piątek, 18 października 2019

Jessica Jones - recenzja III. sezonu

Nachodzi już koniec Netflixowej ery superbohaterów. Akurat w momencie, kiedy zaczęło się robić naprawdę ciekawie, czego najlepszym przykładem jest trzeci sezon Daredevila, który moim skromnym zdaniem jest fenomenalny. Z rozrzewnieniem będę wspominać Matta Murdocka, Danny'ego Randa, Luke'a Cage'a, Franka Castle'a czy chociażby błyskotliwą panią detektyw Jessicę Jones, o której dzisiaj mowa. Czy trzeci sezon ładnie zamyka historię nałogowej alkoholiczki/buntowniczki? Co się stało z Trish Walker oraz kim jest tajemniczy morderca-psychopata?


Twórca: Melissa Rosenberg
Premiera: 14.06.2019
Produkcja: USA
Dystrybucja: Netflix
W rolach głównych: Krysten Ritter, Rachael Taylor, Eka Darville, Benjamin Walker, Jeremy Bobb, Carrie-Anne Moss
W pozostałych rolach: Sarita Choudhury, Tiffany Mack, Rebecca De Mornay


Akcja trzeciego sezonu Jessici Jones rozgrywa się tuż po wydarzeniach z poprzedniego sezonu. Jessica (Krysten Ritter) po tym jak jej przyrodnia siostra, Trish (Rachael Taylor), zabiła jej matkę, postanawia oddać się w wir pracy jako prywatny detektyw. Nie stroni oczywiście od alkoholu i w ten sposób próbuje też pogodzić się ze stratą. Tymczasem Trish stara się nawiązać kontakt z Jessicą, a przy okazji odkrywa swoje nowe zdolności, aby jako heroina móc bronić Nowy York przed różnymi opryszkami. Niemniej powoli zatraca się w swojej misji... Jeri Hogarth (Carrie-Anne Moss) zmaga się z chorobą i w obliczu nadciągającej śmierci odnawia dawny kontakt ze szkolną miłością. Przy okazji podejmuje wiele ryzykownych decyzji, które mogą stać się tragiczne nie tylko dla niej samej. Malcolm (Eka Darville), dołączając do ekipy Jeri, staje się śledczym, co kosztuje go wieloma wyrzutami sumienia.

Wkrótce jednak wszystkie te problemy okażą się niczym, gdy na scenę wkroczy tajemniczy, nieobliczalny i niezwykle inteligentny psychopata-morderca Gregory Salinger (Jeremy Bobb), którego celem jest zdemaskowanie Jessici i... W sumie zabijanie ludzi, których uważa za oszustów i naciągaczy. Ponadto w mieście znajduje się jeszcze jeden superczłowiek, Erik Gelden (Benjamin Walker), potrafiący wyczuwać złe intencje. Im większy złol, tym dotkliwszy ból głowy i płacz krwią. Jakie intencje ma Erik? Kogo jeszcze zamorduje Salinger, aby dostać się do Jessici? Czy Trish i Jessica pojednają się i powstrzymają psychopatę przed finałowym zabójstwem?


Hmm... Wciąż jestem w szoku po tym, co obejrzałam. Trzeci sezon Jessici Jones, według mnie, jest lepszy od drugiego, ale nie umiem stwierdzić, czy lepszy od pierwszego. Na pewno jest to solidny kawał kryminału i filmu detektywistycznego. Co prawda akcja rozkręca się jakoś w trzecim czy czwartym odcinku, tak później robi się naprawdę intensywnie i emocjonalnie. Krwi i brutalnych scen jest na pęczki, acz szkoda, że mało scen walk posiada Jessica. Spróbuję jednak uporządkować moje myśli.

Chyba nie muszę powtarzać, że Krysten Ritter w roli Jessici Jones to strzał w dziesiątkę. Kolejny raz udowodniła, że nikt inny nie mógłby lepiej niż ona zagrać pokrzywdzoną, sarkastyczną i mającą na wszystko wyj*bane lekko podchmieloną panią detektyw. No dobrze, bardzo podchmieloną, która trzeźwa nie jest sobą :D. W każdym razie jestem zachwycona Netflixową wersją Jessici Jones. Kiedy w pierwszym sezonie mierzyła się z manipulatorem, w drugim z własną matką, tak w trzecim nie tyle z cwanym psychopatą, lecz także własną przeszłością, która nieustannie ją nawiedza. Myślę, że ta ostatnia walka najbardziej ją wykończyła, bo praktycznie została sama sobie, bez wsparcia tych, których uważała za rodzinę. Podoba mi się jej spryt, inteligencja, umiejętność zwracania uwagi na szczegóły oraz czytania ludzi, a w profesji detektywa to ważna cecha.


Niestety jej czas ekranowy musiał zostać skrócony na poczet Trish, którą zdążyłam skutecznie znienawidzić odkąd zaczęła się wydurniać w drugim sezonie. Z Trish mam ten problem, że rozumiem jej motywy postępowania i jestem w stanie po części się z nią utożsamić, ale tak bardzo mnie drażni! Sama przeżyła w życiu wiele cierpienia i wiem skąd biorą się jej poglądy czy wiara w swoje dobre intencje, ale to w jaki sposób się zachowuje wyprowadza mnie z równowagi. Kompletnie nie dociera do niej to co się do niej mówi i nie jest w stanie pojąć, że postępuje źle. Można powiedzieć, że podobnie jak Punisher każe tylko tych, którzy na to zasługują, tyle że w przeciwieństwie do Franka, zabijanie staje się niczym choroba i Trish nie widzi nic złego w tym, że staje się tym, czego najbardziej nienawidzi. Niejednokrotnie klepałam się po czole, gdyż nie mogłam zdzierżyć jej zachowania. Muszę jednak przyznać, że sceny choreografii są świetnie nakręcone i Trish poruszała się naprawdę świetnie.

Wątek Malcolma, prawdę mówiąc, najmniej mnie zainteresował. Może też dlatego, że już wcześniej nie przykuł mojej uwagi. Podoba mi się jednak jak z narkomana stał się uporządkowanym śledczym. Mimo, że niejednokrotnie wykonuje coś, co wykracza poza jego kodeks moralny, jest w stanie otrzeźwieć i się ogarnąć (w przeciwieństwie do wyżej wymienionej Trish). Jeri z kolei ma intrygujący wątek. Wiedząc, że umrze stara się zadośćuczynić za swoje życiowe błędy. Problem w tym, że robi to niejednokrotnie dość niehumanitarnie i po prostu nie fair. Jest kobietą zimną i wyrachowaną i akurat w obliczu śmierci widać w niej trochę więcej z człowieka. Szkoda jednak, że jej historia pozostała niedomknięta.


Jeśli chodzi o nowe postacie to na pewno wyróżnia się tytułowy złoczyńca, czyli Gregory Salinger. Ten facet naprawdę mnie przeraża. Bardziej nawet niż Kilgrave! Niby zwykły, wykształcony, nieco pucułowaty człowieczek, który potrafi dokonać rzezi na masową skalę. Jego prezencja, mimika, głos sprawiają, że momentalnie przechodzą mnie ciarki, a jestem już po seansie całego sezonu. Osobiście uważam, że Jeremy Bobb spisał się świetnie w roli psychopaty. Z kolei Erik, grany przez Benjamina Walkera, to również ciekawie przedstawiona postać. Miała dosyć znaczny wpływ na fabułę i kilka świetnych one-linerów, ale czuję, że jego prawdziwy potencjał mógłby być lepiej rozwinięty w kolejnych sezonach, gdyby era bohaterów na Netflixie się nie skończyła...

Co mi się najbardziej spodobało w serialu? Przede wszystkim wątki poszczególnych bohaterów,  umiejętne rozwijanie relacji między nimi, świetnie rozpisane dialogi, mnóstwo zwrotów akcji i momentów, gdzie niejednokrotnie dech zapiera. Owszem, pewne rzeczy łatwo przewidzieć, ale w większości przypadków niejednokrotnie kopara może opaść. Mimo, że pierwsze odcinki to takie wprowadzenie, tak z czasem akcja coraz bardziej się rozkręca i tworzy się naprawdę napięta atmosfera. Co więcej, pojawia się cameo Luke'a Cage'a, a nawet Kilgrave'a, co mnie pozytywnie zaskoczyło! Nie zapomniano o istnieniu całego uniwersum. Muzyka również jest świetna, a motyw przewodni Trish jest bardzo wpadający w ucho i brzmi intrygująco.


Najbardziej nie podoba mi się to, że jest więcej Trish, co kosztuje Jessicę mniej czasu ekranowego. Ponadto mam poczucie, że nie domknięto należycie pewnych wątków. Tzn. domyślam się jak się potoczyły pewne wydarzenia, ale wiedząc, że jest to ostatni serial od Netflixa, liczyłam na pełniejsze zakończenie. Ogólnie jednak nie mam się do czego przyczepić. Zdaję sobie sprawę, że mało kogo interesuje ten serial, zważywszy na koniec pewnej epoki, ale myślę, że warto obejrzeć. Uważam, że stanowi godne pożegnanie nie tylko samej Jessici Jones, lecz także całego uniwersum Marvelowo-Netflixowych bohaterów. Daję serialowi porządne 9/10!


PS. TUTAJ macie recenzję I. sezonu, a TUTAJ II. sezonu :). 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz