piątek, 29 grudnia 2017

The Defenders - recenzja I. sezonu

Witajcie, kochani!

Przyszedł w końcu czas na to, by Daredevil, Jessica Jones, Luke Cage i Iron Fist w końcu się spotkali i to w jednym serialu. Nadeszli bowiem długo wyczekiwani Obrońcy Nowego Yorku!


Twórca; Douglas Petrie, Marco Ramirez
Premiera; 18.08.2017 (Polska)
Produkcja; USA
Dystrybucja; Netflix
W rolach głównych; Charlie Cox, Krysten Ritter, Mike Colter, Finn Jones, Rosario Dawson, Sigourney Weaver, Elodie Yung, Jessica Henwick, Wai Ching Ho
W pozostałych rolach; Simone Missick, Rachael Taylor, Scott Glenn, Elden Henson, Babs Olusanmokun, Deborah Ann Woll, Yutaka Takeuchi


Powiem szczerze, że mam mieszane uczucia co do kolejnej produkcji Marvel/Netflix i ciężko mi przyjdzie ocenić tenże serial, ale może po kolei. Co teraz dzieje się z bohaterami i jak ich losy się splotły?

Matt Murdock a.k.a. Daredevil (Charlie Cox) stara się wieść spokojne i stabilne życie. Nadal jest prawnikiem, walczy o sprawiedliwość w sposób legalny i uczciwy, co nie oznacza, że nie brakuje mu swojego drugiego ''ja''. Bowiem od bardzo dawna nie przywdziewa już czerwonego kostiumu i choć Nowy York jest już znacznie bezpieczniejszy i nie potrzebuje bohatera, Murdockowi brakuje jednak trochę adrenaliny. Ponadto młody prawnik wciąż tęskni za swoją zmarłą lubą, Elektrą (Elodie Yung) i ma wyrzuty sumienia, że nie mógł zapobiec jej śmierci.

Jessica Jones (Krysten Ritter) wiedzie swoje życie po staremu. Pracuje jako prywatny detektyw, a w wolnych chwilach się upija do nieprzytomności. Mimo, że ocaliła wielu ludzi przed manipulacyjnymi zdolnościami Kilgrave'a, nie chce, by świat dowiedział się prawdy. Marzy jedynie o spokoju i żeby ludzie się od niej wreszcie odwalili. Pewnego razu trafia jej się z pozoru zwykłe zlecenie odnalezienia architekta. Trop jednak prowadzi głębiej do pewnej tajnej i potężnej organizacji, która może zniszczyć Nowy York. Im bardziej Jess węszy, tym bardziej jej ścieżka z Mattem się splata.


Co zaś słychać u Luke'a Cage'a (Mike Colter)? Bohater Harlemu wychodzi z więzienia i jedyne czego pragnie to szczęścia u boku Claire (Rosario Dawson) oraz spokoju, który nawet po jego niezwykłych wyczynach, nie jest dany miejscu, które tak bardzo kocha. Tropiąc pewnego podejrzanego przemytnika trafia na kogoś, kogo się nie spodziewał. Tą osobą jest Danny Rand a.k.a. Iron Fist (Finn Jones). Danny wraz ze swoją ukochaną, Colleen Wing (Jessica Henwick) śledzą od dłuższego czasu Rękę, która stoi za nielegalnym handlem żywym towarem, narkotykami, a także innymi przekrętami, które mogą doprowadzić do zagłady Nowego Yorku. Cała czwórka wkrótce stanie przed ogromnym wyzwaniem i to w ich rękach leżą losy (poniekąd) całego świata.

Może zacznę od zalet całej produkcji. Przede wszystkim relacje między członkami Obrońców. Matt i Jessica to moi ulubieńcy. Mam wrażenie, że ich postaciom poświęcono najwięcej czasu. Murdocka od początku bardzo lubiłam. Jego upór, chęć niesienia pomocy innym i wrażliwość na ludzką krzywdę zawsze wzbudzały we mnie szacunek. Z drugiej strony Jessica, permanentna alkoholiczka, wiecznie pełna sarkazmu i nieustannie kręcąca oczami, w dupie mająca innych ludzi, też budzi we mnie sympatię. Jest taka ludzka i taka fajna po prostu, że nie da się jej nie lubić. Jej teksty i kąśliwe uwagi to dosłownie czysta uczta dla oczu i uszu. Matt i Jess są świetnie wykreowani i cieszę się, że w produkcji, która mieści tyle postaci, zarówno pierwszo-, jak i drugoplanowych, nie zostali potraktowani po macoszemu. Poza tym, wielkoduszny Matt vs. wścibska i sarkastyczna Jess to po prostu bomba! Kocham każdą scenę interakcji między nimi.


Danny w serialu wydaje się mieć kluczową rolę, bo to on niejako jest najsilniej związany z The Hand i jest, jak wspomniałam, kluczem do sukcesu Ręki i przejęcia jej władzy nad Nowym Yorkiem. Uważam, że Rand wciąż jest nieodpowiedzialny i zbyt narwany. Wciąż ma minę rozwścieczonego pekińczyka i nie potrafi racjonalnie myśleć. Mówi ciągle o swoim przeznaczeniu i sile żelaznej pięści, ale w starciu nie może sobie poradzić sam. Dopiero pod koniec serialu czuję, że bardziej podrósł emocjonalnie, ale do tego jeszcze wrócę. Pojawia się jeszcze Luke, który, jak dla mnie, jest w porządku. Wciąż odgrywa w historii rolę dobrodusznego mięśniaka, który nie chce się z nikim bić. Pragnie ustatkować swoje życie, a wszelkie utarczki z jakimś tajemniczym gangiem nie są w jego stylu. To Luke sprowadza Danny'iego na ziemię, uświadamia mu, że z pięścią czy bez, jest tylko bogatym chłopcem, który nie zna problemów innych ludzi. Uwielbiam dialogi między nimi, czy wtedy gdy się kłócą, czy wtedy gdy sobie pogadują. Dynamika między nimi jest niesamowita i cieszę się, że Luke ostudza porywcze zapędy Randa.

Tak też słówkiem dygresji to cieszę się, że Luke jest szczęśliwy z Claire, ale każda scena między nim a Jessicą udowadnia, że chemia wprost buzuje. Te spojrzenia, żarty, gesty... no mam nadzieję, że kiedyś się jeszcze zejdą, bo tworzą naprawdę ciekawą parę, a Jessice brakuje trochę męskiego wsparcia;).

Największym więc plusem całego serialu jest właśnie relacja między członkami ekipy Defenders. Scena w korytarzu Midland Circle, cały odcinek poświęcony poznawaniu się w jakiejś knajpie, finałowa walka ramię w ramię. Po prostu mniam! Wszystkie cztery ego/a (nie wiem jak to poprawnie odmienić) razem muszą nauczyć się współpracy, szczerości i zaufania.


Kolejną sporą zaletą serialu są efekty specjalne i sceny walki. Każdy z herosów ma jakby swój unikatowy styl. Zarówno Daredevil, jak i Iron Fist mają bardziej finezyjne ruchy. Jest więcej fikołków, salt. Widać, że Danny skorzystał ze zmiany producenta serialu, bo nawet jego styl walki prezentuje się całkiem przyzwoicie, a nie tak sztucznie jak w poprzednim jego solowym filmie. Daredevil zaś po prostu ma w Defenders największe pole do popisu. Jest szybszy i silniejszy. Niejednokrotnie cofałam się, by móc przyjrzeć się jak on z prędkością światła napierdziela swoich przeciwników. Włącznie jak kopie tyłek Danny'iemu;D. Wow!

Jessica i Luke z kolei są na tyle silni, że nie muszą się bawić w karate i sięgają raczej po kopniaki, ciosy, walenie ludźmi o ściany czy sufity. Do tej pory śmiać mi się chce, kiedy Luke z taką lekkością powala kilku facetów na raz. Kiedy zaś Jessica z takim niechceniem podnosi szafę czy chwyta windę to po prostu budzi szacun!

Teraz może przejdę do takich kwestii, które są zarazem i plusem, i minusem produkcji. Po pierwsze, The Hand. Już wcześniej można się było zetknąć z tą organizacją (patrz II. sezon Daredevila czy I. sezon Iron Fista). Dopiero tutaj pomysł został rozwinięty. 5 rozbitków ucieka z K'un Lun, tworzy tajne ugrupowanie i para się w ożywianiu zmarłych. Na czele Ręki stoi oczywiście 5 najpotężniejszych, czyli znana już Madame Gao (Wai Ching Ho), Murakami (Yutaka Takeuchi), Sowande (Babs Olusanmokun), Bakuto oraz głównodowodząca Alexandra (Sigourney Weaver). Pomysł na rozwinięcie wątku The Hand całkiem niezły, przyznam, że bardzo dobry. Połączenie starożytnych legend ze współczesnymi realiami, choć na początku trochę mnie odstraszało, tak jednak spodobało mi się. Gorzej niestety wypadli w tym jednak złoczyńcy. Sowande i Murakami... no cóż, nie mieli zbyt wiele do roboty, coś tam powiedzieli, postraszyli, ale gdyby ich nie było, to bym nawet nie zauważyła. Bakuto i Madame Gao poznałam już wcześniej i w sumie dalej uważam, że są porządnymi villainami, zwłaszcza Madame Gao. Widać, że jest podstępną manipulantką, nawet zwracając się do Alexandry. W dodatku, pomimo wieku, jest niezwykle potężna, być może też umie przywoływać swoje chi podobnie jak Iron Fist. Budzi jednocześnie respekt i nienawiść. Zaś Bakuto ma wiecznie przyklejony uśmiech na twarzy i, mimo, że mówi paskudne rzeczy, to ciągle ma tego banana. Jest charyzmatyczny i dość nietypowy w swoim sposobie bycia, dlatego uważam, że spisał się całkiem dobrze. Co do pani liderki...


Miałam dość duże oczekiwania, bo Sigourney Weaver to porządna aktorka, z wyższej półki, i cieszyłam się, że trafiła jakoś do Uniwersum Marvela. W serialu jednak odgrywana przez nią postać wypadła naprawdę blado;(. Stroi się w najdroższe ciuchy, je wytrawne potrawy, słucha klasycznej muzyki i w sumie prawi tylko same monologi. Nie pozwoliła mi się jej bać. Niby leaderka, ale czemu to nie wiem. Po prostu nie budzi we mnie żadnych emocji i pewnie gdyby postaci Alexandry też nie było, to nawet bym tego nie poczuła. Przykro, bo liczyłam na coś więcej...

Innym minusem, a dla innych może być plusem, jest dla mnie postać Elektry, która to właśnie została przywrócona do życia i wkurza mnie jeszcze bardziej niż przedtem. Jest zimna, bezwzględna i po prostu mnie drażni. Jest tym Black Sky, bronią Ręki przeciwko Defendersom, ale za każdym razem jak się pokazuje to mnie krew zalewa. No dobrze. Super walczy i ma naprawdę świetny kostium, ale nie mogę jej słuchać. Radowałam się wręcz jak Jess przypierdzieliła Elektrze samochodem;P. Co gorsza Matt jest gotowy poświęcić swoje życie, żeby ją ocalić, no trzymajcie mnie! Nie chcę już jej widzieć i to w związku z Mattem, który mam nadzieję, że powróci do Karen albo do kogokolwiek!

Skoro już mowa o Karen to warto wspomnieć o innych postaciach drugoplanowych, które powróciły i są jakby elementem spajającym całe uniwersum. Wróciła właśnie Karen czy wcześniej wspomniana Claire, mój kochany Foggy, Stick, Trish, Malcolm, Colleen czy moja wspaniała Misty Knight, którą czekają wielkie zmiany! Cieszę się, że postacie te powróciły i stanowią ważny element w życiu głównych bohaterów, ale tak naprawdę nie mają one zbyt wiele do powiedzenia. Wszyscy są, bo są. Jedynie Colleen coś tam chce pomóc, ale tak naprawdę to coraz bardziej mnie irytuje, a Misty, mimo, że nie ogarnia do końca z czym się mierzy i w konsekwencji SPOJLER traci rękę, to jednak lubię ją i chcę więcej Misty w kolejnym sezonie Luke'a Cage'a.


Mam też takie wrażenie, że serial zrobiony jest tak trochę za szybko i po łebkach. Poprzednie sezony miały po 13 odcinków. Tutaj jest 8 i wraz z 2 pierwszymi epizodami, które stanowią wstęp do opowiadania, można uznać, że z 6 odcinków to prawdziwa akcja. Wszystko się dzieje w tak zawrotnym tempie, że ledwo się nie obejrzę, a już koniec! No ale jaki koniec... zaskakujący i zapierający dech w piersiach. W dodatku zapowiadający zmiany w życiu każdego Obrońcy.

Summa summarum, muszę już kończyć, bo to za długa już recenzja. Serial jest naprawdę dobry. Ma oczywiście swoje wady i zalety, ale ogólnie jestem dosyć zadowolona z efektu końcowego. Muzyka Johna Paesano jest równie dobra jak poprzednio. W dodatku czołówka serialu jest nieziemska. Kolorystyka charakterystyczna dla poszczególnych bohaterów w połączeniu z epicką nutą tworzą naprawdę wciągające połączenie. Z drugiej strony czuję lekki niedosyt. Czegoś mi tu brakuje. Niemniej cały film oceniam dość pozytywnie i pozostaje mi czekać na The Punisher! Całość oceniam na 8/10.






piątek, 8 grudnia 2017

Iron Fist - recenzja I. sezonu

Witajcie!

Tym razem przyszło mi się zmierzyć z kolejnym serialem stworzonym przez Marvela w kooperacji z Netflixem. Jest to o tyle wyjątkowa produkcja, bo nigdy nie czytałam tylu negatywnych opinii. Oba sezony Daredevila były super, Jessica Jones również nie zawiodła, Luke Cage także niczego sobie, a Iron Fist... tu już fala hejtu i krytyki się wylewała hektolitrami. Najczęściej besztano kreację głównego bohatera, sceny walk oraz bezsensownie przedłużaną akcję. Byłam więc przygotowana na najgorsze, acz po obejrzeniu 13 odcinków stwierdzam, że nie jest aż tak tragicznie. 


Twórca; Scott Buck
Premiera; 17.03.2017 (Polska)
Produkcja; USA
Dystrybucja; Netflix
W rolach głównych; Finn Jones, Jessica Stroup, Jessica Henwick, David Wenham, Tom Pelphrey
W pozostałych rolach; Wai Ching Ho, Rosario Dawson, Barrett Ross


W wyniku katastrofy lotniczej u podnóży Himalajów 10-letni Danny Rand traci swoich rodziców. Zostaje jedynym ocalałym. Trafia on do Kun-Lun, zakonu, który szkoli młodego chłopca na niesamowitego wojownika Iron Fista - obrońcę i zaprzysiężonego wroga The Hand, który nie spocznie, póki nie zlikwiduje morderczego klanu. Danny (Finn Jones), po wielu latach treningu i szkolenia, odchodzi z Kun-Lun i wraca do Nowego Yorku, gdzie chce odzyskać swoją tożsamość i dowiedzieć się prawdy o swojej przeszłości.

Zastaje jednak chłodne powitanie. Traktowany jest wręcz z pogardą. Nikt bowiem nie wierzy w powrót Danny'iego Randa z zaświatów po prawie 15 latach, nie ma żadnego dokumentu tożsamości, do tego wygląda jak przybłęda i zna sztuki walk wschodnich. Kolejny jakiś niedorozwinięty kretyn, który myśli, że może zmienić świat. W pewnym momencie trafia nawet do psychiatryka. Musi jednak udowodnić, że jest tym dzieciakiem, który chce odzyskać swoje dobre imię i firmę, która mu się należy. 

Danny więc próbuje przekonać Warda (Tom Pelphrey) oraz Joy Meachum (Jessica Stroup), dzieci zmarłego Harolda Meachuma (David Wenham), że jest prawowitym dziedzicem Rand Enterprises. W końcu kiedyś się kolegowali, a Harold był współzałożycielem i przyjacielem ojca Danny'iego. Wszystko się z czasem komplikuje. Nie dość, że Danny nie może przekonać nikogo do swoich racji, to jeszcze na horyzoncie pojawia się Ręka, która prowadzi nielegalny obrót narkotykami poprzez Rand Enterprises i ma jeszcze niecne plany względem Żelaznej Pięści. Danny musi więc chronić swoje imię, swoich bliskich, a także stawić czoła swojemu przeznaczeniu. 


Powiem szczerze, że nie wiem, co sądzę o Dannym, naprawdę. Mam tak mieszane uczucia, co do postaci wykreowanej przez Finna Jonesa, że ciężko mi wyrobić zdanie na jego temat. Jest młody, niedoświadczony zarówno w cywilizowanym świecie, relacjach międzyludzkich, jak i w walce z wrogiem, o którym tylko czytał lub słuchał wyszukanych historyjek. Na pewno gubi się w nieznanym mu dotychczas świecie, nie rozumie czemu ludzie mu nie wierzą i kombinują za jego plecami. W pewnym momencie nie wie nawet komu ufać. Rozumiem, skąd u niego bierze się gniew, poczucie niesprawiedliwości, zemsta i nawet nieumiejętność logicznego myślenia. Chcą go wyrzucić z firmy, chcą go zabić na każdym froncie, chcą się go pozbyć, manipulują nim, kłamią. Chłopak nie ogarnia życia po prostu. Często współczułam mu w walce z namnażającymi się przeciwnikami, ale w pewnym sensie sam odpowiada za swoje niepowodzenia. Bez przemyślenia i większego namysłu pakuje się w największe bagno, w pewnym momencie doprowadza firmę do ruiny, jest nieodpowiedzialny i czasami zachowuje się jak dziecko. Trzęsie się ze strachu, ma jakieś napady nerwicowe, ma wieczną minę mordercy, który jednak jest za słaby, żeby zabić. Czekałam na moment, kiedy Danny zacznie ssać kciuka i błagać o pomoc. Z drugiej strony Danny nie jest taki zły i nie mogę powiedzieć, że mnie bezustannie wkurza. Ma też swoje lepsze sceny. Mam więc problem z oceną postaci Randa i mam nadzieję, że I. sezon to dopiero przedsmak tego, kim tak naprawdę stanie się Iron Fist. Na razie to jest ''a kid with a glowing fist''. 


Jak dla mnie ciekawiej rozpisanym bohaterem jest Ward. Na początku jawi się jako typowy biznesmen bufon, który ma w dupie co się dzieje z Dannym. Chce tylko utrzymać się na stanowisku, zarabiać kasę, rozwijać interesy i tyle, a wszelkie przeszkody eliminować. Potem jednak dowiadujemy się, że służy swojemu jednak-żyjącemu-acz-nieżyjącemu-w-normalnym-świecie-tylko-w-ukrytym-apartamencie-ojcu, ma problemy z narkotykami, musi okłamywać siostrę, choć wcale nie ma ochoty. Przez chwilę myślałam, że jest antagonistą, dopuścił się nawet morderstwa (?), ale potem zrozumiałam, że został człowiekiem zepsutym przez ojca, który traktuje syna jak śmiecia, każe robić co trzeba, wykorzystuje do swoich niecnych celów, żeby potem nim gardzić, bić go, wyżywać się na nim, grozić i zepsuć mu życie na każdym froncie. Harold po prostu ciągle przypomina Wardowi, że jest rozczarowany synem, nic bez niego nie dokona, a jego prawdziwym oczkiem w głowie jest Joy, która nawet nie wie, że ojciec żyje. Ward w końcu nie wytrzymuje presji, ucieka w substancje odurzające, doprowadza się do ruiny, w pewnym momencie nawet zabija z premedytacją, ma dosyć bycia manipulowanym. Ma wyrzuty sumienia, ma poczucie życia w kłamstwie, chce powiedzieć siostrze o wszystkim, lecz wtedy, kiedy wychodzi na prostą jest już sam i nie ma nikogo. Co prawda na początku miałam wątpliwości, czy wątek popadnięcia w narkotyki mi pasuje, nie czułam, żeby to było istotne dla postaci, ale jednak z czasem coraz bardziej rozumiałam Warda, współczułam mu i chciałam, żeby wszystko się wyjaśniło, bo facet zasłużył sobie na szczęście i happy end. Powiem nawet, że Ward jest lepiej wykreowaną postacią niż Danny, ma o wiele ciekawszą historię i jest taki autentyczny. Nie jest święty, nie jest dobry, ani zły, jest po prostu człowiekiem, a wszystko co robił, robił dla dobra siostry. Zniewolił mnie także jego amerykański akcent. 


Zupełnie odwrotnie ma się sprawa z Joy. Na początku jest miła, sympatyczna, trochę wątpi co się dzieje, ma dosyć oszustw i kłamstw ze strony brata, potem ojca. Stara się pomóc Wardowi, Danny'iemu, ogarnia całą firmę, gdy nikt tego nie robi. Z czasem jednak coraz bardziej irytuje mnie jej ślepota, jej naiwność i to, że zrobiono z niej córkę idealną, kiedy Ward poświęca siebie i swoje życie, żeby ją ratować. Końcówka serialu w ogóle mnie zbiła z pantałyku i nie wiem, chyba jeszcze bardziej Joy mnie zdenerwowała. 

W produkcji występuje kilku złoczyńców. W pewnym momencie nawet nie wiadomo kto jest dobry, a kto zły, bo tyle tego napakowali. Mamy m.in. Madame Gao (Wai Ching Ho), która niby jest malutką, bezbronną staruszką, ale jednak jest zabójcza, a jej metody manipulacji i zatruwania ludzkich serc/umysłów są naprawdę straszne. Gao jest świetnym villainem i od początku do końca wiadomo, że jest to zło wcielone. Genialna kreacja pani Wai, i choć pojawiła się np. w Daredevilu, to dopiero tutaj uważam, że najbardziej zabłysła. Gao udowadnia, że nie trzeba umieć walczyć, wystarczy słowami owijać ludzi i doprowadzać ich do szaleństwa. 


Innym villainem, który początkowo wydaje się sympatycznym i prawym człowiekiem, jest Bakuto. Okazuje się z czasem, że jednak taki prawy to on nie jest, wbrew wyniosłym zasadom, które wyznaje. Tak naprawdę jest dowódcą frakcji The Hand, która wcale jest nie mniej brutalna od tej, którą dowodzi Gao. Od początku czułam, że gostek śmierdzi podejrzanie i stwierdzam, że mój nos się nie mylił. Kawał drania, który tym bardziej irytował, bo miał taką sympatyczną buzię, a z ust sączył się taki jad... 

No i tak przechodzimy do, jak dla mnie, najbardziej kontrowersyjnej postaci, czyli do Harolda Meachuma. Na początku wydaje się być zły, potem znowu dobry, żeby potem tak mi namieszać we łbie. W końcu jednak okazuje się być totalnym złolem. To on stoi za śmiercią rodziców Danny'iego, to on zawiera sojusz z Gao, to on naprawdę przejmuje firmę, choć pozornie wydaje się, że czyni to Ward, to on rujnuje życie zarówno Wardowi, jak i Danny'iemu. Te momenty, kiedy wydawało mi się, że Harold jest w porządku, to były tylko pozory. Za maską prawego człowieka tak naprawdę stoi potwór. Widziałam Davida Wenhama we właściwie dwóch filmach; Władcy Pierścieni i Van Helsing. W pierwszej produkcji grał niedocenianego syna, chcącego jedynie ujrzeć miłość w oczach ojca, a w drugiej zabawnego i ciapowatego pomocnika protagonisty. W Iron Fiście zagrał złoczyńcę i wciąż nie mogę wyjść z podziwu, że David potrafi grywać tak różne postacie. Przerażał mnie wręcz w serialu i to w pozytywnym sensie. Pokazał, że nie ogranicza się w wyborze ról i jest naprawdę utalentowanym aktorem. 


No i dosłownie na chwilę warto wspomnieć o dwóch istotnych bohaterkach, które czuwają u boku Żelaznej Pięści, mianowicie Colleen Wing (Jessica Henwick) oraz Claire Temple (Rosario Dawson). Tą drugą można było spotkać w poprzednich serialach. Jejku, ona jest taka fajna! Jest pomocna, życzliwa, służy dobrą radą, w sytuacjach najbardziej napiętych jest najbardziej trzeźwa, ma poczucie humoru i po prostu cieszę się, że mogę ją widzieć za każdym razem. Nie wiem też co powiedzieć o Colleen. Na początku gra taką silną i niezależną kobitkę, którą zdecydowanie denerwuje towarzystwo Danny'iego, żeby potem przy jego następnych odwiedzinach się zakochała i stała się taka niewinna i krucha. Potem ciągle chce mu pomagać. Troszkę po macoszemu potraktowano jej postać i tak nagle przeskoczono między Colleen-chłopczycą a Colleen-zakochana po uszy w Danny'm. Nie wiem co o tym sądzić. Co nie oznacza, że nie lubię pani Wing. Wydaje się całkiem fajną bohaterką i zobaczymy jak potoczą się jej dalsze losy. 


Bardzo podoba mi się, że w produkcji występują nawiązania do poprzednich seriali. Jest wzmianka o Karen, o Luke'u, o Daredevilu, pojawia się także Jeri Hogarth, która pomaga Danny'iemu wygrzebać się z kryzysu, nie wspominając o wyżej wymienionej Madame Gao czy Claire, które definitywnie spajają całe uniwersum. 

Czas może przejść do strony techniczno-wizualnej Iron Fista. Efekty specjalne są słabsze niż we wcześniejszych serialach. Sceny walki wyglądają trochę nienaturalnie. Słychać dźwięk kopania, ale nie widać jakby tego na ekranie, że ten kopniak jest dostarczony z odpowiednią siłą. Czasami widać, że postacie się nawet nie dotykają, kiedy dochodzi do starć. Po prostu nie dopracowano scen walk należycie, choć pomysł był dobry. Podobała mi się ta żółta pięść, ale za rzadko się jakby ukazywała i chciałabym zobaczyć jej prawdziwy potencjał. Muzyka filmowa w wykonaniu Trevora Morrisa jest całkiem w porządku, w pewnych momentach wyczuwałam inspirację z filmu Tron; Dziedzictwo. Ubolewam trochę, że nie dodano kilku instrumentów charakterystycznych dla krajów azjatyckich. W końcu Iron Fist jest postacią kojarzoną właśnie z kung fu etc. 


Summa summarum, Iron Fist nie jest aż tak tragiczny. Da się go obejrzeć, ja się np. wciągnęłam i podobały mi się zaskakujące zwroty akcji. Niemniej serial nie jest idealny, występuje kilka niedociągnięć czy braków, sama postać Danny'iego nie powinna mnie więcej tak irytować. Zobaczymy czym się Żelazna Pjona wykaże w Defenders. Oceniam serial na takie niecałe 7/10.