piątek, 27 lipca 2018

The Gifted: Naznaczeni - recenzja I. sezonu

Witajcie, kochani:). Stwierdziłam, że kolejnym serialem, który koniecznie muszę nadrobić, jest The Gifted: Naznaczeni. Jeśli chodzi o telewizyjne produkcje związane z mutantami, to znam tylko Legion (bo właściwie więcej to nie ma). O Naznaczonych dowiedziałam się w sumie bardzo dawno temu i to dość przypadkowo, ale nie miałam jak zwykle czasu na oglądanie na bieżąco. W związku z tym, że mam jako takie wakacje, to od razu wzięłam się za seans. Czy było warto? Czas się przekonać!


Twórca: Matt Nix
Premiera: 03.10.2017 (Polska)
Produkcja: USA
Dystrybucja: 20th Century Fox
W rolach głównych: Stephen Moyer, Amy Acker, Percy Hynes-White, Natalie Alyn Lind, Sean Teale, Emma Dumont, Blair Redford, Jamie Chung
W pozostałych rolach: Jermaine Rivers, Coby Bell, Garret Dillahunt, Hayley Lovitt, Elena Satine, Joe Nemmers, Skyler Samuels


Serial w głównej mierze skupia się na historii rodziny Struckerów. Reed (Stephen Moyer) jest prokuratorem i jego główne zadanie sprowadza się do więzienia mutantów. Wraz z Kate (Amy Acker) tworzą wspaniałe małżeństwo. Ich dwójka dzieci, Lauren (Natalie Alyn Lind) oraz Andy (Percy Hynes-White) odkrywają wkrótce, że posiadają niezwykłe zdolności. Stało się. Dzieci są mutantami. Cała rodzina Struckerów musi uciekać, a jedynym miejscem, gdzie mogą się skryć i szukać pomocy, jest podziemna sieć mutantów o nazwie Mutant Underground. Od tamtej pory losy zarówno ludzi, jak i mutantów są przesądzone.

Generalnie to serial jest jak dla mnie całkiem dobry. Przez 13 odcinków dosłownie się płynie. Co prawda porozkładałam sobie seans na kilka dni, mniej więcej po 2 odcinki dziennie, żebym już totalnie nie oślepła, ale gdybym oglądała ciurkiem wszystkie epizody, to okazałoby się, że naprawdę serial wciąga. Występuje mnóstwo zwrotów akcji, zaskakujących scen walk i momentów, gdy mutanci ukazują swoje moce, nie brakuje też nawiązań do X-Menów oraz do Bractwa Złych Mutantów. Produkcja może nie jest nad wyrost genialna, ale naprawdę mi się spodobała.


Teoretycznie najważniejszy jest wątek rodziny. Reed musi zmienić nieco swoje poglądy względem i ludzi, i mutantów. Przez całe życie zamykał homo superior w klatkach, a teraz jedynym wyjściem jest prośba o ratunek skierowana właśnie do mutantów. Pragnie odkupić swoje winy, pomóc potrzebującym oraz przede wszystkim uratować swoją rodzinę, którą śledzi Sentinel Services. Bardzo podoba mi się postawa Reeda jako ojca i człowieka, który musi zakwestionować wszystko w to co do tej pory wierzył. Kate z kolei to troskliwa matka, musząca stawić czoła swoim własnym słabościom oraz stanąć na wysokości zadania. Oboje stanowią cudną parę i wspólnie odkrywają, że ich miejsce jest u boku tych, których ratunku najmniej się spodziewali.

Lauren i Andy z kolei to typowe rodzeństwo. Raz się kochają, a raz potrafiliby sobie skoczyć do gardeł. Podoba mi się jak ewoluują i odkrywają swoje moce. Lauren to ta, która by chroniła. Andy woli atakować. Dochodzi między nimi często do zgrzytów, zwłaszcza pod koniec. Powiem, że czasami mnie irytują, zwłaszcza Andy. Ma takie nieprzyjemne odzywki, buntuje się i nie umie panować nad sobą. Z drugiej jednak strony go rozumiem. Rodzina ciągle go zbywa, a fakt, że maltretowano go w szkole nie ułatwia sprawy. Lauren nawet zdążyłam dość polubić. Na początku kojarzyła mi się z taką super popularną blondyną co to wszyscy ją lubią. Z czasem jednak nabrała odwagi i doświadczenia. Nie będę się zbytnio rozwodzić, ale wątek odnośnie ich super mocy oraz przeszłości Reeda i jego dalszej rodziny to największy plot twist ever. Po obejrzeniu epizodu wstałam dosłownie z łóżka i łaziłam bez celu, bo musiałam to przetrawić.


Mimo wszystko rodzina Struckerów to nie jedyny wątek. Mamy cały świat Mutant Underground, który ukrywa się przed ludźmi jak tylko może. Występuje cała plejada mutantów, chroniących siebie i swoich najbliższych. Główne skrzypce wiedzie m.in. John Proudstar/Thunderbird (Blair Redford), Lorna Dane/Polaris (Emma Dumont), Marcos Diaz/Eclipse (Sean Teale), Clarice Fong/Blink (Jamie Chung). W serialu każda z tych postaci ma swój większy tudzież mniejszy wątek. John zmaga się ze stratą przyjaciela i z obowiązkiem dowodzenia całym podziemiem. Lorna i Marcos martwią się o przyszłość jeszcze nienarodzonego dziecka oraz ich niegdysiejszymi występkami z przeszłości. Clarice straciła całą rodzinę i próbuje odnaleźć swoje miejsce, gdzie jednocześnie mogłaby nauczyć się kontrolować swoje moce. Ażeby nauczyć się panować nad sobą, musi znaleźć punkt zaczepienia. John może jej w tym pomóc.

Do każdej z tych postaci jakoś się przywiązałam, a z drugiej strony... Każda na swój sposób trochę mnie drażniła. Na początku polubiłam Lornę za upór, sarkazm i pewność siebie, swoich mocy. Potem zaczęła mnie irytować swoimi pragnieniami wyrżnięcia ludzkości. Z Blink jest w sumie podobnie. Równie pyskata i sarkastyczna, ale wraz z rozwojem fabularnym polubiłam ją i jej chęć poprawy na lepsze. W dodatku ciekawie prezentuje się jej relacja z Johnym i liczę, że w drugim sezonie zobaczę jak dalej im się powiedzie. Z kolei wątek Marcosa jako eks-gangstera jakoś mnie nie przekonał, ale z czasem pokazał, że jest z niego badass i potrafi się postawić, a nie ulegać cudzym wpływom. Najbardziej podziwiam Johna właśnie, bo musi dźwigać na barkach całą organizację Mutant Underground, musi organizować plan działania i ratować uciekinierów. Podziwiam, że koleś się nie poddaje i daje radę to wszystko ogarniać. Oczywiście pojawią się też inne mutanty, ale ta czwórka stoi jakby na piedestale i ich motywy są najbardziej rozwinięte.


Tak naprawdę ciężko wskazać kto jest głównym antagonistą w serialu. Na początku wydaje się nim być Jace Turner (Coby Bell), agent Sentinel Services, który tropi i unieszkodliwia mutanty. Jednocześnie jest to dla niego osobista wendeta, gdyż w wyniku działalności mutantów zginęła jego córeczka. Za cel postanawia sobie odnaleźć i zlikwidować całą rasę homo superior. Potem pojawia się doktor Campbell (Garret Dillahunt), eksperymentujący z DNA mutantów i chcący unieszkodliwić istoty skutecznie, na swój pokrętny sposób. W grę dochodzi jeszcze potężna telepatka/i (Skyler Samuels), które co więcej komplikują już i tak napiętą sytuację na linii ludzie-mutanci. Te ostatnie wyjątkowo mnie irytowały. Jeszcze tych dwóch pierwszych panów jakoś trawiłam, a te panienki już mnie z równowagi wyprowadzały za każdym razem jak się pojawiły. To chyba świadczy o świetnej pracy aktorskiej. No zobaczymy co w drugim sezonie się wydarzy i w jakim kierunku pójdą te postacie.

Bardzo w produkcji podoba mi się fakt, że serial nie odpowiada ci na pytanie, po której stronie konfliktu stanąć. Zarówno zwykli ludzie, jak i mutanci swoje przecierpieli i żadna ze stron nie jest bez winy. Tutaj każdy ma coś na sumieniu i jesteś w stanie zrozumieć co kieruje obiema ugrupowaniami, dlaczego robią to co robią oraz skąd wzięły się ich uprzedzenia. Do końca nie wiesz, która ze stron przekroczy pewne granice. Dużo jest ponadto pokazanych aspektów politycznych oraz konfliktów na tle rasowym.


Jeśli chodzi o efekty specjalne to powiem, że jak na taki serial, to jestem pod wrażeniem. Każda moc każdego mutanta prezentuje się wręcz znakomicie. I zielona poświata na rękach Polaris, i oślepiające promienie Eclipsa, i portale Blink, i nawet tropicielskie zdolności Thunderbirda. Nie wspomnę już o mocach rodzeństwa Strucker. To wszystko wygląda naprawdę dobrze. Muzyka z kolei jest taka sobie. John Ottman słynie z muzyki do produkcji związanych z X-Menami, więc i tutaj go nie zabrakło. Jego kompozycje najbardziej mi się spodobały w scenach romantycznych czy smutnych. Generalnie jednak nie wybija się zbytnio, więc z zachwytami się wstrzymuję.

Summa summarum, The Gifted: Naznaczeni to bardzo przyzwoity i naprawdę dobry serial. Porusza mnóstwo ważnych kwestii jak chociażby podkreśla wartość rodziny, przyjaźni oraz że przeszłość nie może definiować naszej przyszłości. Polecam obejrzeć i przekonać się samemu, że czasami mały budżet daje czasami dużo ambitniejsze dzieło niż milion dolarów. Daję 8/10. Czekam na drugi sezon!









niedziela, 22 lipca 2018

Nazywaj mnie swoim imieniem, a ja nazywać cię będę swoim...

Powiem szczerze, że do obejrzenia tego filmu zachęciła mnie... Książkowa recenzja Tamte dni, tamte noce. Tak, oczywiście wpierw powinnam była przeczytać samą lekturę, ale jednak chęć zapoznania się z ekranizacją była silniejsza. Tym bardziej, że po sesji chciałam się odprężyć i już nie przemęczać mózgu czytaniem, a jedynie możliwością bez-wysiłkowego seansu. Jedno jest pewne. Książkę MUSZĘ przeczytać, a obejrzenie tego filmu było jedną z najlepiej podjętych decyzji w moim życiu. Wszelkie nominacje do Oscarów są słuszne i... Wow, wciąż zbieram szczenę z podłogi.


Reżyseria; Luca Guadagnino
Scenariusz; James Ivory
Premiera; 22.01.2017
Produkcja; Brazylia, Francja, USA, Włochy
W rolach głównych; Timothée Chalamet, Armie Hammer, Michael Stuhlbarg
W pozostałych rolach; Amira Casar, Esther Garrel, Victoire Du Bois
Nagrody; Oscar Najlepszy scenariusz adaptowany James Ivory
                 BAFTA Najlepszy scenariusz adaptowany James Ivory
                 Critics' Choice Najlepszy scenariusz adaptowany James Ivory
       Independent Spirit Najlepszy aktor Timothée Chalamet, najlepsze zdjęcia Sayombhu Mukdeeprom
                WGA Najlepszy scenariusz adaptowany James Ivory 
                GLAAD Media Najlepszy film szeroko rozpowszechniony
         Nagroda Gotham Najlepszy film fabularny Emilie Georges, Howard Rosenman, James Ivory, Luca Guadagnino, Marco Morabito, Peter Spears, Rodrigo Teixeira, najlepsza przełomowa rola aktorska Timothée Chalamet
                Nagroda Publiczności Trzecie miejsce Luca Guadagnino
                NBR Przełomowa rola Timothée Chalamet
            LAFCA Najlepszy film, Najlepszy aktor pierwszoplanowy Timothée Chalamet, najlepszy reżyser Luca Guadagnino
                NYFCC Najlepszy aktor pierwszoplanowy Timothée Chalamet


Akcja filmu dzieje się w latach osiemdziesiątych w małej włoskiej mieścinie. W starej rezydencji mieszka wysoce wykształcona rodzina Perlmanów. Pewnego lata przyjeżdża do nich student z Ameryki, Oliver (Armie Hammer), aby dokończyć swój doktorat i przy okazji skorzystać z uroków wakacji. W międzyczasie syn państwa Perlmanów, Elio (Timothée Chalamet) odkrywa fascynację przystojnym młodzieńcem. Czy początkowa niechęć przerodzi się we wzajemną przyjaźń? A może w coś więcej niż w zwykłą sympatię? 

Powiem szczerze, że nigdy nie słyszałam o Timothée Chalamet. Filmweb mi podpowiada, że grał w kilku serialach czy filmach, ale jakoś nie kojarzyłam go na tyle, żebym miała się czym zachwycać. Dopiero Call Me By Your Name pokazało jaki ogromny talent drzemie w tym młodym aktorze. Timmy okazał się idealnym wyborem do odegrania roli Elio i cieszę się, że mogłam osobiście przekonać się o jego ogromnym darze. Praktycznie cały film opiera się na rosnącej miłości i fascynacji drugim człowiekiem. Sama historia jest pokazana oczami 17-letniego, wrażliwego, niesamowicie inteligentnego Elio, który odkrywa czym tak naprawdę jest miłość, przyjaźń, lojalność. Uczy się dość trudnej lekcji, że życie nie jest usłane różami i czasami trzeba pocierpieć, żeby móc iść potem naprzód.


Naprawdę nie dziwię się, że Timothée został nominowany do Oscara tuż obok Gary'ego Oldmana czy Denzela Washingtona (!). Musiał udźwignąć na sobie cały film, bo nie ma właściwie sceny, w której nie występuje Elio. Potrafił w sposób doskonały odzwierciedlić emocje, które szarpią młodym chłopakiem, potrafił sprawić, że trzymasz za niego kciuki, pomimo, że nie zawsze to co robi jest słuszne. Elio nie jest bohaterem doskonałym. Popełnia błędy, ale potrafisz się z nim utożsamić i rozumiesz co nim targa. Pierwsze miłości zawsze sprawiają, że tracimy grunt pod nogami, a tym bardziej, jeżeli jest to jedna z tych zakazanych miłości. Wszelkie ruchy, gesty, mimika... To wszystko czujesz tak namacalnie i dobitnie, a Elio wydaje ci się bliższy niż możesz sądzić.

Mało tego, chemia między Elio a Oliverem jest tak niesamowita, że olaboga... Każdy gest, każdy dotyk czy spojrzenie ma ogromne znaczenie. Jeden wyraz twarzy niesie z sobą wielką wagę i widz zdaje sobie sprawę, że takie małe, pozornie nic nie znaczące symbole, mają swoją interpretację. Nie tylko zresztą ruchy ciała mają swoją rangę. Cały film jest przepełniony piękną, wrzynającą się w mózg, muzyką, cudnymi rzeźbami, książkami, przepięknymi włoskimi krajobrazami czy sielankowym klimatem, który sprawia, że czujesz się jakbyś tam był/a. I wcale nie czujesz upływu czasu. Ponadto odnosisz wrażenie, że jesteś we Włoszech wraz z bohaterami. Siedzisz przy stole, zajadasz się pysznymi jajkami i świeżymi owocami prosto z sadu.


Generalnie to podziwiam, że dwóch heteroseksualnych mężczyzn potrafiło bez skrępowania odgrywać sceny intymne. Cieszę się również, że jako Olivera wybrano Armie Hammera. Kojarzyłam go z różnych filmów komediowych czy fantasy, więc miło go było zobaczyć ponownie na ekranie, zwłaszcza, że jest niezwykle przystojny i utalentowany, więc oglądanie tej dwójki było po prostu czystą przyjemnością.

Na słowo uznania zasługuje także kreacja postaci drugoplanowych, które też mają coś ważnego do przekazania. Na tym tle wyróżniają się rodzice Elia, a zwłaszcza ojciec. Michael Stuhlbarg po prostu zmiażdżył swoją rolę. Mądry, przeuroczy człowiek, którego pokochałam wprost od pierwszego wejrzenia. Jego przemowa do Elia pod koniec filmu po prostu rozdrobniła mi serce na drobniutkie kawałeczki. Jak przez większość mojego życia nie miałam ojca, tak uważam, że takiego jak Pan Perlman chciałabym mieć.


Podziwiam również oczywiście samego reżysera, Luca Guadagnino, który naprawdę wykonał kawał świetnej roboty. Scenariusz jest także świetny, a na co chciałabym zwrócić jeszcze uwagę, to przepiękna muzyka. Tak naprawdę nie ma jej dużo w filmie. Pojawia się akurat wtedy kiedy trzeba, a w chwilach kiedy jej nie ma, to masz poczucie, że tak powinno być. Nasze życie niestety nie składa się ze ścieżki dźwiękowej, która rozbrzmiewa w tle. W takim przypadku ugruntowujesz się w przekonaniu, że tak naprawdę wygląda życie i sytuacje pokazane na ekranie mogłyby przydarzyć się również i nam. Piosenki w wykonaniu Sufjana Stevensa z kolei chwytają za serce i u mnie osobiście przywołują gęsią skórkę.

Summa summarum, Call Me By Your Name (ok, nie będę się bawić w tłumacza, ale przyznacie, że polski tytuł jest trochę... mylący?) to film cudowny, piękny, wzruszający, emocjonujący, intymny, zmuszający do myślenia i do rozważań. Morał może być np. taki, że miłość ma różnie wymiary, oblicza. Nieważne czy jest to na płaszczyźnie kobieta-mężczyzna czy mężczyzna-mężczyzna, miłość to piękny dar, którym warto się dzielić z innymi i cieszyć się z tego, że jesteśmy nim obdarowywani. Miłość nie wybiera, a jest dla każdego, niezależnie od płci, wieku, wykształcenia etc. Gorąco polecam obejrzeć tę produkcję, bo naprawdę warto. Nie mam żadnych uwag. Bez wahania 10/10!



UPDATE. Książkę już przeczytałam. Jest równie piękna i nawet piękniejsza od filmu. Poprzez wszelkie opisy Elia, który z rozbrajającą szczegółowością przedstawia czytelnikowi swoje uczucia, rozterki, przemyślenia, łatwiej jest zrozumieć jak wielką wagę niesie z sobą każde spojrzenie Elia w filmie. Piękna, cudowna lektura, która zdecydowanie zasługuje na pochwałę. Przeczytajcie, bo warto!

piątek, 13 lipca 2018

Jak to jest na tym Jagiellońskim cz. IV

Witajcie, kochani :).

Za mną już czwarta sesja egzaminacyjna w życiu i chyba najdłuższa z jaką do tej pory się zmierzyłam. Mózg mam jak z waty, czuję się jak zombie, gdyż półprzytomnie reaguję na to co się dzieje wokół mnie. W dodatku układ pokarmowy zaczyna mi wariować (witaj, regularne i zdrowe odżywanie się), a w pokoju mam istny armagedon, gdzie wszędzie walają się kartki, porozrzucane chaotycznie notatki i ciuchy, które nie miały czasu ułożyć się w szafie. Żyć a nie umierać :P.

Na szczęście tenże burzliwy okres w życiu mam za sobą (tzn. w głównej mierze) i w końcu mogę wrócić do swojej pasji, czyli do pisania bloga i przygotowywania dla Was materiałów :). Mam mnóstwo planów do zrealizowania, o czym będę Was na bieżąco informować. Generalnie jednak skupię się na dorobku kulturowym, czyli na filmach, serialach, komiksach, być może książkach. Czy mi się uda nie zmarnować wakacji na spaniu to się okaże, ale mam nadzieję, że je w pełni wykorzystam. 



Wracając jednak do sesji... Och, to były naprawdę długie i żmudne dwa tygodnie nauki, wysiłku umysłowego i mniejszego tudzież większego stresu. Nawet sesja letnia na pierwszym roku nie była tak wyczerpująca jak ta obecna. Dosłownie codziennie miałam egzaminy, codziennie musiałam chodzić na uczelnię i wytężać swój umysł, by przelać na papier wiedzę, którą posiadłam. A z czym tym razem przyszło mi się zmierzyć? Jakie przedmioty musiałam zaliczyć/zdać? Czy udało mi się z powodzeniem przejść na trzeci rok? Zacznę może od części angielskiej.


1.) Literatura i kultura amerykańska - z tym przedmiotem to trochę zabawna sprawa. Była oczywiście część wykładowa i ćwiczeniowa. Wykłady prowadzone były przez prze-sympatycznego pana, z którym wcześniej miałam przyjemność zdawać Cywilizację USA. Czemu zabawna sprawa? A no chociażby dlatego, że w tym semestrze nie mieliśmy egzaminu z tegoż przedmiotu w ogóle. Ba, nawet materiał przerobiony w tym półroczu nie będzie obecny na teście na trzecim roku. Po cóż więc zapychać plan zajęć przedmiotem, z którego nie ma egzaminu? No nie wiem, trzeba chyba coś wcisnąć studenciakom, żeby się nie nudzili. Ach, no tak, przecież potrzebujemy punktów ECTS, aha... Zapomniałam na śmierć!

Ciekawa też sprawa miała się z ćwiczeniami. Po raz kolejny zresztą utwierdzam się w przekonaniu, że moje serce bardziej lgnie do amerykańskiego angielskiego. Teksty, które czytaliśmy były znacznie przystępniejsze i łatwiejsze w odbiorze (są wyjątki, oczywiście), a tematyka bliższa moim zainteresowaniom czy też potrzebom (tutaj kolejne wtrącenie, bo przecież opowieść o Tricksterze, srającym i pierdzącym w lesie, to było coś czego akurat w tamtym momencie pragnęłam. Nie wspomnę już o niesamowitym patencie na podryw. Pamiętaj, jeżeli chcesz poderwać dziewczynę, daj jej książkę z kazaniami! Od razu wpadnie w Twe ramiona!). W każdym bądź razie, amerykańska literatura to było dla mnie zabawne zjawisko w tym semestrze. Może też dlatego, że prowadzący zajęcia był troszkę szurnięty i nieogarnięty, ale totalnie mi to nie przeszkadzało. Nie wymagał ogromnej wiedzy czy nawet znajomości lektur. Nawet zmienił zasady zaliczenia, byleby studenciakom pójść na rękę. Koleżka niezwykle zabawny i pozytywnie roztrzepany. Z przyjemnością podchodziłam do testu. Teraz tylko modlę się, żeby po wakacjach było równie sympatycznie na zajęciach:).

2.) Praktyczna Nauka Języka Angielskiego - na tą część egzaminu składały się trzy elementy; pisanie eseju, czytanie ze zrozumieniem oraz tzw. Use of English, czyli przeróżne zagadnienia z gramatyki czy też słownictwa. Każda z tych części i ćwiczonych umiejętności była praktykowana na zajęciach u różnych prowadzących. 

Powiem szczerze, że w tym roku niespecjalnie przygotowywałam się z j.angielskiego, gdyż skupiłam się na j.niemieckim, o którym wspomnę za chwilę. Poza tym nie czułam się jakoś wybitnie dokształcona przez nauczycieli i sama więcej uczyłam się poprzez oglądanie filmów z napisami czy oglądanie wideo na You Tubie. Niemniej na egzamin nauczyć się musiałam, a przynajmniej na Use of English. Myślę, że poszło mi dość dobrze. Co prawda nie widziałam arkusza na własne oczy po korekcie, ale mam poczucie, że skoro zdałam, to zdałam całkiem przyzwoicie. W taki też sposób dostałam się na egzamin ustny, który poszedł mi dość dobrze. Ba, nawet super. Mówienie z amerykańskim akcentem to jest dla mnie czysta przyjemność. 

3.) Literatura i kultura angielska - tego przedmiotu troszkę się jednak bałam. Tak jak w przypadku literatury amerykańskiej, i tutaj występował podział na wykład i ćwiczenia. Jeśli chodzi o wykłady... Hmm... Chodziłam na nie, owszem, ale poza robieniem zdjęć slajdom czy przepisywaniem nieskładnych, z kontekstu wyrwanych notatek, to ja nie wiem co ja tam robiłam. Tym bardziej, że pani, która wykładała, mówiła tak sennym, monotonnym głosem, że człowiek o 8.00 rano ucinał sobie, chcąc nie chcąc, dodatkową drzemkę. 

Na ćwiczeniach z kolei moja wiedza nie została w jakiś znaczny sposób poszerzona niż o to, co znajdowało się w analizach tekstów na Internecie (apropos to polecam serdecznie Sparknotes oraz Schmoop. Wybawienie dla przeciętnego żaka!). Poza tym, za przeproszeniem, ale gostek się tak jąkał, że czasami musiałam się naprawdę powstrzymywać od śmiechu. Tak więc 70% czasu na ćwiczeniach to były takie dźwięki; yyyy, eeee, yyyy. Jak więc można się łatwo domyślić większość materiału musiałam przyswoić na własną rękę, mając gdzieś w podświadomości wiedzę, że test z literatury będzie bardzo surowo oceniany, a zadania w większości będą otwarte. Cóż... Wciąż nie mogę się pozbierać po tym jak dowiedziałam się co dostałam. Jestem dumna z siebie i z tego, że pomimo, że nie przeczytałam wszystkiego tak jak było trzeba (no sorry, ale nie samą literaturą człowiek żyje), to jednak udało mi się osiągnąć bardzo dobry wynik. Litka mi nie straszna! 

4.) Fonologia - co najmniej jeden przedmiot na rok/semestr musi być totalnie dziwny, bezsensowny, kompletnie niezrozumiały i nieprzydatny w życiu codziennym. Takim przedmiotem w tym semestrze okazała się fonologia. Ciężko mi nawet wyjaśnić o czym był tenże przedmiot. Po prostu badanie dźwięków, fonemów, alofonów, porównywanie pewnych zjawisk, które zachodzą między poszczególnymi elementami. Więcej Wam nie opowiem, bo kompletnie nie wiem co się działo na wykładach. Miałam wrażenie, że mimo, że słuch mam jeszcze w miarę sprawny, to słyszę jakiś angielski bełkot, który nawet przetłumaczony na polski nie ma sensu. Jedno jednak Wam powiem. Doceniam i szanuję ludzi, którzy interesują się tak abstrakcyjnymi dziedzinami jak chociażby dźwiękami zwarto-szczelinowymi. Poważnie, chylę czoła i zdejmuję czapkę z głowy, bo naprawdę trzeba mieć niesamowitą umiejętność dostrzegania takich szczegółów i w ogóle chęć zajmowania się czymś tak surrealistycznym, czym przeciętny Kowalski w życiu by sobie głowy nie zawracał. 

Tym bardziej jestem w szoku, że jestem jedną z tych wielce uprzywilejowanych osób, które jakimś cudem/zrządzeniem losu, zdały ten egzamin. Przyznam się, że naprawdę nie miałam już siły uczyć się tego przedmiotu, a przynajmniej nie na tyle na ile chciałam. Mimo, że czytałam przeróżne materiały, to moja wiedza nie stawała się obszerniejsza, więc po prostu modliłam się, aby moje jakże wybitne skrawki o potocznej nazwie ''notatki'', starczyły. Przez pięć długich dni stresowałam się wynikami i normalnie tańczyłam z radości, gdy dowiedziałam się, że jednak zdałam. Tym bardziej, że ponad połowie roku się nie poszczęściło. Z ulgą mogę zapomnieć o istnieniu tego przedmiotu ;P i cieszyć się, że czasami ''strzelanie'' okazuje się być najlepszym wyjściem.

Teraz czas na część niemiecką :).


5.) Praktyczna Nauka Języka Niemieckiego - na ten przedmiot jestem najbardziej wkurzona. Na niemieckim skupiłam w tym roku wszystkie swoje zasoby mózgowe i czasowe. Znosiłam teksty wiedźmy, która twierdziła, że dyslektyk na studiach sobie nie poradzi. Powiem szczerze, że chyba udało mi się jej udowodnić, że jednak coś potrafię. Niemniej musiałam nie zdać i to DWOMA punktami. Boli ten fakt tym bardziej, że i część z gramatyki, i część z czytania, i część z pisania napisałam naprawdę super. Jeszcze bardziej boli fakt, że słuchanie mi wszystko zepsuło, a byłam na wstępnej liście do egzaminu ustnego. Przyznam bez bicia, że troszkę się popłakałam, bo przeznaczyłam tyle czasu i tyle wysiłku na naukę niemieckiego, zaniedbując czasem inne ważne przedmioty, na których bardziej mi zależało. Najgorsze jest w tym wszystkim to, że muszę we wrześniu pisać od nowa wszystkie części. 

Marnym pocieszeniem jest to, że połowa roku znowu nie zdała i jeszcze raz musimy przechodzić przez to samo. Nieważne też do kogokolwiek pójdziemy i o cokolwiek nie poprosimy to i tak nikt nas nie wysłucha i nie pójdzie na rękę, chociaż ten jeden jedyny raz. #JakŻyćNaUJ

6.) Kultura krajów niemieckiego obszaru językowego - przyznam się bez bicia. Byłam tylko na dwóch wykładach z tego przedmiotu. Totalnie olałam te zajęcia. Z jednej strony mi głupio, bo widać, że pani bardzo lubi to co robi, wszystko dokładnie tłumaczy i jest po prostu miłą istotą. Z drugiej strony nie potrafiłam się zmotywować, by iść na jeden wykład i to późnym wieczorem. Zwłaszcza, że dzień później odbywały się ćwiczenia z wiedźmą. Tak też kompletnie zignorowałam tenże przedmiot, a do egzaminu podchodziłam dość obojętnie. Notatki były na platformie, część też dostałam od koleżanek, także byłam na dość bezpiecznej pozycji. Jeszcze na pierwszym roku bym się przejęła, teraz w sumie mnie to obojętne. Najważniejsze, że zdane i to pozytywnie!


Jak już pewnie wiecie jestem też na module pedagogicznym, który ma umożliwić zdobycie kwalifikacji w zawodzie nauczyciela. W związku z tym miałam również kilka egzaminów + odbyłam dodatkowo praktyki pedagogiczne w szkole. 
7.) Dydaktyka języka angielskiego w przedszkolu oraz na I i II etapie edukacyjnym - jeśli chodzi o ćwiczenia to generalnie uczyliśmy się o tym jak nauczać małe dzieci, co brać pod uwagę, gdy pracuje się z młodymi uczniami i jak prawidłowo przygotowywać zajęcia w szkole. Pierwsza część egzaminu polegała na przygotowaniu planu zajęć dla klas od I-III, a druga część z kolei od klas IV-VIII. W moim przypadku oczywiście poszła lepiej ta druga część, bo zdecydowanie lepiej pracuje mi się ze starszakami i tak to mam więcej możliwości jaki materiał chciałabym przerobić z dzieciakami. Z kolei jeśli chodzi o wykład to zdecydowanie było więcej teorii, pojęć z dziedziny psychologii czy metodologii. Generalnie zajęcia były w porządku, a z przyswajaniem wiedzy nie miałam większych trudności, chociaż w przypadku przygotowywaniu planu zajęć to trzeba było raczej liczyć na intuicję i takie swoiste wyczucie.

Odbyłam również praktyki pedagogiczne (obserwacje) w Szkole Podstawowej z Oddziałami Integracyjnymi nr 12 im. Janusza Korczaka w Krakowie. Bardzo spodobała mi się taka swojska atmosfera w tejże placówce. Mnóstwo dekoracji, pięknych prac naściennych, dzieci starsze i młodsze wspólnie bawiące się z sobą. Miło wspominam czas praktyk i myślę, że możliwość obserwowania relacji na polu nauczyciel-uczniowie była dość ciekawym doświadczeniem. Mam nadzieję, że jako nauczyciel będę mogła wykazać się nieco większą cierpliwością i wytrwałością niż mi się wydaje. 


Jeżeli chcecie poczytać więcej na temat poprzednich egzaminów zapraszam TUTAJ. Nie wiem czemu nie ma już tych obrazków, pojawiają się i znikają...


A Wam jak poszły egzaminy? Zdaliście wszystko w pierwszym terminie? Z jakim przedmiotem przyszło Wam się najbardziej wysilić? :)