piątek, 6 października 2017

Daredevil - recenzja I. sezonu

Witajcie, kochani;)

Długo brałam się za oglądanie seriali Marvela i jakoś nie mogłam się przemóc, by w końcu zacząć. Raz odkładałam ze względu na brak czasu, potem ze względu na brak chęci czy ochoty. W końcu stwierdziłam. No halo, mam wakacje, więcej czasu i większą motywację, więc może dotrzymam słowa i przekonam się. jak naprawdę wyglądają seriale, należące do Kinowego Uniwersum Marvela i pośrednio łączą się z filmami Marvel Studios. Pierwszy w kolejności ukazał się Daredevil - Diabeł z Hell's Kitchen!


Twórca; Drew Goddard
Premiera; 06.01.2016 (Polska)
Produkcja; USA
Dystrybucja; Netflix
W rolach głównych; Charlie Cox, Vincent D'Onofrio, Elden Henson, Deborah Ann Woll, Vondie Curtis-Hall, Toby Leonard Moore, Bob Gunton
W pozostałych rolach; Peter Shinkoda, Scott Glenn, Rosario Dawson, Ayelet Zurer
Nagrody; Saturn Najlepszy serial w nowych mediach
                 Złota Świnka Skarbonka Ulubiona scena akcji bitwa w hallu


W wieku 9 lat życie Matta Murdocka odmieniło się na zawsze. W wyniku wypadku samochodowego, w którym swój udział odegrała pewna radioaktywna substancja, młody chłopak stracił wzrok. Od tamtej pory, dzięki pomocy Sticka (Scott Glenn), odkrywa w sobie nadzwyczajne zdolności. Mimo, że Matt stał się niewidomy, jego pozostałe zmysły zostały wyostrzone do niewyobrażalnych rozmiarów. Jego słuch stał się niczym radar, potrafi słyszeć odgłosy z bardzo daleka i dostrzec czy ktoś kłamie, oceniając po rytmie bicia serca. Dzięki polepszonemu dotykowi, nie potrzebuje w sumie pisma Braille'a, żeby odczytać nadruk. Jest w stanie przeczytać tekst, wyczuwając różnicę w grubości atramentu. 

Po wielu latach treningu i samo-udoskonalaniu, Matt (Charlie Cox) za dnia prowadzi małą firmę adwokacką, wraz ze swoim przyjacielem Foggym Nelsonem (Elden Henson) oraz sekretarką Karen Page (Deborah Ann Woll), walcząc o sprawiedliwość w sposób legalny i zgodnie z prawem. W nocy zaś zmienia się w Daredevila, Diabła z Hell's Kitchen, broniąc krzywdzonych i karząc okrutnych, których sprawiedliwość nie dosięgnęła w sądzie. 


Powiem szczerze, że nie nastawiałam się na ten serial jakoś szczególnie. Owszem, wiedziałam, że należy on do uniwersum Marvela, że klimat, w przeciwieństwie do filmów, jest o wiele mroczniejszy, bardziej ponury, a rola złoczyńcy jest w sumie bardziej rozwinięta i pogłębiona, nie tak jak zdarza się to w poszczególnych filmach MCU. Niemniej byłam ciekawa, jak to wygląda i czy będę się bawić równie dobrze jak oglądając chociażby Kapitana Amerykę czy Strażników Galaktyki

Bawiłam się równie dobrze, acz słowo ''bawiłam się'' nie bardzo pasuje do produkcji duetu Marvel/Netflix. Uff... matko, co to było!? Nawet nie wiem, od czego by tu zacząć. To może od postaci, które najbardziej przykuły moją uwagę, a później przejdę do kwestii technicznych i moich ogólnych wrażeń. 


Oczywiście na główny plan wysuwa się Matt Murdock. Bardzo pięknie została opowiedziana jego historia. Tak właściwie to dzięki licznym retrospekcjom dowiadujemy się jak prezentowały się relacje młodego Matta z ojcem bokserem, później ze swoim trenerem Stickiem, jak generalnie toczyło się jego życie na przestrzeni lat aż do chwili obecnej. Ciągłe powroty do wydarzeń minionych wcale mi nie przeszkadzały, wręcz przeciwnie. Pojawiały się w odpowiednich i kluczowych dla bohatera momentach. 

Matt, mogę powiedzieć, że jest postacią tragiczną. Wiele przeżył cierpienia w swoim życiu, a teraźniejsze zdarzenia wcale nie przynoszą ukojenia. Nie ma ani szczęścia w miłości, ani w życiu zawodowym, ani w każdym aspekcie. W pewnym momencie jego przyjaźń z Foggim przechodzi poważny kryzys, a Matt sam o mały włos się nie wykrwawia na śmierć. Jego śledztwo w sprawie ujawnienia najbardziej niebezpiecznego kanciarza w Hell's Kitchen niejednokrotnie kończy się utratą nie tylko zdrowia, lecz także wielu bliskich Mattowi osób czy nawet oskarżeniem samego ''człowieka w masce'' o dokonanie zbrodni, których rzecz jasna nie popełnił. Matt jest jednak niezwykle odważny, zdeterminowany, pomimo ciągłych zwątpień i upadków. Jest postacią świetnie wykreowaną, można się z nią utożsamić i poczuć jak bardzo ciężkie dźwiga na sobie brzemię. 


Cieszy mnie jednak, że pozostałe postacie nie były tylko tłem do opowiadanej historii. Pokochałam wręcz Foggy'ego od pierwszego momentu, gdy się pojawił. Jest zabawny, dowcipny, sympatyczny i przeuroczy. Z Murdockiem łączy go wieloletnia przyjaźń, a dla mnie Foggy jest idealnym wzorem kumpla i powiernika tajemnic. Jego relacja z Mattem została pokazana przecudownie (także w kilku retrospekcjach), czy to w chwilach, gdy omawiają sprawę sądową, gdy upijają się przy drinku czy gdy ich przyjaźń jest wystawiona na próbę. Cudowny człowiek!

Ponadto Karen, która pomaga chłopakom w ogarnięciu biura. Jako jedyna pragnie do końca rozwiązać zagadkę i spaja dwóch adwokatów, którym jednak zdarza się utracić nadzieję. Widzę, że czuje miętkę do Matta, ale jakoś jej częste spotkania z Foggim ugruntowują mnie w przekonaniu, że jednak bardziej lubię duet Karen z właśnie Foggim. Tak samo polubiłam postać Bena Uricha (Vondie Curtis-Hall), wścibskiego redaktora, który nie cofnie się przed niczym, by rozwikłać tajemnicę, oraz krótki występ Claire Temple (Rosario Dawson), niezłomnej pielęgniarki, która pomaga Daredevilowi, gdy ten już... ledwo żyje;P. Cała drużyna próbuje przekazać światu, że paskudny kanciarz niszczy miasto od środka. O kim mowa?


O Wilsonie Fisku (Vincent D'Onofrio). Kurczę, w tym serialu mogę śmiało powiedzieć, że zarówno główny bohater jak i antagonista zostali potraktowaniu po równi. W sensie oboje mają swój origin story i obydwoje są przekonywujący. Podkreślam to, bo jednak w filmach ze stajni Marvel Studios nie działa to tak dobrze jak właśnie w Daredevilu

Historia Wilsona również opowiadana jest w retrospekcjach. Miał potworne dzieciństwo i można powiedzieć, że w pewnych chwilach rozumiałam jego motywy i współczułam mu. Naprawdę. Jest okrutnikiem, dążącym do celu po trupach, nawet jeżeli dotyczy to jego współpracowników czy sojuszników. Nie ma oporów, by pobrudzić sobie ręce w krwi. Mimo to, potrafi troszczyć się o tych, których rzeczywiście kocha, potrafi być romantyczny, czuły, wręcz delikatny. Dba o Vanessę (Ayelet Zurer), ceni swojego przyjaciela Wesley'a (Toby Leonard Moore) i niejednokrotnie widać to w czynach. Dobitnym przykładem tych sprzeczności w charakterze jest SPOJLER scena, gdy po romantycznej kolacji Fisk rozmawia z Vanessą, po czym bije Ruska i drzwiami od auta pozbawia go głowy. Cieszę się, że poświęcono mu dużo czasu w serialu i przez to wykreowano świetnego villaina, jednego z lepszych stworzonych przez Marvel Studios. To on pociąga za sznurki, to on nawet przekonuje całe miasto, że to Daredevil jest tym złym. Wkurzył mnie niejednokrotnie, ale robił to z taką klasą... że, sama nie wiem, chylę czoła panu D'Onofrio za taką świetnie stworzoną postać. 


Powiem, że ciężko mi uwierzyć, że ten serial jest powiązany jakkolwiek z Iron Manem czy Spider-Manem. Klimat produkcji jest zupełnie inny. Mroczny, ponury, bardziej realny, że tak powiem. Można poczuć, że to co się dzieje w serialu jednak bardziej dotyczy tego co się dzieje w rzeczywistości. Jest to przecież nie tylko serial superhero. Są też elementy kryminału, cyklu detektywistycznego, trochę wpleciono dramatu i obyczajówki. Jest to ogromny plus dla Marvela, bo widać, że nie zatrzymuje się w miejscu i sprawdza się w niejednym gatunku. Ponadto efekty specjalnie są obłędne! Sceny walk są opracowane cudownie (np. akcja na korytarzu), ludzie na planie nie bali się zastosowania dźwięku łamanych kości czy lejącej się strugami krwi. Czasami posunięto się też do takiego stopnia, że najbrutalniejsze sceny pokazano ze zbliżeniem i w zwolnionym tempie.

Daredevil normalnie jest jak rollercoaster emocji. Bawi, denerwuje, wkurza, wzrusza (np. scena, gdy Matt w pewnym momencie po prostu płacze:( ), daje nadzieję, motywację, ekscytuje, doprowadza do szaleństwa. Choć pierwsze trzy odcinki były trochę nudnawe i obawiałam się, że jednak nie dla mnie jest ten serial, nie pożałowałam, że doszłam do samego końca. Potem to już po prostu jazda bez trzymanki. Finał dla mnie ciutkę za szybki, ale może to też dlatego, że do tej pory wszystko właśnie zmierzało do kulminacyjnego punktu. Świetny serial, cudowni i wyraziści bohaterowie, akcja, która nieustannie biegnie do przodu. Muzyka filmowa w wykonaniu Johna Paesano taka średnia jak dla mnie. Żaden kawałek nie utkwił mi w pamięci, no może poza utworem z czołówki. Polecam obejrzeć ten serial, naprawdę warto! Nawet jeżeli nie jesteś fanem/fanką Marvela. Każdy tutaj znajdzie coś dla siebie;).

Moment, w którym Matt w końcu wdziewa oryginalny strój, jest prze-epicki!

Pomimo tych kilku minusików, całość oceniam bardzo pozytywnie na 9/10. Teraz... starcie z Jessicą Jones!



PS. Bardzo podobają mi się także krótkie wstawki związane z MCU. Taki uśmieszek w stronę fana<3

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz