sobota, 27 lipca 2019

God loves sinners best, czyli II. sezon "Legion"

Witajcie, kochani:). Powiem szczerze, że pierwszy sezon Legion bardzo mnie zaintrygował swoją unikatowością. Świat przedstawiony, zwariowana fabuła, świetna gra aktorska oraz psychodeliczna muzyka to tylko kilka komponentów, które sprawiają, że tenże serial prezentuje się wyjątkowo na tle innych produkcji z gatunku superhero. Dla mnie więc kwestią czasu był moment, w którym wezmę się za oglądanie sezonu drugiego. Zwłaszcza, że zakończenie ostatniego odcinka pierwszej części było dosyć... Niespotykane. O czym opowiada więc drugi sezon Legion? Co się dzieje z głównym protagonistą? Czy odnajdzie w końcu pasożyta, który całe życie zatruwał mu umysł?


Twórca; Noah Hawley
Premiera; 03.04.2018
Produkcja; USA
Dystrybucja; 20th Century Fox Television
W rolach głównych; Dan Stevens, Rachel Keller, Aubrey Plaza, Jeremie Harris, Jemaine Clement, Hamish Linklater, Navid Negahban
W pozostałych rolach; Jean Smart, Katie Aselton, Bill Irwin, Amber Midthunder


Powiem szczerze, że drugi sezon serialu jest jeszcze bardziej pokręcony i szurnięty niż pierwszy. To jest istna jazda bez trzymanki, a już zwłaszcza ostatnie dwa, trzy odcinki, kiedy na ekranie dzieją się takie rzeczy, że ciężko naprawdę ogarnąć umysłem to, co się widzi, słyszy i czuje.

Akcja przenosi się parę miesięcy po wydarzeniach z pierwszego sezonu. David, nieświadomy tego jak długo czasu upłynęło odkąd utknął w tajemniczej kuli, powraca do ośrodka Divison 3, które teraz współpracuje z ekipą nadprzyrodzonych. Wydaje się, że jest całkiem normalnie i przyjemnie, jednak nie do końca. Shadow King (Navid Negahban) uciekł, więżąc zarówno Olivera (Jemaine Clement) oraz Lenny (Aubrey Plaza), i szuka swojego ciała, aby odzyskać moc i przejąć władzę nad światem. Samego zaś protagonistę odwiedza Syd z przyszłości (Rachel Keller), która zapowiada rychłą zagładę. Wieści głoszą, że to jednak nie David będzie bohaterem. Może nawet odegra kluczową rolę jako przeciwieństwo herosa. Co ma zrobić David? Czy może liczyć na pomoc przyjaciół? Division 3 pomoże pokonać Shadow Kinga? Być może pojawią się inni, niespodziewani sojusznicy w walce ze złem...


Tym razem odnoszę wrażenie, że drugi sezon Legionu skupia się na tym jak to świat wokół Davida zwariował w przeciwieństwie do pierwszego, gdy to David był postrzegany jako wariat/dziwak. Czas poszedł do przodu, a w związku z tym pojawiły się kobiece androidy z wąsami, mężczyzna z koszem wiklinowym na głowie (!), mnisi, którzy przekazują dziwne choroby zakaźne, gdzie głównym symptomem jest... szczękanie zębami. Ponadto większość mutantów zdążyła rozwinąć swoje zdolności. Syd (Rachel Keller) potrafi zmienić się w kota, a Ptonomy (Jeremie Harris) żyje sobie obecnie w systemie komputerowym. Można? Można!

Jak dla mnie Dan Stevens w roli Davida to po prostu strzał w dziesiątkę. Sam David jest już w pełni świadomy swoich mocy i potrafi je wykorzystać wedle swojej woli. W przypadku drugiego sezonu musi odkryć w jakich sytuacjach i w jaki sposób korzystać ze swojego talentu i czy czasami nie przesadza z ich użyciem, bo tak naprawdę nierzadko stąpa po niepewnym gruncie między byciem superbohaterem a złoczyńcą. Nawet przyjaciele stopniowo przestają mu ufać, zwłaszcza kiedy powraca Shadow King i zaczyna wszystkim (dosłownie!) mącić w głowach. Tak bardzo kibicuję Davidowi, bo to naprawdę dobry człowiek, który gubi się w życiu. Stracił wiele i nie dziwię się, że czasami popełnia błędy, bo po prostu nie jest pewny co ma czynić. Mam nadzieję, że w trzecim sezonie dowiemy się jak dalej potoczą się jego losy i trzymam kciuki, bo Haller naprawdę ich potrzebuje!


Cieszę się natomiast, że w drugim sezonie poświęcono więcej czasu tym postaciom, które miały go nieco mniej w pierwszym. Więcej jest Olivera, Clarka (Hamish Linklater) czy Lenny, której wątek niezwykle mnie wciągnął. Ponadto motyw siostry Davida, Amy (Katie Aselton), też został poszerzony i przez odcinek poznajemy historię o Davidzie z jej perspektywy. Skoro już wspomniałam o Clarku i Lenny to bardzo fajnie zastosowali tutaj twórcy wątek homoseksualizmu, który nie jest wpychany na siłę widzom do gardeł, acz subtelnie zaprezentowany.

W dodatku sam złoczyńca jest naprawdę... straszny! Na początku myślałam, że Amahl Farouk (czyli inaczej Shadow King) jest taki... meh. Wolałam bezcielesną, koszmarną, żółtą zjawę z pierwszego sezonu, która naprawdę wywoływała u mnie przerażenie. Z kolei tutaj jest to człowiek niezwykle inteligentny, sprytny, który nie przebiera w środkach i skrupulatnie dąży do swojego celu. Jest okrutny, bezwzględny i stanowi siłę, z którą trzeba się mierzyć. Pod koniec sezonu nawet zaczęłam mu współczuć oraz spostrzegać, że on wcale nie jest taki zły jakim się wydaje, chyba, że bardzo dobrze udaje.


Generalnie wszystkiego w serialu jest więcej. Efekty specjalne, według mnie, są o wiele lepsze właśnie w drugim sezonie. Finałowa walka między głównym protagonistą a villainem to piękna artystyczna uczta, w dodatku taka w bardzo komiksowym stylu. Sam klimat produkcji jest totalnie niepodrabialny. Realizm i powaga miesza się z absurdem i szaleństwem. Pełno jest przedziwnych pomieszczeń, miejsc, wymiarów, zagadek. Już nie wspomnę o nieprzewidywalnych plot twistach czy niektórych makabrycznych i strasznych scenach (SPOJLER) jak np. śmierć Amy/narodziny Lenny w nowym ciele czy walka w labiryncie z Minotaurem. Całość uzupełnia dodatkowo muzyka Jeffa Russo, która naprawdę jest genialna. Występuje w niej mnóstwo elementów psychodelicznych, surrealistycznych, wyjętych prostu z horroru czy z totalnie innego wymiaru. Nie mogę też zapomnieć o pięknych piosenkach, które świetnie wkomponowują się w daną scenę. Nie powiem, pod względem czysto wizualnym to serial jest na naprawdę wysokim poziomie. Atmosfera jest wyjątkowa i podziwiam twórców, którzy w nietuzinkowy sposób przedstawili cały ten porąbany świat. Także kostiumy i charakteryzacja wzbudzają podziw.

Nie jest to serial bez wad. Potencjał niektórych postaci został zmarnowany. W pierwszym sezonie np. uwielbiałam panią Melanie Bird (Jean Smart). Silna, twarda babeczka, której celem było pomaganie innym. Teraz ona sama popadła w nałóg, a jej jedynym celem jest wdychanie koki i użalanie się nad sobą. Serio, ja ją rozumiem, ale jej postępowanie w trakcie opowiadania jest totalnie nielogiczne i godne pożałowania. Tak samo nie wiadomo co się stało z Ptonomy'm. Generalnie to występuje dość sporo niedopowiedzeń, które mam nadzieję, że się wyjaśnią, bo mnie tu ciekawość zżera.


Summa summarum, Legion to naprawdę przedziwny a zarazem wyjątkowy serial. Nie jest doskonały i niejednokrotnie zdarzają się chwile gdy zadaję sobie pytania typu ''wtf''. Niemniej produkcja porusza wiele ważnych wątków np. jakie są moje cele w życiu, czego tak naprawdę chcę, kim jestem. Czy gdybym posiadła tak potężne telepatyczne/telekinetyczne zdolności to czyniłabym dobro? A może zaspokajałabym własne potrzeby? Serial zmusza nas do wielu przemyśleń i zmusza nas do głębszych refleksji. To nie jest jedna z tych pustych popcornowych rozrywek. Tutaj trzeba się skupić. I z każdej lekcji, jaką podsuwa nam serial, wysnuć jakąś sentencję. Daję porządne 8/10.


środa, 17 lipca 2019

Moja przygoda z 5SOS, czyli najlepsze muzyczne odkrycie Vombelki!

Pewnie już wiecie z mojego fan page'a, że ostatnio zachwycam się muzyką 5SOS, czyli w rozwinięciu 5 Seconds of Summer. Zdarzyło się dość szybko, nagle, niespodziewanie. Bum, jedna piosenka i tak zaczęła się moja przygoda z ich twórczością, która nieprędko się skończy. Jak do tego doszło? Dlaczego warto przekonać się jak świetne są ich utwory? Zapraszam do krótkiego przewodnika!


Pokrótce o bandzie  

5 Seconds of Summer, w skrócie 5SOS, rozpoczął swoją karierę w 2010 roku, gdy chłopaki zaczęli na YouTube wrzucać covery popularnych piosenek. Oficjalnie zakłada się jednak, że zespół został założony w grudniu 2011 roku w Sydney. Ich talent odkryto przez istniejący wtedy zespół One Direction, którzy zaprosili chłopaków jako support na ich trasę koncertową w 2013 roku. Od tamtej pory 5SOS coraz bardziej piął się na wyżynach kariery. Ich pierwszym ogromnym hitem okazała się piosenka She Looks So Perfect. Później, dzięki Louisowi Tomlinsonowi czy Niallowi Horanowi, kolejne dwa utwory podbiły świat: Gotta Get Out oraz Out of My Limit. Niedługo potem wydali album zatytułowany 5 Seconds of Summer (2014), LIVESOS (2014), Sounds Good Feels Good (2015). Ich ostatnia płyta pt. Youngblood wyszła na światło dzienne po trzech latach przerwy, czyli latem 2018 roku i okazała się fenomenalnym sukcesem na świecie. 

Na zespół składa się m.in. Luke Hemmings (główny wokalista, gitarzysta), Ashton Irwin (perkusista, wokalista), Calum Hood (basista, wokalista) oraz Michael Clifford (gitarzysta, wokalista). Wszyscy pochodzą z Australii, a do bandu najpóźniej dołączył Ashton. Michael  z kolei zaproponował założenie 5SOS oraz wymyślił nazwę zespołu. Chłopaki sami tworzą swoje piosenki, choć ostatnio współpracowali np. z Charliem Puthem, Julią Michaels czy grupą Chainsmokers.  

Dlaczego warto zapoznać się z 5 Seconds of Summer?

1.) Tworzą niesamowitą muzykę i teksty!!!


Zdążyłam odsłuchać wszystkie ich albumy, włącznie z mini-albumami, i powiem, że jestem pod wrażeniem. Ich pierwsze płyty, tak gdzieś do 2014 roku, są pełne rockowego, punkowego, takiego ''garażowego'' brzmienia. Osobiście uważam, że melodycznie czy instrumentalnie wszystkie piosenki brzmią identycznie. Owszem, są wyjątki, ale jak się tak słucha piosenkę po piosence to niestety taki efekt. Dlatego uważam, że lepiej jest traktować ich pierwsze utwory jako pojedyncze single. Z ich starszych utworów to najlepiej oceniam Out of My Limit, Castaway czy Amnesia (!). Dostrzegam dużo podobieństw w stylu grania do Green Day, co dla niektórych może być wystarczającym argumentem, aby zapoznać się z czworgiem Australijczyków.  

Dla mnie przełomem jest hit Girls Talk Boys z 2016 roku, gdzie chłopaki przygotowali piosenkę na potrzeby filmu Ghostbusters. Od tamtej pory 5SOS obrali kompletnie inną ścieżkę muzyczną, czego dowodem jest płyta Youngblood, będąca dla mnie najlepszą płytą tego zespołu ever! Cała składanka zawiera 13 oficjalnie wydanych utwór + wersja deluxe, gdzie znajdują się bodajże 3 piosenki. Na internecie można poszukać jeszcze nieoficjalne kawałki, np. Best Friend czy When You Walk Away, które są genialne i wkurza mnie, że przez przypadek je znalazłam, i to tylko dzięki pewnym komentarzom użytkowników, będących równie niezadowolonych z tego faktu co ja. 


W każdym razie Youngblood to krążek, który pod względem produkcji nie ma sobie równych. To nowe brzmienie 5SOS, bardziej popowe czy indie rock, w połączeniu z ich old-schoolowym stylem, to istny miód dla uszu. Każda piosenka jest inna, unikatowa i ma w sobie to coś. Nie umiem nawet wybrać jednej ulubionej ani nawet trzech najlepszych, bo jest tyle fajnych kawałków w Youngblood! Gdybym jednak leżała na łożu śmierci to bym wymieniła największy hit, czyli Youngblood, Lie To Me oraz Talk Fast, a z edycji deluxe to Meet You There oraz When You Walk Away. Z tym większą ekscytacją czekam na czwarty krążek 5 Seconds of Summer, bo Easier, który miał premierę końcem maja/początkiem czerwca, to miazga i jeżeli chłopaki będą kontynuować taki trend, to osobiście ogromnie mnie to ucieszy!

Ponadto teksty piosenek, które chłopaki piszą, nie są tylko i wyłącznie o miłości, dziewczynie czy przelotnym romansie (Talk Fast), lecz także o depresji, wyalienowaniu, samotności (Jet Black Heart), stracie (Ghost of You), trwaniu w toksycznej relacji (Empty Wallets, Lie To Me) oraz o wspomnieniach, o których chcemy zapomnieć, a one uparcie wracają (Why Won't You Love Me). Oczywiście są też weselsze piosenki, np. o tym, że dobry wysiłek się opłaca i każdy zasługuje na jakąś nagrodę (Hey Everybody!).  

2.) Są potwornie zabawni i autentyczni w tym co robią!


Zdążyłam się już naoglądać wielu filmików z backstage'a, vlogów, etc., i ta czwórka to jest świetne lekarstwo na deprechę^^. Niemalże każdy wywiad z nimi przywołuje na twarzy wielki uśmiech czy atak głupawki. Tak naprawdę to jest grupa dorosłych dzieciaków, którzy zarażają wręcz pozytywną energią i specyficznym poczuciem humoru. Czuć, że znają się od podszewki, że są świetnie dobraną grupą przyjaciół na dobre i na złe i nic nie jest w stanie ich rozdzielić.

Ponadto są niezwykle autentyczni w tym co robią. Podejrzewam, że niektórzy z nazwy nie kojarzą tego zespołu, tylko kilka piosenek z radia, a to oznacza, że jeszcze woda sodowa do głowy im nie weszła. Poza tym wydaje mi się, że w Polsce nie mają takiej fanowskiej bazy jak chociażby za granicą, chociażby w Australii czy w USA. Inspirują się pewnymi nurtami muzycznymi, nie boją się eksperymentować z gatunkami muzycznymi, a mimo to wciąż tworzą oryginalne kawałki. Cieszę się, że mimo, iż powoli trafiają do mainstreamowej muzyki, potrafią wykorzystać to na swoją korzyść. W końcu takiego falseta jak Luke nie da się nie rozpoznać! Co więcej, aby rozeznać się w reakcjach fanów na nowe utwory, najpierw śpiewają piosenki na mniejszych koncertach, sprawdzają czy ludziom się podoba, czy nie, i dopiero wtedy wydają oficjalnie album. Ciekawa taktyka, gdyż generalnie najpierw artyści publikują płytę, a potem grają. 5SOS jednak wolą być przezorni :).


Luke, Ashton, Calum i Michael mają naprawdę ciekawe osobowości i z taką ekipą chciałabym iść na piwo. Luke to taki zabawny nieogar. Nie umiem zliczyć, ile ikonicznych tekstów padło z jego ust. Calum zdaje się być chodzącym promyczkiem i, podobnie jak ja, śmieje się ze wszystkiego, nawet wtedy gdy nie wypada. Czyli coś jak ja ;). Ashton ma największe gadane i pięknie się wysławia, a w dodatku tak uroczo się śmieje, że jego przydomek powinien brzmieć "Giggler" albo "Sasshton". Z kolei Michael to najspokojniejszy w ekipie i jak zdarzy mu się wygłupić, to robi się dziwnie. Niemniej każdy z nich się wyróżnia na swój sposób i sprawia, że mój dzień staje się lepszy. Polecam obejrzeć Cocktail Chats, w których omawiają proces powstawania piosenek do albumu Youngblood, a także wygłupiają się coraz bardziej z odcinka na odcinek. How Did We End Up Here to również ciekawy dokument, który zawiera wywiady z chłopakami czy innymi muzykami, mającymi wpływ na twórczość chłopaków. Pokazuje początki ich kariery czy mniejsze/większe sceniczne przygody. Bardzo fajna sprawa, polecam obejrzeć :).

3.) Słuchają Nickelback, kochają pieski (Michael koty) i uwielbiają superbohaterów!!!


Nie wiem skąd się wziął cały hejt na Nickelback, ale uważam, że to jest świetny rockowy band i od czasu do czasu posłucham kawałki tego zespołu. Tym bardziej cieszy mnie, gdy 5SOS, tuż przed wejściem na scenę, odtwarzają kultowe Burn It To The Ground. Mój wewnętrzny fangirl włącza się natychmiastowo. Ponadto gdzieś tam w ich radyjku można usłyszeć Troye Sivana czy AC/DC. Bardzo pozytywnie odnoszą się również do Shawna Mendesa czy Jonas Brothers, niejednokrotnie wykazując chęć współpracy.  

Tym większa moja radość, że chłopaki uwielbiają superbohaterów. Michael chciałby stać się Spider-Manem tudzież Black Pantherem (posiada numer do samego Ryana Reynoldsa!), a Luke lubi Supermana. Ponadto cały teledysk do piosenki Don't Stop utrzymany jest w klimacie super-bohaterskim, mimo, że więcej w nim komedii i tandetnych kostiumów. Podoba mi się taki koncept! Mało tego zorganizowali w 2014 roku Derp Con, gdzie zaprosili poprzebieranych w stroje superherosów fanów na ich show. Jako ogromna fanka Marvela serce mi rośnie, gdy za każdym razem chłopaki wymawiają chociaż przydomek jakiegoś bohatera. A jeszcze jak ubiorą Marvelowe gadżety... <3

Ponadto każdy z nich ma jakiegoś pieska, poza Michaelem, który raczej preferuje towarzystwo kotów. Mam słabość do czworonogów, więc gdy widzę chłopaków z pieskami od razu robi mi się cieplej na sercu <3. 

4.) Stanowią ikonę stylu


Trzeba przyznać, że ich garderoba musi być niesamowicie duża, aby pomieścić tyle par spodni, kurtek, płaszczy, koszul, butów, etc. W czasach Sounds Good Feels Good dominowały zwykle kolorowe koszule, czarne spodnie, trampki, gumowe bransoletki czy bandany. Obecnie 5SOS noszą się bardziej rockowo. Michael zdecydowanie woli nosić luźne bluzy, spodnie, a ręce często obładowane ma skórzanymi bransoletami. Jak sam mówi inspiruje się stylem koreańskim. Calum czy Ashton często noszą koszule bez rękawów i marynarki, a Luke z kolei szaleje z przeróżnymi luźno rozpiętymi koszulami, butami czy pierścionkami. 

Ponadto ich fryzury również wyewoluowały. Mikey stanął na razie na blond włosach (nie jestem w stanie zliczyć ile kolorów widziałam na jego głowie), Calum ściął się na krótko, Ashton zaszalał z bordowym kolorem, a Luke postawił na uwodzicielskie loczki. Osobiście uważam, że nowe zmiany wyszły Luke'owi i Michaelowi na korzyść. Co do Ashtona i Caluma to nie zdążyłam jeszcze przywyknąć do ich nowego image'u. Do tego nie mogło zabraknąć tatuaży! Jedynie Luke nie posiada żadnego :). 


Fakt faktem jest jednak, że 5SOS wyglądają naprawdę korzystnie. Na każdym show czy wywiadzie prezentują się nienagannie i scenicznie, także nie dziwię się, że podbijają serca fanek. W tym i moje!

5.) Mają świetny kontakt z fanami, a ich koncerty to sztos!


5 Seconds of Summer mają cudowny kontakt z fanami. Niejednokrotnie zaskakują fanów w studio, sklepie, w trakcie wywiadów czy nawet koncertów. Nawet, jeżeli trafia im się niezręczne pytanie czy komentarz ze strony poddenerwowanego wielbiciela, potrafią obrócić to w żart i wybrnąć z całej sytuacji. Ponadto sami niejednokrotnie od siebie zadają pytania fanom, co uważam za niezwykle miłe z ich strony. 

Co więcej, ich koncerty na żywo to jest zjawisko, które chciałabym doświadczyć na żywo. Niestety, nie miałam jeszcze przyjemności i na pewno nieprędko mi się nadarzy, ale to co udało mi się zobaczyć, to jest cudo. Chłopaki niejednokrotnie wyciskają z siebie siódme poty. Skaczą, śpiewają bez playbacku, rozmawiają z fanami i zarażają pozytywną energią. Widać, że świetnie się bawią, są w swoim żywiole i czują się dumni, gdy słyszą fanów, śpiewających wraz z nimi. Chciałabym być kiedyś obecna na chociaż jednym z ich licznych koncertów. Być może kiedyś zawitają do Polski (serdecznie zapraszam!). Jestem pewna, że byłoby to doświadczenie nie do zapomnienia <3. 


Cóż, być może udało mi się Was przekonać, by bliżej przyjrzeć się twórczości 5 Seconds of Summer. Dla mnie osobiście jest to odkrycie roku i to praktycznie przez przypadek, gdy natknęłam się na wideoklip do utworu Easier. Znałam wcześniej Youngblood, ale to dzięki Easier zaczęła się moja faza, która trwa od początku czerwca. Myślę, że warto odsłuchać ich piosenki i poznać tę bandę głuptasów :D.

Znacie może jakieś piosenki 5SOS? Która jest Waszą ulubioną? A może która Wam się totalnie nie podoba i dlaczego? Macie jakiś swój ranking?

środa, 10 lipca 2019

Filmowy mixture #5

Oto kolejna część filmowej mikstury, czyli produkcji, które ostatnio miałam przyjemność obejrzeć. Co nowego/starego na srebrnym ekranie?

1.) I, Robot/Ja, robot (2004)


Przyznam się, że mam słabość do tego filmu i bardzo lubię do niego wracać. Byłam zmęczona po dosyć wykańczającym egzaminie, więc chciałam się trochę odmóżdżyć, a przy okazji mile spędzić wolny wieczór. Ja, robot idealnie się sprawdza w obu przypadkach.

Jest rok 2035. Roboty pomagają ludziom w życiu codziennym. W wyniku pewnych nieprzyjemnych okoliczności i przykrych doświadczeń detektyw Spooner (Will Smith) staje się zaciekłym przeciwnikiem robotów i sztucznej inteligencji. Pewnego dnia ginie twórca pewnego zaawansowanego modelu, dr. Alfred Lanning (James Cromwell). Sprawą ma się zająć oczywiście detektyw Spooner, a pomóc w śledztwie ma specjalistka od psychologii robotów, dr. Susan Calvin (Bridget Moynahan). Im dalej w las, tym coraz gęściej. Wszelkie tropy prowadzą do najmniej spodziewanego źródła...

Jak dla mnie, I, Robot, to świetne kino sci-fi, detektywistyczne czy thriller. Miałam napisać fantasy, ale roboty stają się już codziennością, więc niewykluczone, że kiedyś czeka nas podobny scenariusz... Will Smith oczywiście fenomenalnie gra zgorzkniałego dowcipnisia. Całościowo świetne kino akcji i efekty specjalne, mimo, że z perspektywy czasy mogą wydawać się nieco przestarzałe, tak naprawdę wyglądają rewelacyjnie. Do tego świetna muzyka Marca Beltramiego. Nie jest to oczywiście produkcja bez skaz i ciężko mi ją oceniać obiektywnie, ale bardzo mi się podoba i pewnie niejednokrotnie będę wracać.

2.) Green Book (2018)


Wybitny muzyk jazzowy, Dr Don Shirley (Mahershala Ali), zatrudnia jako swojego szofera byłego bramkarza z nowojorskiego klubu nocnego, Tony'ego Lipa (Viggo Mortensen) i wspólnie wyruszają w trasę koncertową. Wyprawa na Głębokie Południe USA da początek niewiarygodnej przyjaźni, która połączy dwa zupełnie różne światy.

Dwóch osobników płci męskiej, którzy są totalnymi przeciwieństwami, wyruszają razem w podróż. Tony to nieco obleśny, brutalny, gadatliwy kanciarz. Don to ekstrawagancki, elegancki muzyk o wyszukanych manierach. Brzmi jak bomba zegarowa, niemniej okazuje się, że tych dwojga łączy więcej niż dzieli. Razem muszą stoczyć walkę z różnymi stereotypami, nietolerancyjnością, rasizmem czy samotnością. A w tej nierównej walce mają siebie za najlepsze wsparcie.

W tym filmie nie ma akcji jako takiej. Jest to swoiste kino drogi, która podąża nie tylko w wyznaczone cele na mapie geograficznej, lecz także prowadzi obu mężczyzn do odnalezienia siebie i swojej bratniej duszy. Najpiękniejsza jest w tym filmie relacja na linii Don-Tony. Każda z tych postaci jest świetnie zarysowana, sceny dialogowe są znakomite i każdy moment jest pełen autentyzmu, szczerości i przywołuje takie ciepło w sercu. Oboje się uzupełniają i pokazują, jak silna potrafi być więź między dwojgiem, z pozoru zupełnie odmiennych, ludzi. To jest piękne. W obu przypadkach gra aktorska jest genialna. Mahershala Ali spisuje się znakomicie. Jak dla mnie jednak Viggo kradnie show. Pamiętam go z roli Aragorna i po prostu patrząc na jego obecną filmową kreację nie jestem w stanie wyjść z podziwu. Mortensen to świetny aktor i naprawdę znakomite wcielenie.

Poza tym muzyka oraz atmosfera filmu jest ujmująca. Można się podczas seansu naprawdę nieźle uśmiać. Nie jest to na zasadzie wymuszonego i wciskanego widzowi obleśnego żartu, lecz po prostu autentycznego i smacznego dowcipu. Sama gra słowna czasami bawi i jest świetnie poprowadzona. Nie brakuje też momentów pełnych wzruszeń. Green Book przypomina mi trochę Nietykalnych, ale to nic nie szkodzi. Wręcz przeciwnie. Coraz bardziej przekonują mnie takie przyziemne, lekkie filmy, które wcale nie odbiegają od dosyć trudnej tematyki. Polecam obejrzeć!

3.) How To Train Your Dragon: The Hidden World/Jak wytresować smoka 3 (2019)


Wiking Czkawka (głos Jay's Baruchela), który wraz z przyjaciółką Astrid (głos Americy Ferrery) zarządza teraz osadą Berk, stworzył tam cudowny azyl dla smoków. W niewielkiej wiosce w najlepszej zgodzie mieszkają teraz ludzie i te z pozoru straszne bestie. Niespodziewanie w okolicy pojawia się ktoś całkiem nowy - piękna smoczyca, Biała Furia. I wtedy wszystko się zmienia. Szczerbatek, smok Czkawki, kompletnie traci głowę dla lśniącobiałej Furii. Ale nikt nie wie, że skrywa ona pewną groźną tajemnicę, coś, co niesie zagrożenie dla wszystkich mieszkańców Berku. Oto jej śladem podąża ktoś, kto postanowił schwytać i uwięzić wszystkie smoki na świecie. 

Czkawka i Szczerbatek muszą więc wyruszyć w niebezpieczną podróż w poszukiwaniu tajemniczej krainy, bezpiecznego smoczego świata, o którym mówią legendy. Człowiek i smok będą wspólnie walczyć, by ochronić to, co dla nich najważniejsze. 

Chyba się starzeję, bo przyznam szczerze, że nieco popłakałam się w trakcie seansu. I nie wstydzę się tego. Co prawda pierwsza część na zawsze pozostanie najbliżej memu sercu, ale to ta trzecia właśnie dostarczyła mi największych feelsów. W końcu jest to ostatnia część przygód Czkawki i Szczerbatka, tak więc twórcy musieli jakoś zamknąć rozdział pięknej przygody i niezwykłej przyjaźni smoka i człowieka. Powiem, że im się to udało, aż uroniłam kilka rzęsistych łez...

Czkawka zostaje przywódcą Berku i postanawia sobie za cel ratowanie wszelkich smoków z opresji. Niestety miejsca w krainie ubywa, tak więc wypadałoby znaleźć większe lokum, zarówno dla ludzi, jak i smoków. W międzyczasie Szczerbatek zakochuje się w pewnej zjawiskowej i nowo przybyłej Lśniącej Furii. Problem w tym, że wraz z jej przybyciem nadciąga Grimmel, potężny łowca smoków, który chce wytropić oba smoki. Czkawka wraz z przyjaciółmi wyrusza w misję odnalezienia Ukrytej Krainy, gdzie wszyscy byliby bezpieczni. Każda jednak misja kończy się poświęceniem...

Muzyka (John Powell to istny geniusz!) piękna, scenografia, grafika czy efekty dźwiękowe to istny majstersztyk. Akcji jest pełno, można się pośmiać i niesamowicie wzruszyć, zwłaszcza pod koniec filmu. Jak wytresować smoka 3 to istny rollercoaster emocji i bawiłam się przednio. Tak szybko zleciał mi ten czas w kinie. Jak mówię, nie jest to może najlepsza część, ale uważam, że HTTYD 3 to idealne zakończenie całej trylogii i ukłon w stronę fana. Jeżeli, tak jak ja, pokochałeś/łaś bohaterów w pierwszej części, tak na pewno końcówka weźmie Cię za serducho. Może nie takiego zakończenia wątku złoczyńcy się spodziewałam, ale przecież nie on był najważniejszy. Toothless i Hiccup na zawsze w mym sercu <3.

4.) Shazam! (2019)


Każdy ma w sobie superbohatera. Potrzeba jedynie odrobinę magii, aby do wydobyć. W przypadku Billy'ego Batsona (Asher Angel) wystarczy wypowiedzieć jedno słowo - SHAZAM!.Wówczas ten cwany nastolatek zmienia się w dorosłego superbohatera Shazama (Zachary Levi), a wszystko za sprawą starożytnego Czarodzieja (Djimon Hounsou). Shazam, który w głębi duszy nadal jest dzieckiem - choć zamkniętym w umięśnionym ciele herosa - wykorzystuje swoją dorosłą powłokę tak, jak zrobiłby to każdy nastolatek z supermocami - do zabawy! Czy umie latać? Czy może prześwietlać wzrokiem? Czy potrafi ciskać piorunami? Czy może się nie pojawić na sprawdzianie z WOS-u? Shazam poznaje swoje możliwości i ograniczenia z radosnym nieskrępowaniem dziecka. Jednak będzie zmuszony szybko okiełznać supermoce, aby stawić czoła zabójczym siłom zła kontrolowanym przez dr Thaddeusa Sivanę (Mark Strong). 

Billy Batson to sierota, który wcale nie chce znaleźć sobie rodziny. Wręcz przeciwnie. Woli żyć po swojemu, na swoich zasadach, a jego jedynym celem jest odnalezienie dawno zaginionej matki. Billy wierzy, że jak ją odnajdzie to jego życie zmieni się na lepsze i odzyska sens życia. Niestety jako piętnastolatek nie ma wyjścia i zostaje adoptowany przez pewną szaloną rodzinkę. Początkowo chłodno nastawiony, unika kontaktu z przyszywanymi rodzicami i rodzeństwem. Wkrótce jednak nawiedza go pewien Czarodziej, obdarowując chłopaka zdolnościami, o których mu się nie śniło. Potrafi latać, a ponadto posiada supersiłę, superszybkość i umiejętności wystrzeliwania wiązkami piorunów. Ponadto wygląda jak dojrzały mężczyzna, co w związku z dziecinną naturą Bill'ego wprowadza go w mniej lub bardziej śmieszne sytuacje. W opanowaniu swoich nieokiełznanych mocach pomaga mu niepełnosprawny Freddy (Jack Dylan Grazer). Szkolenie musi jednak odbyć się w trybie ekspresowym, bo nagle potężny Sivana pragnie przejąć umiejętności Shazama i unicestwić świat.

Zachary Levi w roli dzieciaka to po prostu strzał w dziesiątkę. Widać, że bawi się swoją rolą i sprawia mu to totalną łatwość i przyjemność. Zresztą ciężko się dziwić. Wszystkie sceny z jego udziałem były humorystyczne i stanowiły esencję filmu. Asher Angel spisał się równie dobrze, chociaż miał mniej czasu ekranowego i momentami wydawał się bardziej rozsądny niż swoja dorosła wersja. Niemniej aktorsko wypada znakomicie, szczególnie w tych poważniejszych scenach. Paradoksalnie :D. Filmowy Freddy to wisienka na torcie. Ten młody aktor ma przed sobą świetlaną karierę! Z kolei główny antagonista wypada nieco słabo. Może nie aż tak jak Steppenwolf czy Luthor, ale jednak słabo rozpisana postać. A miał ciekawie zarysowane motywacje, tylko wraz z rozwojem wydarzeniem to się tak jakoś rozmyło. Fakt faktem jednak, że doceniam Marka Stronga jako aktora. Gdzie nie wystąpi tak zawsze kreuje wokół siebie tę aurę epickości.

Generalnie produkcja naprawdę fajna. DC powinno częściej robić tego typu komedie, bo w tym mroku to Shazam! zdecydowanie błyszczy. Są sceny komediowe, ale film porusza również te bardziej dramatyczne wątki w subtelny, acz dobitny sposób. Ponadto muzyka jest znakomita i gratuluję Benjaminowi Wallfischowi za kawał świetnej roboty. Melodia wydaje się nieco staroświecka, ale za to niesamowicie podkreśla atmosferę filmu i pasuje generalnie do całości. Efekty specjalne są w porządku, choć przyuważyłam, że w niektórych scenach widać tzw. green screen, a niektóre zbliżenia wyglądały bardzo sztucznie i niekorzystnie, zwłaszcza w tych scenach z siedmioma grzechami głównymi. Ten horrorowy element naprawdę przykuł moją uwagę i chętna byłabym zobaczyć o nich osobny film, ale w wersji R-rated. Polecam obejrzeć. Bardzo ciekawa i nietypowa, a na pewno zaskakująca produkcja od DC. Ma w sobie przyziemność, a jednocześnie tę magię i dziwność. Warto również pozostać na dwóch scenkach po napisach:).

5.) Dumbo (2019)


Studio Disney przedstawia aktorską adaptację jednej z najbardziej wzruszających i uwielbianych przez widzów historii. Dumbo w reżyserii Tima Burtona to poruszająca opowieść o sile rodziny i marzeń, oraz o tym, jak cenną wartością może być odmienność.

Właściciel podupadającego cyrku Max Medici (Danny DeVito) zatrudnia byłego artystę, Holta Farriera (Colin Farrell) do opieki nad nowonarodzonym słonikiem, wyśmiewanym z powodu ogromnych uszu. Kiedy jednak okazuje się, że Dumbo potrafi latać, cyrk zaczyna odnosić niezwykłe sukcesy. Bohaterowie na swojej drodze spotykają rzutkiego przedsiębiorcę, V.A. Vandevere'a (Michael Keaton), który chce uczynić słonia główną atrakcją niesamowitego parku rozrywki o nazwie Dreamland. Sielanka trwa do czasu, kiedy Holt odkrywa, że pod magiczną powłoką Dreamlandu kryją się mroczne sekrety.

Wszyscy, a przynajmniej większość, ma mniej więcej pojęcie o historii słodkiego słoniątka, które dzięki piórku potrafi latać, a przez rozmiar swoich uszu staje się pośmiewiskiem. Morał jest taki, że nie ocenia się po pozorach i czasami warto się wyróżniać, bo jak to było w innym filmie Tima Burtona... "Tylko wariaci są coś warci'':).

Film jednak porusza również inne ważne i aktualne wątki. Poza tradycyjnym motywem wiary w siebie, rodziny, przyjaźni czy miłości, produkcja nie boi się ukazać życie zwierząt w cyrkach. Zwierzęta traktowane jak zabawki czy przedmioty, które po terminie ważności są zsyłane gdzieś, gdzie panują jeszcze gorsze warunki. Doceniam, że w takiej produkcji targetowanej szczególnie dla dzieci, twórcy nie boją się pokazać przykrą prawdę. Może to zniechęci niektórych do praktyk traktowania zwierząt jak nic nieznaczące przedmioty bez uczuć czy żadnych emocji.

Obsada aktorska jest wyśmienita, efekty specjalne są śliczne, o kolorystyce czy zdjęciach nie wspominając. Ponadto muzyka Danny'ego Elfmana jest PRZE-CU-DOW-NA! Idealnie pasuje do klimatu filmu i tak pięknie tworzy nastrój <3. Dumbo to ciepły i wzruszający film, który myślę, że warto obejrzeć. Nie jest to może arcydzieło Disney'a, ale dostarcza wielu emocji, a jest to jedna z ważniejszych kategorii, gdy ocenia się film. Także zachęcam do seansu.   

sobota, 6 lipca 2019

Daleko od domu, czyli co u naszego Pajączka z sąsiedztwa?

Szczerze mówiąc, to nie nakręcałam się jakoś szczególnie na ten film. Tak. Dobrze żeście przeczytali. Nie jarałam się na tyle, żebym z podskokami kupowała przedpremierowe bilety. Praktycznie tydzień przed seansem dotarło do mnie, że ten film wkrótce wychodzi. Powodów mojego małego entuzjazmu może być kilka, m.in. psychiczne i fizyczne wycieńczenie po sesji egzaminacyjnej, binge-watching ostatniego sezonu Jessici Jones czy wciągnięcie się w nowy fandom, na odmianę muzyczny, bo tyczy się zespołu 5 Seconds Of Summer. Niczego nie żałuję, acz ostatni film zamykający trzecią fazę Marvel Cinematic Universe, czyli Spider-Man: Far From Home, nie wywoływał we mnie aż takiego ataku hype'u jakbym się spodziewała. Czy to może oznaczać, że jest to film zły? A może się pozytywnie zaskoczyłam i Spidey kolejny raz udowodnił, że potrafi owinąć swoją siecią widza wokół palca? 


Reżyseria: Jon Watts
Scenariusz: Chris McKenna, Erik Sommers
Premiera: 05.07.2019 (Polska)
Produkcja: USA
W rolach głównych: Tom Holland, Samuel L. Jackson, Zendaya, Jake Gyllenhaal, Jacob Batalon
W pozostałych rolach: Cobie Smulders, Jon Favreau, J.B. Smoove, Marisa Tomei, Martin Starr, Tony Revolori, Angourie Rice, Numan Acar, Remy Hii


Po tym, co wydarzyło się w filmie Avengers: Koniec Gry, Spider-Man (Tom Holland) musi stawić czoła nowym zagrożeniom w świecie, który zmienił się na zawsze.

Jego marzeniem jest powiedzieć pewnej dziewczynie, jak bardzo mu się podoba. Najlepiej w czasie fantastycznej podróży z przyjaciółmi po Europie. Ale życie Petera Parkera nie zawsze toczy się tak, jak zaplanował. Chce być tylko zwykłym, sympatycznym Spider-Manem z sąsiedztwa, ale światu potrzebny jest ktoś, kto w razie potrzeby ocali naszą planetę przed totalną zagładą. 

Nadchodzi czas, by Peter Parker pokazał, że nie bez powodu Iron Man (Robert Downey Jr.) wybrał właśnie jego, by dołączył do Avengersów.

Akcja Spider-Man: Far From Home odbywa się tuż po finałowych wydarzeniach Avengers: Endgame. Tony Stark nie żyje. Świat powoli próbuje ogarnąć się po tzw. Blipie, w wyniku którego wszyscy spopieleni powrócili po 5 latach nieobecności do życia. Peter Parker zmaga się z ogromną traumą i stratą. Postanawia więc na jakiś czas odłożyć kostium Pajączka na bok i cieszyć się wakacjami wraz z przyjaciółmi oraz MJ (Zendaya), w której skrycie się podkochuje. Jego jedynym celem jest wyznanie swoich uczuć i dobra zabawa w doborowym towarzystwie.

Nic co dobre nie trwa jednak wiecznie. Na świecie pojawiają się tajemnicze kreatury zwane Elementals, chcące zniszczyć (a jakże!) naszą ukochaną planetę. O dziwo pojawiają się w lokalizacjach, gdzie odbywa się szkolna wycieczka. Nagle zjawia się Mysterio (Jake Gyllenhaal), a wraz z nim Nick Fury (Samuel L. Jackson). Ich zadaniem staje się wyeliminowanie potężnych istot, a Spider-Man ma również stoczyć z nimi walkę. Problem w tym, że nie wszystko wydaje się być tym, czym jest naprawdę...


Prawdę powiedziawszy, nie wiem od czego mam zacząć. Myślę, że Daleko od domu jest nieco lepszym filmem od Homecoming, ale nie jestem pewna czy uda mi się to uzasadnić. Bawiłam się wybornie, bo śmiałam się, bałam się, niejednokrotnie zaskoczyły mnie pewne zwroty akcji czy przedstawione wydarzenia. Czuję jednak lekki niedosyt... Zacznę więc od bohaterów.

W pierwszej części jego solowych przygód, Peter Parker/Spider-Man gotowy jest zostać pełnoprawnym Avengersem, bronić ludzkości za wszelką cenę i stawić czoła globalnym zagrożeniom. Wszystko to, aby nie tylko zaimponować Tony'emu Starkowi, lecz także udowodnić swoją wartość. Z czasem jednak chłopak dochodzi do wniosku, że nie jest gotowy do takich zadań. Zresztą ileż można śmigać w lateksowym kostiumie? Każdy zasługuje na chwilę relaksu, a urlop w Europie to najlepszy moment, by w końcu zacząć żyć własnym życiem. Starcie z żywiołami oraz poznanie Mysterio uświadamia Parkerowi, że światu potrzebny jest Iron Man, ktoś kto jest doświadczony i odpowiednio wykwalifikowany do walki ze złem. Peter nie jest bohaterem idealnym i dlatego tak bardzo go lubię i szanuję. Potrafi podejmować pochopne decyzje, palnie jakąś głupotę, których konsekwencje mogą być tragiczne. Ponadto straszna z niego ciamajda i niejednokrotnie naraża życie niewinnych ludzi na niebezpieczeństwo. Mimo to nigdy się nie poddaje, zawsze jest chętny do niesienia pomocy, potrafi przyznać się do błędu i działać w obronie najbliższych. Gotowy jest wziąć na siebie odpowiedzialność i zrobić wszystko, aby naprawić to co spaprał. Za to podziwiam i uwielbiam Spider-Mana. Tak łatwo jest się z kimś utożsamić, jeżeli łączą was jakieś cechy. Skromnie powiem, że z Peterem mam kilka cech wspólnych, dlatego kreacja w wykonaniu Toma Hollanda tak bardzo do mnie trafia.


Cieszę się, że powróciły też znane i lubiane postacie. Chemia między Peterem a Michelle jest niesamowita. Za każdym razem, gdy ta dwójka została pokazana na ekranie to miałam takie awww, ponieważ czuć było w powietrzu, że mają się ku sobie, a nawet dialog byłby zbędny, bo spojrzenia między nimi by wystarczyły w zupełności. Scena na moście jest tak przeurocza, że jak teraz o niej myślę to się rozczulam. Flash (Tony Revolori) to nadal dupek, ale przynajmniej w jednej czy dwóch scenach stał się bardziej strawną postacią. Mój kochany Ned (Jacob Batalon) przeżywa swoją pierwszą miłość, co było trochę dziwnym doświadczeniem. Bardzo przyjemnie było uczestniczyć wraz z uczniami w tej wycieczce po Europie.

Ponadto powracają także Happy Hogan (Jon Favreau), ciocia May (Marisa Tomei), agentka Maria Hill (Cobie Smulders) czy wspomniany Nick Fury. Podoba mi się, że powrócili i nadal są prominentni w historii Petera Parkera. Tym bardziej uchwyciła mnie zmiana nastawienia Happy'ego względem Petera. Mimo, że musiała stać się tragedia, żeby się zbliżyli, tak teraz czuję, że wzajemnie będą sobie pomagać. Cieszę się, że Happy miał swoją rolę do odegrania i w jakiś sposób pomógł Pajączkowi w finalnej rozgrywce.


Najważniejszym i chyba najnowszym elementem w Spider-Man: Far From Home jest oczywiście Quentin Beck, czyli Mysterio. Tak bardzo chciałam, żeby był postacią pozytywną, bo przynajmniej fabuła byłaby bardziej nieprzewidywalna. Niestety, tak jak się spodziewałam, okazał się bardzo pokręconym i niesamowicie sprytnym antagonistą. Nie dość, że tworzy nieziemskie iluzje, nie gorzej ukazane jak w przypadku Doktora Strange'a, to jeszcze ma dość szalone motywy. Oczywiście jak zwykle to wina Starka, dlatego postanawia teraz stać się bohaterem jego kalibru albo nawet lepszym, aby ludzie uwierzyli w jego ''szlachetne'' intencje. Wbrew pozorom okazuje się być skuteczny w realizacji swoich planów i nawet po swojej śmierci przygotowany jest na każdy możliwy scenariusz. Dlatego trochę żałuję, że to już koniec Mysterio, bo okazał się naprawdę świetnie wykreowanym villainem i Jake Gyllenhaal spisał się znakomicie w roli wyrachowanego iluzjonisty-geniusza-przestępcy. Szacuneczek!

Na uwagę zasługuje także wspaniała muzyka Michaela Giacchino, która jest równie świetna jak w przypadku Homecoming. Może nawet lepsza, bo zawiera mnóstwo nawiązań melodycznych do Tarczy, Avengers czy posiada piękny motyw miłosny. Z kolei efekty specjalne są przecudowne! O wiele lepsze niż w Homecoming. Te kreatury wyglądają niesamowicie, a cała sekwencja iluzoryczna jaką zafundował widzowi Mysterio to jedno wielkie cudeńko, które, prawdę mówiąc, wywarło na mnie większe wrażenie niż podróż Strange'a przez wymiary. Jeśli chodzi o wizualną prezencję filmu to twórcy się nieźle przyłożyli i zdejmuję czapeczkę z głowy, bo niejednokrotnie mnie wbiło w fotel. Kostiumy są równie wspaniałe, a cała zbroja Mysterio to majstersztyk.


Podsumowując, Spider-Man: Daleko od domu to naprawdę ciekawy, wciągający film, pełen zarówno zabawnych, jak i tych wzruszających momentów. Mimo, że fabuła była przewidywalna, a pewnie żarty trochę takie naciągane, tak jednak bawiłam się świetnie i liczę na to, że trzecia część mnie definitywnie zaskoczy. Daję Pajączkowi silne 8/10.


PS. Koniecznie zostańcie na dwóch scenach po napisach. Wiele się dzieje!
PS. Zapraszam do recenzji pierwszej części Spidey'a TUTAJ