piątek, 3 maja 2019

We are in the Endgame now, czyli Avengers!

Ostatni film z udziałem oryginalnych członków Mścicieli. Ostatni film, który kończy pewien rozdział nie tylko z cyklu Marvel Cinematic Universe, lecz także w historii kinematografii. Ostatni film zamykający ponad dziesięcioletnią historię rozpoczynającą się od Iron Mana. Pierwszy film, który otwiera furtkę nowym członkom Avengers. Pierwszy film, który rozpoczyna kolejne rozdziały opowiadania, które choć rozwlekłe, wciąż tłumnie przyciąga widzów do kin. Pierwszy film, który daje możliwość kolejnej dekady znakomitych produkcji. Avengers: Endgame to przełom w historii kina i wcale tutaj nie przesadzam. Myślę, że ilość sprzedanych biletów oraz prędkość z jaką zostały wykupione mówi samo przez się. Dlatego nie będę rozwodzić się nad fenomenem Końca Gry i przejdę do obszernej, pełnej szczegółów i emocji recenzji (zachęcam do lektury bezspojlerowej recenzji Avengers: Infinity War TUTAJ, a TUTAJ do moich spojlerowych przemyśleń). Zapraszam!


Reżyseria: Anthony Russo, Joe Russo
Scenariusz: Christopher Marcus, Stephen McFeely
Premiera: 25.04.2019 (Polska)
Produkcja: USA
W rolach głównych: Robert Downey Jr., Chris Evans, Chris Hemsworth, Josh Brolin, Brie Larson, Scarlett Johansson, Mark Ruffalo, Paul Rudd, Jeremy Renner, Don Cheadle, Karen Gillan, Bradley Cooper
W pozostałych rolach: Jon Favreau, Gwyneth Paltrow, Hiroyuki Sanada, Ty Simpkins, Katherine Langford, Emma Fuhrmann, Winston Duke, Benedict Wong, Danai Gurira, Tessa Thompson


Najbardziej wyczekiwana produkcja tego roku, Avengers: Koniec Gry, to bezprecedensowa filmowa podróż będąca punktem kulminacyjnym budowanego od dekady filmowego uniwersum Marvela.

Kiedy połowa populacji Wszechświata została unicestwiona, a drużyna Avengers rozbita, pozostali superbohaterowie będą zmuszeni stawić czoła potężnemu Thanosowi (Josh Brolin). Kto zwycięży w tym ostatecznym starciu życia i śmierci...

Szczerze mówiąc, nie wiem od czego zacząć moją recenzję. Jestem wciąż w szoku, ogromnym niedowierzaniu, emocjonalnej rozterce i generalnie mentalnie czuję się rozbita. Może nawet bardziej niż po zeszłorocznym finale Infinity War. Spróbuję jednak w trakcie pisania uporządkować jakoś moje chaotyczne myśli. Postanowiłam, tak jak zresztą w przypadku Wojny bez granic, podzielić moją recenzję na dwie części. Dzisiaj zaprezentuję Wam opinię niezawierającą spojlerów, czyli generalne przeżycia, wrażenia i ocenę. Natomiast za jakiś czas uraczę Was tekstem przesyconym szczegółami z filmu, na które w znaczny sposób zwróciłam uwagę.

Akcja Avengers: Endgame rozpoczyna się 5 lat po finale Avengers: Infinity War. Ci, co przeżyli pstrykniecie Thanosa, próbują podnieść się jakoś psychiczne po swojej klęsce. Cały świat ogarnięty jest żałobą, miasta opustoszały, a rząd spisuje straty ludzi w milionach. Garstka Mścicieli postanawia wykorzystać ostatnią szansę i pokonać Szalonego Tytana, jednocześnie pragnąc przywrócić zmarłych do życia. Tonący brzytwy się chwyta, niemniej realizacja planu nie jest tak łatwa jak się z początku wydaje, pomimo faktu, że drużyna poszerzyła się o kilka znakomitych jednostek osobowych. Wkrótce jednak powraca cień szansy na sukces. Czy Avengersi zdołają wskrzesić wyparowane osoby? Jaką rolę w filmie odegra Ant-Man (Paul Rudd), Captain Marvel (Brie Larson) czy Ronin (Jeremy Renner)? Czy uda im się definitywnie powalić potężnego Thanosa?


Początek filmu, czyli jakieś 30 minut, wprowadza nas powoli w świat po pstryknięciu, który jest naprawdę ponury i przybijający. Pokazano ocalałych bohaterów, którzy na swój sposób starają się przebrnąć przez piekło, jakie doświadczyli i próbują poradzić sobie z dobijającym poczuciem klęski. Mimo, że usiłują jakoś podnieść się na duchu, tak wciąż prześladują ich demony przeszłości. Bardzo podoba mi się, że w filmie poświęcono całkiem sporą ilość czasu, żeby pomalutku zaprezentować widzowi co tak autentycznie stało się z całym światem po Zdziesiątkowaniu. Doceniam, że akcja nie zaczyna się od razu od wielkich wybuchów, tylko od stopniowego, acz dosadnego ukazania szarej i ponurej rzeczywistości, która otoczona jest zarówno wewnętrzną jak i zewnętrzną pustką.

Tak naprawdę w Endgame nie ma zbyt dużo Thanosa. A przynajmniej nie tak dużo jak myślałam, że będzie. Tym razem ma on inne plany względem Ziemi, niekoniecznie całego Wszechświata. Ziemia wyjątkowo zalazła mu za skórę i nie przewidział, że ludzie będą mu się sprzeciwiać i uparcie walczyć o swoje. Mają jeszcze czelność się buntować! Przecież zrobił to dla dobra ludzkości! Dlatego też nie zamierza już się patyczkować i najwyższy czas dać Ziemianinom nauczkę, czyli zgładzić całą planetę. Brzmi to jak znany już motyw wielu marvelowskich złoczyńców, niemniej Thanos jest w swojej misji bardziej wiarygodny, ponieważ wierzy w skuteczność swoich poczynań. Zdaje się sądzić, że jest to jedyne słuszne rozwiązanie. Tym bardziej jestem pod wrażeniem tego, że jeszcze bardziej ufa swojej koncepcji po dosyć ostrej dyskusji jego i pewnego Mściciela :P. Być może do tego wątku powrócę w spojlerowej recenzji. Tak czy siak, mimo że Thanos nie miał aż tak znaczącej roli jak chociażby w Infinity War, gdzie historia była opowiadana z jego perspektywy, tak wciąż wzbudza jednocześnie szacunek i postrach. Wielki respekt dla Josha Brolina za niesamowite uchwycenie kompleksowej osobowości Tytana.


Cała produkcja trwała nieco ponad 3 godziny, ale mimo to, każda z postaci w jakiś większy czy mniejszy sposób zabłyszczała na ekranie. Największe pole do popisu miała oczywiście oryginalna szóstka Avengers, czyli Kapitan Ameryka (Chris Evans), Iron Man (Robert Downey Jr.), Czarna Wdowa (Scarlett Johansson), Hulk (Mark Ruffalo), Thor (Chris Hemsworth) oraz nieobecny w trakcie wydarzeń z Wojny bez granic Sokole Oko/Ronin (Jeremy Renner). Endgame to jest film skupiający się głównie na tych sześciu znakomitych sylwetkach herosów. Z treści filmu dowiadujemy się m.in. co się działo z Clintem przez cały ten czas oraz co go skłoniło do obrania dosyć mrocznej ścieżki życiowej, jak Tony wydostał się z Kosmosu oraz jak zdecydował się przeboleć swoją stratę, jak Bruce pogodził się ze swoim alter ego, jak Steve i Natasha próbują ogarnąć porządek w świecie oraz jak Thor, skromnie mówiąc, zszedł na psy :D. Endgame to jest film o nich, który zgrabnie acz dobitnie domyka ich wątki. Myślę, że reżyserzy w ten sposób pięknie zamknęli pewną część historii Marvela i cieszę się, że udało im się to zrobić tak fenomenalnie. Wszystkim tym członkom oddana jest należyta cześć i choć łzy gorzko wylałam nad zakończeniem niektórych z nich, tak sądzę, że tak po prostu trzeba było. No dobrze, jest jedna postać, której rola w filmie została totalnie potraktowana po macoszemu, a mianowicie Thora. Chętnie bym się więcej rozpisała, ale za dużo musiałabym zapodać spojlerów. Powiem tylko tyle, że się zawiodłam i czuję się rozczarowana, że tak poprowadzono motyw, jakby nie patrzeć, jednej z najpotężniejszych postaci uniwersum Marvela.

Na szczęście nie brakuje też Ant-Mana, który odgrywa kluczową rolę w opowieści i bardzo dziękuję za to, że w końcu Scott nie jest tylko i wyłącznie śmieszkiem czy comic reliefem, który nie ma żadnego wpływu na opowiadaną historię. Wręcz przeciwnie. Scott wydaje się mieć bardzo dużo do pokazania i powiedzenia. Do tej pory, przynajmniej w produkcjach z jego udziałem, odnosiłam wrażenie, że nawet gdyby go nie było, to fabuła i tak szłaby jakoś do przodu. Po prostu miałam poczucie, że potencjał Ant-Mana jest notorycznie marnowany. Na szczęście tutaj Scott pokazuje, że mimo, że najmniejszy z herosów, to potrafi niejednokrotnie udowodnić swoją wartość. Podoba mi się także wystąpienie Rocketa (Bradley Cooper), War Machine'a (Don Cheadle) oraz Nebuli (Karen Gillan), którzy również mają kilka scen, gdzie ucieleśniają pojęcie badassa. Szczególnie Nebula okazuje się być ważna dla całej fabuły, co uważam za bardzo korzystny zabieg.


Z kolei hejterzy Captain Marvel mogą być spokojni. Tejże heroiny aż tak nie ma dużo w filmie, żeby się niepotrzebnie pultać na widok epicko ukazanej, moim skromnym zdaniem, Brie Larson. Akurat jej ilość na ekranie wydaje mi się w sam raz i myślę, że wilk syty i owca cała, ponieważ zarówno fani Kapitan Marvel, jak i jej zagorzali przeciwnicy, mogą być usatysfakcjonowani, bo jest obecność na ekranie jest wystarczająca.

Chyba nie ma co mówić o efektach specjalnych czy dźwiękowych. Marvel pod tym kątem nigdy nie zawodzi (no może troszeczkę w Black Pantherze, ale da się to wybaczyć). Choreografia walk prezentuje się naprawdę świetnie, ruchy postaci są płynne i autentyczne. Kolejny raz imponuje mi praca kamer, które zarówno korzystnie pokazują wszelkie zbliżenia czy oddalenia. Tonacyjnie czy kolorystycznie Endgame różni się od Infinity War, za co również szanuję twórców. Muzyka filmowa, ponownie skomponowana przez Alana Silvestriego, to istny majstersztyk. Praktycznie dokonał niemożliwego, albowiem połączył motywy muzyczne różnych postaci w jedno + oczywiście motyw główny Avengers. Słychać charakterystyczne instrumenty przywodzące na myśl Ant-Mana, intrygujące brzmienia, gdy powracamy pamięcią do Doktora Strange'a, główny motyw Kapitana Ameryki, celtyckie elementy, które dominują w scenach z udziałem Thora czy Valkirie. Po prostu majstersztyk i muzyczne dzieło sztuki. Ponadto dawno nie uświadczyłam takiego fan service'u jak w przypadku Końca gry, o czym opowiem wam wkrótce w kolejnym wpisie.


Mam jedynie pewne zastrzeżenia względem spójności fabularnej. Tutaj również ciężko mi się wypowiedzieć bez kontekstu filmowego, aczkolwiek po wyjściu z kina czułam, że pewne części zostały pominięte czy niedopowiedziane bądź po prostu gryzą się z poprzednimi filmami MCU. Poza tym niejednokrotnie humor niespecjalnie mi spasował. Owszem, lubię się pośmiać, ale występuje parę momentów, gdzie komizm wydawał mi się zbędny i trochę nie na miejscu. Szczerze, to przyznam, że Infinity War nieco bardziej mi się spodobało, bo Endgame jednak troszkę jest bardziej chaotyczne i można się pogubić momentami, ale nie zmienia to faktu, że jest to film, na który zdecydowanie każdy fan Marvela powinien się wybrać. Bezsprzecznie jest to koniec pewnego rozdziału w historii Marvel Cinematic Universe.

Dziękuję braciom Russo za piękne zwieńczenie dziesięciu lat istnienia Marvel Studios, Stanowi Lee za swoją kreatywność i tryskający optymizm, wszystkim aktorom, którzy pięknie sportretowali swoje postaci i nadali im osobowości oraz wszystkim tym, którzy przyczynili się do kolejnych hitowych produkcji. Moje łzy szczęścia i smutku to dowód Waszego sukcesu. Dziękuję <3. Filmowi daję czyli 10/10!!!


PS. Niestety, ale nie występuje żadna scena po napisach. Sądzę jednak, że z szacunku dla twórców i wszystkich ludzi, którzy pracowali przy tym filmie, warto zostać do końca. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz