstawowej, do której kiedyś uczęszczałam. Koło schodów teoretycznie znajduje się sklepik szkolny. W moim śnie mieści się jednak jakieś inne pomieszczonko, z którego wychyla się głowa profesora od Edukacji dla Bezpieczeństwa! Te wąsiska i oczyska wychylają się wraz z jego ręką i wręczają mojej mamie i babci jakieś papiery...
  

Nie każdy sen ma sens;].


O kurczę, to już ponad 10 000 wyświetleń!!!^^, dziękuję kochani, jesteście WSPANIALI!!!

2 komentarze:

  1. Nie każdy sen ma sens, ale każdy jest ważny i na swój sposób piękny ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. aa, ja wiernie i stale, jak tylko pojawi się wpis, to jestem, czytam, jak najbardziej.
    ah, zrozumieć te sny. z pierwszego jedynie wysnułam wniosek za marzeniem związanym z wystąpieniem na scenie ;p

    OdpowiedzUsuń